Posts Written By rafalbauer

Prawo do śmierci część II

Czyli o tym, że istnieją tajemnice których lepiej nie odkrywać, tajemnice których lepiej nie badać i o tym, że choć okoliczności się zmieniają, reguły gry już nie.

Mutacja systemowa, do której doszło w 1989 roku, swojej prawdziwej monografii nie doczeka się nigdy. Aby zrozumieć dlaczego, najlepiej posłużyć się porównawczą lekturą 3 pozycji: Graczyka – o środowisku Tygodnika Powszechnego, Latkowskiego – o związkach mafii z polityką i Miłoszewskiego właśnie. Czy nie ma lepszego wyboru? Pewnie jest, ale ten najlepiej prezentuje istotę, źródła i motywy procesu, który dzisiaj określa się zgrabnie mianem ustrojowej transformacji. O ile Graczyk zadaje trudne pytania, Latkowski formułuje śmiałe tezy, to Miłoszewski jako jedyny udziela pewnej odpowiedzi. Wiadomo, jako jedyny beletryzujeJ.

Jakkolwiek generalnym problemem oceny tych czasów jest niejawność, to ciekawym spoiwem dla tych trzech książek jest Krzysztof Kozłowski „nasz” pierwszy minister spraw wewnętrznych. Choć minister już był „nasz”, system, którym dowodził, podobno nadal był wrogi. Podobno, bo opinii publicznej wydaje się, że sita weryfikacji nie przeszła większość dawnych funkcjonariuszy służb, podczas gdy prawda jest taka, że z nieco ponad 14 tysięcy negatywnie zweryfikowano nieco ponad 3 tysiące funkcjonariuszy a w służbach wojskowych takiej procedury w ogóle nie przeprowadzono. Piotr Naimski – WiP-owiec i aktywny weryfikator mówi przy różnych okazjach, że w jego komisji weryfikowano ostro, ale jednocześnie przyznaje, że weryfikowano w oparciu o materiały dostarczone przez sam resort czyli materiały, które przygotowali między innymi weryfikowani lub ich koledzy. Ciekawa konstrukcja, prawda? Przy okazji warto dodać, że funkcjonariusze zajmujący się klerem całkiem nieźle radzili sobie w nowej rzeczywistości a wielu z nich robiło kariery w ścisłej symbiozie z
hierarchią.

Dlatego tez do hellingerowskiego „ustawienia” Jaruzelskiego, Michnika, Kaczyńskiego, Romaszewskiego, Staniszkis, Kozłowskiego, Kiszczaka, Kwaśniewskiego, Glapińskiego, i kilku innych nazwisk nie dojdzie, bo pewna próba w tym zakresie już się odbyła (i co ciekawe nawet częściowo jest sfilmowana Nocna Zmiana też agitka, ale jakże klimatyczna) i organizacja kolejnego takiego seansu nie ma najmniejszego sensu.

Przez wiele lat wydawało mi sie, że gruba czerwona kreska Mazowieckiego to największa zbrodnia jakiej dokonano na zbiorowej pamięci. Dzisiaj uważam, że autorzy tej koncepcji wiedzieli doskonale, że tą kreską oddzielają się od niechlubnej przeszłości wraz z tymi, których należało za nią rozliczyć. Pod pozorem wielkoduszności ukryto prozaiczną obawę o odbiór prawdy o elitach niepodległościowych w Polandzie. Nawiasem mówiąc całe szczęście. Bez tej naiwnej wiary w nową sprawiedliwą Polskę, morderczy skok gospodarczy z lat 1991 – 1993 po prostu nie przyniósłby efektów, ponieważ masy nie wytrzymałyby takiej skali pauperyzacji. Dzisiaj wiwisekcja agentury, tropienie powiązań to raczej materiał dla pisarzy takich jak Miłoszewski. Fabularna forma pozwala zapędzić się daleko i elegancko odpowiedzieć na pytania czytelnikom z różnych politycznych opcji.

Po zamachu na Narutowicza Stroński napisał słynny artykuł „Ciszej nad tą trumną” zgrabnie zamiatający pod dywan interesy prawicy związane z usunięciem Prezydenta. Ów artykuł już w 48 godzin po zamachu relatywizował to mroczne wydarzenie. W 22 lata po transformacji analiza nie ma sensu i do niczego nie prowadzi. Ważniejsze jest chyba zaakceptowanie tego, ze dzisiaj nikogo się już za nic nie rozliczy a od przeszłości ważniejsza jest przyszłość.

Żyjemy w świecie który powstał jako symbioza różnych elementów których się już dzisiaj nijak nie wypatroszy. Zygmunt Miłoszewski fabularyzuje więc przestawia wersję którą łatwo się przyswaja i akceptuje ale mimowolnie dopowiada historię jakby żywcem przepisaną z podręcznika dezinformacji. Cóż odwiedzie dzielnego prokuratora Szackiego od tropienia morderczych SB ków? Lęk. Świetnie napisane zakończenie wyjaśni nam dokładnie co może a czego nie może nasz rycerz w służbie prawdy. To dobrze napisana scena i wspaniale wpisuje się w klimat książki. Ale jest jak zwykle jedno ale. W książce jest moment w którym prokurator Szacki uświadamia sobie, że jednak świat w którym żyje jest nieco bardziej skomplikowany. Mroczny post funkcjonariusz spotyka się z nim aby zniechęcić do prowadzenia śledztwa. Szermierka słowna i elegancki szantaż przekształca się groźbę zabójstwa popartą prezentacją broni z tłumikiem. Tu się Pan myli Panie Zygmuncie. W takich sytuacjach nikomu nie trzeba pokazywać broni, groźby poparte zdjęciem i odpowiednio dobraną informacją są daleko bardziej skuteczne dlatego też morderstw jest niezwykle mało. To kalka z amerykańskiego filmu. Pański bohater i ów funkcjonariusz są od Pana znacznie starsi. Prokurator Szacki miał bowiem w 1989 roku 20 lat, jego rozmówca na pewno znacznie więcej. Toteż Panie Zygmuncie, jedno wezwanko do stosownego urzędu przed czy po 1989 roku pozwoliło by Panu tą scenę napisać zupełnie inaczej. I na zakończenie drobna anegdota. Jeszcze w czasie, gdy Michał Faltzman ( odkrywca afery FOZZ ) wydawał się być potrzebny nowym siłom w państwie i cieszył się ich poparciem, został skierowany na spotkanie z oficerami UOP, którzy mieli mu pomóc w pracy. Na początku spotkania zapytał: rozumiem, że Panowie są tutaj nowi w tej służbie? Nie – padła szybka odpowiedź: My jesteśmy sprawdzeni fachowcy.

Jak chce Hellinger którego zresztą Miłoszewski cytuje w książce „ ….jedyną drogą, żeby sobie radzić z obecnością zła jest przyznanie, żejego sprawcy są mimo wszystko ludźmi. Także dla nich powinniśmy znaleźć miejsce w naszym sercu. Dla swojego własnego dobra”.

4 komentarze

Prawo do śmierci część I

Czyli o tym, że istnieją tajemnice których lepiej nie odkrywać, tajemnice których lepiej nie badać i o tym, że choć okoliczności się zmieniają, reguły gry już nie.

Bert Hellinger – mityczny już guru amatorów łatwych odpowiedzi na trudne pytania, przebojem wchodzi do polandowej polityki. Ten niezwykle interesujący człowiek nie sądził zapewne nigdy, że jego technika posłuży do obnażenia problemów, z którymi elity pewnego nie małego europejskiego kraju nie mogą sobie dać rady od bardzo dawna. Kim jest Hellinger? Łatwe pytanie, trudna odpowiedź. Są tacy, dla których jest ni mniej ni więcej tylko kolejnym mesjaszem. Są również tacy, którzy uważają go za szamana i zwykłego hochsztaplera. Co na to rzeczony Hellinger? Nic, bo facet który 25 lat życia spędził jako zakonnik (w tym 16 – jako misjonarz), a następnie poświecił się nauce i szeroko rozumianej terapeutyce, nie jest przeciwnikiem łatwym a jego praca zdaje się świadczyć za niego. Owa praca to „ustawienia rodzinne”. Pod tą niewinną nazwą kryje się wyrafinowane narzędzie wywołujące wstrząsające interakcje. Otóż okazuje się, że obcy sobie ludzie, wybrani przez ustawiającego z uczestniczącej w badaniu grupy, obsadzeni w roli członków rodziny badanego w sposób całkowicie niewytłumaczalny odgrywają nieznane badanemu a prawdziwe relacje rodzinne. W ten mroczny i literalnie magiczny sposób badany może dowiedzieć się o wszelkiej maści patologiach, które w taki a nie inny sposób odbiły się na nim i jego relacji z bliskimi. Sam w ustawieniu nie uczestniczyłem, zebrałem za to kilka bezpośrednich relacji. Skrajnych relacji, z których nie wyciągnie się rozsądnej średniej. Nikt jednak nie kwestionował jednego: obcy „aktorzy” ze zdumiewającą wiarygodnością odtwarzali relacje rodzinne nieznanych sobie osobiście ludzi. Wątpliwości zaczynały się przy ocenie efektów i skutków tego przedsięwzięcia. Jak autor teorii tłumaczy ów fenomen? Nazywa go „wiedzącym polem”, rodzajem uniwersum, które niesie wiedzę na temat wszystkiego co robili wszyscy nasi przodkowie. Brzmi biblijnie? Więcej, jeśli jakakolwiek zasada współżycia rodzinnego została złamana, konieczne jest zadośćuczynienie, naprawa za wyrządzoną krzywdę.

Tak przynajmniej chce hagiografia. Dla mnie, „wiedzące pole” domaga się również pokuty, cierpienia za grzech, które często dotyczy nie samych sprawców, ale ich dzieci i wnuków. Oko za oko – chciałoby się powiedzieć. Jeśli nawet grzesznik uniknie kary, ta dopadnie kogoś z rodziny. Porządek w systemie musi być. Najciekawsze w teorii Hellingera jest co innego: akceptacja zła jako takiego. To najbardziej szokujące w świecie, w którym zakłada się, że zło to jedynie promil zachowań społecznych a wykluczenie tychże ze społeczeństwa to najlepsza metoda. U Hellingera jest inaczej: wszystko ma swoje miejsce, powód, czas i motyw. Nawet mord ma swój sens w odwiecznej spirali następujących po sobie pokoleń. Gdzie tu miejsce dla Boga? Hellinger nie odpowiada wprost, ale jego twierdzenie o nadrzędnej potrzebie prawości jest oczywiste. Bóg wydaje się być owym wiedzącym polem, bo u Hellingera sumienie to rodzaj metafizycznego zmysłu równowagi, który mówi nam jak żyć w zgodzie z rodziną i systemem, który nas otacza. W tej łagodnej koncepcji jest jednak interesujący a wiele tłumaczący zgrzyt: owa dążność do równowagi może prowadzić do mordu, który, choć odrażający, ma swoje uzasadnienie w relacji, która do niego pchnęła i jako taki może być summa sumarum PRAWY. Podsumowując: ustawienie pomoże nam zrozumieć dlaczego jest tak , jak jest. Dla poprawy wymaga jednak zaakceptowania i popełnionych czynów i ich konsekwencji. Sprawiedliwość ma tu znaczenie drugorzędne istotna jest kompletność, symetria relacji. I trzeba było naprawdę genialnego autora, aby hellingerowską metodę zastosować wobec problemu, który do dzisiaj dzieli nie rodzinę czy rodziny – dzieli naród. W modnym obecnie filmie „Uwikłani” ogniskuje sie problematyka, z którą Polanda nie może sobie dać rady od 21 lat i nie zanosi sie na to , aby ową radę dać sobie mogła kiedykolwiek. Może sie bowiem okazać, że społeczeństwo po obu stronach mazowieckiej grubej kreski jest takie samo, a zmiana, która się dokonała była jedynie albo aż ewolucyjnym krokiem dawnego systemu. Tak chce Jadwiga Staniszkis, ale to podejście nie może się podobać w społeczeństwie, w którym dzisiaj okazuje się, że każdy walczył, gdzieś się udzielał a przynajmniej gorliwie kolportował. Równolegle trudno znaleźć już nawet nie funkcjonariuszy ZOMO czy choćby milicji, ale nawet kierowniczek administracji, pracownic hal maszyn, kierowców czy choćby bufetowych w dobrze skądinąd wyposażonych resortowych stołówkach.

To oczywiście dość typowe zjawisko a jako przykład warto przytoczyć badanie przeprowadzone niedawno na grupie 80-letnich Niemców. W odpowiedzi na pytanie o sport 90% z nich oświadczyło, że w młodości zajmowało się nim wyczynowo. Jakież było zdziwienie badaczy, gdy po drobiazgowym dłubaniu w dokumentach (a nasi sąsiedzi są przecież mistrzami w archiwizacji danych) okazało się, że faktycznie zawodniczo udzielało się mniej więcej 10% z pytanych! Czy owi zażywni dziadkowie kłamali? Problem może być znacznie głębszy niż się wydaje, i to kolejne zagadnienie, którego dotyka w swojej mistrzowskiej książce Miłoszewski. Owi emeryci uwierzyli już w swoją wersję życia. Prawda nie ma już żadnego znaczenia i obiektywnie nie istnieje.

Dla nich Hellinger i jego teoria ustawień to oś intrygi, która ujawnić ma przede wszystkim relatywność naszych ocen, kłopoty z oceną prawdy a być może przede wszystkim potworny mechanizm dostosowawczy, w który jesteśmy wyposażeni. Dobrowolna lobotomia, której poddajemy sie w procesie posttraumatycznym to jedyny sposób, aby poradzić sobie z wydarzeniami, o których chcemy/musimy zapomnieć. Ów proces w kategoriach życia społecznego to najbardziej nikczemne zaniedbanie a w przypadku władzy – labilny stosunek do pamięci w każdym okresie historycznym piętnowany jest jako skandaliczny oportunizm. Czy słusznie? Ani Miłoszewski ani Hellinger nie podają tu dobrej odpowiedzi, ponieważ nie muszą. Dynamika społecznych zmian i ich polityczny kontekst w każdych warunkach wykreuje aktywistów, którzy z troską owiną sarkofagi pamięci w barwne transparenty PAMIĘTAMY.

To na tej przecież zasadzie istnieje i działa dalej Związek Wypędzonych, mimo że Erika Steinbach urodziła się dopiero w 1943 roku i to w Rumii czyli de facto na terytorium okupowanej Polski. Oczywiście należy zaznaczyć, że Erika S. przedstawia fakty wyłącznie w użytecznym dla niej kontekście. Ma do tego prawo własnej społeczności, dla której obiektywna prawda wydarzeń historycznych po prostu nie istnieje. Ważne są wyłącznie wydarzenia odbierane z perspektywy osobistych doświadczeń. Dlatego też dla Steinbach powód wypędzenia to Rosjanie i Polacy a do dzisiaj nie dostrzega w swojej własnej organizacji aktywnych nazistów. Nie musi. Uważa ich wyłącznie za wypędzonych.

Dla córki stoczniowca zastrzelonego w drodze do pracy nie ma znaczenia czemu wydano rozkazy, ani kto je wydał. Ważna jest strata członka rodziny i społeczno-materialny regres, którego nikt (obym się mylił) do dzisiaj nie zrekompensował. Nie zdziwię się, jeśli się okaże, że w każdą hucznie obchodzoną rocznicę Grudnia rodzinom jego ofiar bieleją knykcie w zaciśniętych pięściach. Bieleją, bo być może fetuje się zmarłych a kompletnie zapomniano o ich rodzinach widząc je wyłącznie w kontekście tła do akademii ku czci. Ciekaw jestem, jaki jest dzisiaj status ofiar pacyfikacji kopalni Wujek. Czy w toczącym się sporze chodzi o to, aby udowodnić Jaruzelowi, że wydał rozkaz strzelania czy też nasze państwo domaga się tego wyłącznie w swoich administracyjnych celach. Jakich? A na przykład emerytalno-kombatanckich. Nie zdziwiłbym się specjalnie, gdyby się okazało, że bez skazania Generała ofiary wujka I ich rodziny nie mogą korzystać z takich czy innych uprawnień kombatanckich, które moim zdaniem powinny im się należeć jak psu buda. Pytanie czy ostateczne skazujące wyroki jakie uprawomocniły się w kwietniu 2009 (po 28 latach postępowania sądowego) oznaczają, że rodziny ofiar mogą dochodzić roszczeń od Państwa Polskiego. Bardzo jestem ciekaw jak to wygląda, bo wedle mojej wiedzy, za śmierć Grzegorza Przemyka nasz skarb państwa nie jest odpowiedzialny nadal.

Nasze państwo konsekwentnie samo ustala gdzie ma a gdzie ciągłości nie potrzebuje. Na tej zasadzie posiadacze przed wojennych obligacji II RP mogą je sobie oglądać w klaserach, ponieważ III RP, która oficjalnie uznaje sie za dziedziczkę tradycji dłużniczki, w odrzucaniu roszczeń posługuje sie ustawodawstwem PRL! Dla odmiany w organizacjach kombatanckich udzielają sie już ludzie urodzeni w roku 1941, a represjonowani w latach 50-tych. Nie wdając sie w analizę czy tak było czy nie (bo jak ktoś siedział w Jaworznie, to jest to fakt empiryczny), ani nie oceniając natury przyczyn owych represji (bo bywały różne), przyjmujemy, że istnieje prawo, które pewnej grupie pozwala się ubiegać o państwowe świadczenia; nic zatem dziwnego, że się uprawnieni o nie ubiegają. Irytuje jednak to , że w tym samym momencie weterani Iraku czy Afganistanu kombatantami nie są i szczególnych uprawnień nie mają ponieważ nie objęto ich skuteczną inicjatywą ustawodawczą. Współczesne ofiary wojny zostały zatem wykluczone z materialnej rekompensaty. Zapewne dlatego , że ich ofiara krwi nie ma miejsca na żadnym podpieranym za zwyczaj głęboką historią sztandarze politycznym.

Cdn.

2 komentarze

Co nie zabije to wzmocni.

Czyli o tym, że gospodarka hamuje, kierowcy nie ma albo jest pijany, a pasażerowie na własną rękę muszą kombinować jak wyjść z tego cało.

Kampania wyborcza coraz bardziej wypełnia horyzont, debata publiczna koncentruje się coraz bardziej na tym kogo upoluje PO i kto do upolowania jeszcze pozostaje. Media prześcigają się w informowaniu na kogo się obraził, kogo lubi i kogo poprze Premier, temperatury za oknem coraz bardziej wprowadzają w wakacyjny nastrój, słowem okoliczności przyrody zupełnie zniechęcają do krytycznej oceny rzeczywistości. W polityce trwa już wielkie zwieranie szeregów tym samym takimi duperelami jak gospodarka nie ma się co przejmować tym bardziej, że bezpośrednia jakość politycznego życia ze stanem gospodarki przecież związana nie jest. O kilkunastu lat towarzyszą nam programy „taniego państwa” w różnych mutacjach, ale ich jedynym efektem jest ….. nieustający wzrost kosztów administrowania państwem. Co ciekawe, dość powszechnie uważa się, że etatyzm w kwitł w czasach PRL. I faktycznie tak było tyle, że prywatyzowana gospodarka poprzez bolesne zwolnienia dostosowała się od realiów rynkowych. Służby publiczne nie. Od 1990 roku puchły i puchną konsekwentnie nadal.   Dzisiaj we wszelkich formach administracji ( rządowej, samorządowej innej publicznej ) znajduje zatrudnienie 750 tysięcy osób. Pod dodaniu wszelkiej maści organizacji wokół budżetowych a wprost przez budżet nie opłacanych przekraczamy 1 mln. Jeśli odniesiemy tą cyfrę do ogółu populacji wygląda może i znośnie. Ale czynnych zawodowo jest w naszym kraju wyłącznie 16 mln ludzi! Tym samym co 16ty z pobierających wynagrodzenie aktywnie pracuje nad poprawą naszego życia w naszym tanim państwie.

Biurokratyzację walnie wspiera system dystrybucji korzyści płynących z UE. Kiedy występując po raz pierwszy o dopłaty bezpośrednie ( jestem rolnikiem ) udałem się po wniosek do nowo stworzonego w tym właśnie celu urzędu. Podówczas, podobnie jak inni petenci dowiedziałem się niewiele, ale mogłem się zapoznać z przekrojem ówczesnej podwarszawskiej mody prezentowanej przez chłopców i dziewczęta za pewne dobranych w drodze drobiazgowego konkursu. W przypadku ówczesnej Pani kierownik jednym z punków oceny były na pewno tipsy które podobnie jak cała reszta zrobiły na mnie wtedy spore wrażenie. Ale musze uczciwie dodać, że już dwa lata później, ów personel bardzo merytorycznie udzielił mi pomocy w trakcie przenoszenia do nowego, właściwego mi terytorialnie ośrodka. Inna sprawa, że ciekaw jestem bardzo ile w trakcie tych 7 lat pojawiło się nowych etatów.
A w tle mamy hamującą gospodarkę. Maj stanowił moim zdaniem przykre preludium do faktycznego spowolnienia konsumpcji które powszechniej poczujemy za pewne  jesienią. Powód jest stary jak gospodarka. Na rynku zaczyna brakować pieniądza, podstawowego paliwa w krwiobiegu. Ratunkiem dla takich krajów jak nasz jest popyt wewnętrzny który pozwalał jak do tej pory skutecznie stabilizować recesyjne procesy. Pozwalał, ponieważ historyczne zadłużenie gospodarstw domowych było znacznie niższe niż ich zachodnich odpowiedników. I nadal jest niższe, choć relacja nie jest już taka jak choćby w 2006 roku. Okazać się może, że spora część nieruchomościowego boomu zaległa na hipotekach Kowalskich. I nawet jeśli przyjmiemy, że owi Kowalscy maja, lub mieli by zdolność kredytową do dalszego zadłużania to już się nie zadłużą na skutek zgodnej polityki państwa i banków w tym zakresie. Tego problemu już się nie da bagatelizować, ponieważ w stanie para „upadłości” znajduje się ca 2mln osób czyli dokładnie dwa razy  tyle co w 2008 roku. Tym samym z gorliwości rodaków do życia na kredyt, w najbliższej przyszłości rynek raczej nie skorzysta.

Cóż pozostaje? Jedyny makroekonomiczny czynnik który skuteczne pobudza gospodarki takie jak nasza. W powszechnej opinii analityków, w 2008 to właśnie dewaluacja złotówki o prawie 20% Euro pozwoliła osłabić uderzenie kryzysu. Czy będzie postępować dalej?  Jeśli dojdzie do bankructwa Grecji złoty ulegnie presji a jego wyprzedaż może zaprowadzić w rejony o których dzisiaj mało kto odważy się myśleć. Inna sprawa, że im głębiej sięgnie tym bardziej atrakcyjna stanie się nasza gospodarka choć koszty tej „atrakcyjności” poniesie jak zwykle społeczeństwo. Tak czy inaczej dla rodzimego rynku wytwórczego nie ma nic równie zbawiennego jak „rynkowo – przymusowa” koncentracja popytu na lokalnych produktach. Słaby złoty to marny import i atrakcyjny export w tym kilkakrotnie już opisywany eksport samej pracy która automatycznie staje się tańsza.

Osobiście spodziewam się dewaluacji również bez upadłości Grecji i to nie w efekcie celowych działań rządu ( nikt tam nie będzie chciał przekroczyć 50% zadłużenia PKB a renominacja długu na pewno by do tego doprowadziła ) ale wyprzedaży walut z naszej gospodarczej okolicy. Może się oczywiście okazać, że RPP podkręci stopami atrakcyjność polskiego długu ale to miecz obosieczny i gospodarka odczuje go na pewno. Drogi kredyt i mocny złoty to stan który pamiętam doskonale z lat 2001 2003.

Ale czy to koniec świata? Oczywiście, że nie bo jak zawsze w każdej sytuacji znajdują się branże które mają się lepiej niż inne. Koniunktura gospodarcza to sinusoida, tak było jest i będzie. Im kryzys będzie większy tym bardziej zmienią się nasze przyzwyczajenia. Jakie? Na przykład zrezygnujemy z samochodów w centrach miast korzystając z transportu publicznego. Potanieją mieszkania i domy na peryferiach, zdrożeją wszędzie tam gdzie można korzystać z dogodnego transportu a podróż zabiera jak najmniej czasu. Zawęzimy oczekiwania żywieniowe, producenci wydłużą serie nie podnosząc cen. Przyłożymy się znacznie bardziej do recyclingu i kosztów zużycia energii ponieważ to wydatki które zaraz po kosztach wyżywienia najbardziej dotykają większość budżetów domowych. Przekonamy się do kupowania większości artykułów w sieci a odbierać je będziemy z regionalnych centrów dystrybucji na osiedlach. Odkryjemy na masową skalę agroturystykę jako tańszą alternatywę od zagranicznych, drożejących ( dewaluacja złotówki ) wyjazdów. I pewnie tylko lody Coral będą się sprzedawać jak zwykle bo nieustająco dobra passa tej marki to już chyba temat na jakiś naukowy operat.

Jeśli tylko świat zachodni nie popełni finansowego harakiri jakoś przebidujemy zły 2012 i fatalny 2013. A potem będzie już lepiej a zgodnie z moją teorią dziesięciolatek w 2017 będzie po prostu super. Trzeba tylko dociągnąć. A Polak potrafi.

1 Comment

Sex, kłamstwa i video

Czyli o tym, że namiętność może pogrążyć każdego, cel uświęca środki a globalna gospodarka i globalne finanse to już niedługo mogą być bardzo różne pojęcia.

 
Dominique Strauss-Kahn składa właśnie na ołtarzu politycznej poprawności swoją doskonale rozwijającą się karierę. Teoretycznie wszystko jest cacy. Chutliwy staruch, do tego jeszcze hulaka i to na publicznej posadzie, zostaje błyskotliwe ujęty  dzięki niezwykle sprawnej akcji miłujących porządek i demokrację amerykańskich funkcjonariuszy. Cóż, nie zastanawia nas w tej historii, że decyzja o zatrzymaniu musiała zapaść w tempie iście ekspresowym tempie. No, ale wiadomo, że w USA ręka sprawiedliwości dosięga szybko, a doniesienia o gwałcie są zapewne traktowane priorytetowo. Tempo w jakim bardzo ważny europejski polityk z wielkimi szansami na wybór na stanowisko prezydenta Francji wiosną 2012 pożegnał się ze swoim stanowiskiem nie pozostawia wątpliwości: całe zajście dokładnie nagrano i odpowiednie służby owo nagranie w kilku ujęciach mają już gotowe do publikacji. W zasadzie nikogo nie zainteresował fakt, że DSK (tak się go nazywa we Francji) aresztowano w chwili, gdy wybierał się do Europy w pewnym drażliwym celu. W poniedziałek miał się bowiem spotkać z Angelą Merkel i przekonać ją do poparcia dalszego finansowania bankrutów. Zależność: DSK = finansowanie Irlandii, Portugalii i Grecji, media oczywiście zauważyły. Wszelkie obawy odparli śmiało funkcjonariusze MFW. Fundusz to dobrze naoliwiona maszyna i na jej decyzje takie duperele jak zapuszkowanie głównodowodzącego nie maja wpływu. Czyżby? Swego czasu wystarczyło tylko aresztować online prezesa Orlenu i jego amerykańskim akolitom natychmiast siadła chęć do udzielania poparcia. Nikogo potem ciąg dalszy tej historii nie interesował. Tu pewnie będzie podobnie. 

Temat molestowania nośny, DSK podobno niewinny, ale warto by się zastanowić skąd ta cała historia. Otóż, nasz niedoszły prezydent Francji dał się w 2010 roku poznać jako wieszcz „wojen walutowych”. Namiętnie wskazywał, że dotowanie pożyczkami jest lepsze niż secesja, bo powrót do walut narodowych niechybnie doprowadzi do celowych praktyk dewaluacyjnych. Od samodzielnej polityki walutowej do lekceważenia władzy MFW i UE tylko jeden krok, zatem krucjata DSK była bardziej niż uzasadniona. Historia Unii to w zasadzie historia relacji Francji i Niemiec, a zabiegi Francji o likwidację DM to materiał na kilka filmów. Marka nigdy by nie wyparowała, gdyby nie chęć zjednoczenia Niemiec. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby się okazało, że nikt nigdy w historii nie zapłacił za zjednoczenie kraju takich pieniędzy. A właściwe zapędziłem się. Wszak to tylko pieniądze. Lepiej płacić niż ginąć w okopie.

Ale co do tego wszystkiego ma Strauss-Kahn? Całkiem sporo. Niby w polityce wszyscy się znają, ale DSK na swoja pozycję pracował długo i wytrwale, toteż nie brakuje mu osobistych relacji wśród osób najbardziej wpływowych w Europie. Aszkenazyjskie urodzenie zapewniło mocne relacje, ale jak widać przed umiejętnie dobranym zarzutem już nie zdołało ochronić. Chwała politycznej poprawności. Gdyby Dreyfuss romansował nie byłoby jego sprawy. Ot, zmiana norm społecznych. Dzisiaj sex oralny kompromituje bardziej niż domniemanie szpiegostwa. Gdyby w MFW przepchał kolejne finansowanie mogłoby się okazać, że po pierwsze: to nie ostatnia inicjatywa tego typu, po drugie: USA musiałyby również sięgnąć do kieszeni. A na to nie mają ochoty, bo może się za chwilę okazać, że Cesarstwo Narodu Amerykańskiego za chwilę samo będzie potrzebowało każdej pomocy jakiej tylko można udzielić. Było nie było, obniżenie ratingu strażnika systemu skłania do myślenia każdego, kto zajmuje się finansami. Trudno zakładać, że funkcjonariusze w Departamencie Skarbu nie układają sobie planów awaryjnych.

Nie spodziewam się oczywiście, że wpływowego polityka europejskiego można ot tak sobie aresztować i to jeszcze na pokładzie samolotu Air France. Niby to nie terytorium ambasady, ale warto wiedzieć, że, po zamknięciu drzwi, statek powietrzny rządzi się prawem kraju, w którym został zarejestrowany. Oznacza to, ni miej ni więcej, tylko tyle, że Pałac Elizejski akcji, jeśli nie zainspirował, to przynajmniej aktywnie sekundował. Powodów miałby aż nadto: Sarkozy w sondażach nie miał szans z DSK, który na dodatek nie popierał awantury w Libii, w którą tak efektywnie zaangażował się obecny prezydent Francji. Może się oczywiście okazać, że była to gra warta grzechu, gdyby rezerwy złota zgromadzone przez Kadafiego znalazły cichą przystań w skarbcu Banku Francji. Ot, tak: dla zapewnienia im bezpieczeństwa.

Ale na razie sondaże były nieubłagane: francuski wyborca „Sarko” za odbudowę imperialnej Francji nie pokochał i gdyby nie obyczajowy skandalik rezultat wyborczy byłby zapewne przesądzony. Ale dzięki tej cudownej koincydencji, Sarkozy może spać dość spokojnie. Kolejny konkurent do tronu Francji już takiego poparcia jak DSK nie ma.

Kogo by nie wybrano na fotel dyrektora zarządzającego MFW okres supremacji europejskiej powoli dobiega końca. Wprawdzie USA i UE mają nadal przewagę we władzach Funduszu, ale to już nie to, co kiedyś. Chiny i ich klienci rosną w siłę. A jeśli faktycznie pojawi się na poważnie pomysł powrotu do zasobów walutowych, może być naprawdę różnie. Kończy się amerykańska hegemonia na świecie, a wraz z nią, wyczerpywać się będzie formuła agend, które tej roli USA towarzyszyły. Nie da się bowiem pogodzić ratowania własnego, opartego głównie na usługach, kraju z rozgrywaniem światowego interesu mocarstwowego. Przykładów historia dostarcza aż nadto.

Wypadałoby się zastanowić nad tym, jak działać w niedalekiej przyszłości, gdy autorytet UE siądzie, a na sięganie do brukselskiej sakiewki nie będzie szans. A stanie się to niebawem. Ponadto, niezwłocznie po EURO 2012 dopadnie nas kryzys inwestycji infrastrukturalnych napędzanych do tej pory dotacjami UE. Już dzisiaj wiadomo, że państwo wielu inwestycji nie przeprowadzi, mimo że są mniej lub bardziej istotne z punktu widzenia EURO. Jaki będzie powód, aby kontynuować je po tej imprezie?

Mówiąc o „wojnach walutowych” DSK miał pewnie na myśli również taki kraj jak Polanda. Było nie było, mamy jeszcze trochę przemysłu, a przy obecnym kursie odżywają nawet tak mało finezyjne  dziedziny jak przerób uszlachetniający. Dzięki temu te szwalnie, którym jeszcze udało się przetrwać robią dzisiaj znacznie lepszy biznes niż w latach 2006-2008. Dzieje się tak wyłącznie dzięki dewaluacji złotego (dodajmy dewaluacji hamowanej interwencjami NBP). To oczywiście nie dziwi, bo zazwyczaj jest to jeden z najważniejszych problemów zadłużonego walutowo państwa: dewaluacja powiększa dług, który należy spłacić. Osobiście uważam, że lepiej spłacać większe długi w pieniądzu, który się kontroluje niż w takim, gdzie dostało się tylko prawo emisji i to na dodatek bardzo ograniczone. Nie zdziwię się jeśli EURO/PLN wróci w okolice 4,75, a CHF – masowo przerażający kredytobiorców hipotecznych – może się wspiąć nawet do 3,75 (oby nie wyżej…) Nie zmieni to faktu, że oprocentowanie CHF będzie nadal znacząco niższe. W Polandzie mix polityki monetarnej i zapotrzebowanie na pożyczki z zagranicy będzie windować stopy do poziomu, w którym różnica w oprocentowaniu skutecznie wyrówna nieruchomościowe raty.

Obecna sytuacja gospodarcza to jedynie preludium do wydarzeń, których świadkami będziemy już niedługo. Państwo powinno się do nich szykować i to teraz – kiedy ma jeszcze jakieś pole do manewru. Przypadek Łotwy dowodzi, że da się utrzymać przy władzy również wtedy, gdy podejmuje się ostre niepopularne decyzje. Da się, jeśli przyniosą oczekiwane efekty.

Ale na takie eksperymenty obecna ekipa nie ma najmniejszej ochoty. Ponadto od 2004 roku polityka gospodarcza Polandy jest w całości i bezkrytycznie podporządkowana oczekiwaniom UE. To mnie oczywiście nie dziwi, ale racja stanu wymagać powinna zawsze badania alternatyw, w tym alternatywnych planów gospodarczych. Nie wiem czym dzisiaj zajmują się urzędy planowania. Wiem, że w mieście Warszawa jeżdżę wyłącznie po drogach zaprojektowanych w czasach PRL. Mam nadzieje, że myśl państwowotwórcza sięga dalej. Jeśli nie, kryzys może być bardzo bolesny. W zaistniałej sytuacji gospodarczo-politycznej potrzeba jest nam znacznie więcej niż spontanicznej działalności gospodarczej. W Polandzie nie istnieje praktycznie szkolnictwo zawodowe, a konstruktorzy odzieży, kierowcy automatów szklarskich czy technolodzy dożywają swoich dni do emerytury.

Jeśli Państwo nie uświadomi sobie przykrego faktu, że na UE liczyć już raczej nie można będzie niedobrze. Zamiast dumania o tym, kiedy wprowadzić Euro, należałoby raczej opracować plany pobudzania tych dziedzin, w których możemy być atrakcyjni jako producenci lub przetwórcy. Jest nad czy myśleć…. Ale pewnie będzie jak zwykle.

Miałeś, chamie, złoty róg…

9 komentarzy

Żołnierz dziewczynie nie skłamie…..

Czyli o tym, że Warszawa to ciekawe miasto, iluzja to trwała potrzeba części naszego społeczeństwa, kolor mostu może być funkcją polityki a dobra architektura broni się sama.

Zupełnie przypadkowo znalazłem się przedwczoraj w okolicach, które od lat oglądam tylko w przelocie. Przyszło mi znienacka do głowy, aby sportretować Warszawę na trasie moich typowych spacerów z czasów, kiedy szukano pały na dupę generała a armia radziecka była z nami od dziecka.

Pałac Lubomirskich. Wielu warszawiaków mija go zupełnie bez emocji podczas gdy to co najmniej podwójnie ciekawy budynek! Pałac z woli tow. marszałka Spychalskiego został w roku 1970 odcięty od fundamentów i …. przesunięty o 78 stopni. Dzięki tej operacji zaspokoił ambicje wojskowych zarządców, którzy w swym budynku zamykali ( skądinąd ładnie ) oś saską. Dodajmy, że ów budynek formalnie nazywany „Centralnym Domem Żołnierza” znajdował się we władaniu GZP czyli Głównego Zarządu Politycznego LWP najważniejszej siły sprawczej w LWP. Warto dodać, że szef GZP był również wiceministrem Obrony Narodowej. Piastowanie tej funkcji w latach 1960 do 1965 było dla Generała Jaruzelskiego jedną z najważniejszych trampolin do przyszłej kariery. Ale jak się okazuje pion GZP potrafił się zawsze wykazać perspektywą, ponieważ już na początku nowej ery  umożliwił pewnej organizacji biznesowej wieloletnie atrakcyjne korzystanie  z tego reprezentacyjnego budynku. Tym oto sposobem pałac Lubomirskich stał się siedzibą BCC ( Business Centre Club ) przez lata uważanej zresztą za organizację pożytku publicznego. Uważaną tak do czasu słynnej afery, gdy okazało się, że ta organizacja jest de facto spółką z o.o. stanowiącą zresztą własność Marka Goliszewskiego. Ten operatywny biznesmen stworzył sobie doskonałe miejsce pracy na lata. To nawiasem mówiąc ciekawe, że szefem organizacji biznesowej został były naczelny tygodnika „Konfrontacje” – najbardziej chyba betonowego tygodnika w PRL. No ale cóż, każdy może zmienić poglądy:) Dla mnie to osobliwy majstersztyk. Bardzo jestem ciekaw jak jest sformułowana umowa najmu tego budynku i kiedy się kończy. No, ale tego to już się pewnie nie dowiemy.

A tuż obok ( bo znajdujemy się na terenie dawnego małego getta ) plac Grzybowski i jego obecna do dzisiaj żydowska estetyka. Każdy kto mieszkał w tej okolicy pamięta doskonale klimat sklepów przy Grzybowskiej, magla, sklepików ze wszystkim na Próżnej. Jeszcze w latach 80-tych zdarzało się tu usłyszeć jidisz, i to nie w pobliskim Teatrze Żydowskim, ale właśnie w otaczających go sklepach. Na tym szczególnym placu polska i żydowska historia zetknęła się zresztą w sposób szczególny jako że od południowej strony wieńczy plac

Kościół Wszystkich Świętych. Jako że znalazł się na terenie getta, przekazano go zasymilowanym polskim Zydom, którzy przeszli na chrześcijaństwo. Ich proboszczem pozostał ksiądz Godlewski – przedwojenny endek i polski nacjonalista. W obliczu zagłady pomagał Żydom między innymi fałszując metryki chrztu dla tych, którym udało się uciec jako chrześcijanom. Za te praktyki został aresztowany i w 1944 roku zginął w Gross Rossen. Z tego placu szturmowano jeden z najkrwawiej zdobytych budynków w trakcie Powstania Warszawskiego – Pastę. Przypadkowo udało mi się zrobić takie zdjęcie:

Gdy ten starszy mężczyzna odwrócił się do mnie, zobaczyłem na jego piersi Virtuti Militari i Krzyż Walecznych. Kim był? Czy wspominał zdobywanie Pasty? A może to ŻOB-owiec? Nie zapytałem. Szkoda. Świadkowie tamtych czasów odchodzą codziennie. Nieopodal znajduje się budynek nie mniej ciekawy.

Błękitny wieżowiec jest błękitny wyłącznie dla tych, którzy przybyli do Warszawy już po 1989 roku. Wcześniej był to wieżowiec złocisty! Budynek powstawał z mozołem prawie 20 lat, a o przewlekłości budowli krążyły legendy. Powszechnie uważano, że budowę powstrzymuje klątwa rabinów. Klątwa może i była, ale na odcinku blokowania budowy znacznie bardziej skuteczni byli zapewne funkcjonariusze z pobliskiego Żydowskiego Instytutu Historycznego. Trudno się im dziwić, bo synagoga Tłomackie była największą i najbardziej prestiżową warszawską synagogą. Zniszczyli ją Niemcy po zdławieniu powstania w Gettcie. Ciągnącą się latami budowę dokończyli dla odmiany Jugole w latach 1989 – 1991. Warto zauważyć, że budynek  ma zupełnie niepasującą do reszty półokrągłą szklaną kopułę. Ma ją, ponieważ dokładnie w tym miejscu znajdowała się wcześniej Wielka Synagoga. Dzisiaj gmina żydowska dysponuje 18, 19 i 20 piętrem budynku. Prędzej czy później pojawi się również synagoga. Dla odmiany kolejny obiekt na trasie mojej wycieczki jest znacznie mniej prestiżowy, bo to po prostu

modny obecnie w mediach namiot. Modny, bo nie związany trwale z podłożem, czyli legalny, nie wymagający tym samym pozwolenia. Niezwiązany – ponieważ manifestujący trzymają go cały czas na swoich butach. Co by nie powiedzieć czapka z głowy za konsekwentne manifestowanie poglądów choć jak zwykle w okolicy strefy „zamglenia” mam totalną konfuzję. Za rządem Tuska nie przepadam, Rostowski to najgorszy minister finansów jaki nam się trafił, ale od formacji Jarosława Kaczyńskiego dzielą mnie niestety lata świetlne. A nie było tak bynajmniej zawsze. We wczesnych latach 90-tych Porozumienie Centrum wydawało się być jedyną roztropną i niezależną partią polityczną. Niestety, choć Jarosław Kaczyński tropi i śledzi układ, swych własnych działań na warszawskiej Woli, w Fundacji Solidarność  czy Telegrafie nigdy nie tłumaczył, twierdząc nieodmiennie, że zarzuty to spisek. Mnie nie przekonał, choć nie byłem, nie jestem i nie będę zwolennikiem wizji świata lansowanej przez Gazetę Wyborczą. Toteż z poczuciem pewnej bezradności minąłem

niniejszy komunikat. Cóż, „Edward” Tusk może być spokojny o wynik najbliższych wyborów. W drodze na Stare Miasto odwiedziłem jeden z najciekawszych, najcichszych, najlepiej położonych i najlepiej ukrytych bloków w sercu Warszawy. Tuż za pierzeją ulicy Moliera dyskretnie ukryto taki oto budynek

Wiadomo, o gustach się nie dyskutuje a zdjęcie nie oddaje w pełni jakości tej architektury. O ile pamiętam budynek powstał w latach 80-tych, wygląda jakby wybudowano go zaledwie kilka lat temu. Dla mnie doskonały, ukryty w zieleni przytulonego do gmachu ZPR parku. Ciekawe jaką ma tajemnicę, bo w takim miejscu staraniem spółdzielców nie powstał przecież na pewno:) W drodze powrotnej odwiedziłem swoją Alma Mater

W siedzibie Wydziału Nauk Ekonomicznych nie byłem chyba od czasu kiedy swoje obskurne ceglane oblicze porzucił dla tej zacnej elewacji. Warto wspomnieć, że kiedyś znajdował się tu carski cyrkuł a kilkanaście metrów od wejścia miała miejsce słynna w czasach okupacji „Akcja pod Arsenałem” Oj wspomnienia, wspomnienia… to tutaj Władysław Baka zniechęcił mnie do centralnego planowania a Ryszard Kokoszczyński bez powodzenia zachęcał do analizy ekonomicznej. Ileż ciekawych osób tutaj studiowało… A na zakończenie wycieczki budynek TPPR czyli Towarzystwa Przyjaźni Polsko Radzieckiej. Dzisiaj już się go tak nie nazywa, ale…

przyjaźń jak widać tu i ówdzie się utrzymuje. Ciekawe czy działacze nadal ci sami. W latach świetności był to jeden z najnowocześniejszych budynków w Warszawie, w zamyśle twórców miał zapewne promować wschodniego sąsiada. Działała tam restauracja Tamara i jeden z najlepiej wyposażonych EMPiKów w Warszawie. Kogoż tam się nie spotykało przy lekturze niedostępnych nigdzie indziej zagranicznych, w tym zachodnich czasopism. W znajdującym się w kompleksie kinie przez cały PRL grano o ile pamiętam dwa filmy „Parada atrakcji, zabawy zwierząt” i „Jeździec bez głowy”. Ubogość repertuaru tłumaczyła technika: oba filmy były trójwymiarowe.

A i jeszcze jeden zupełnie nie krajoznawczy element. Na trakcie królewskim wielka akcja społeczna „Maźnij mnie”. Przy wsparciu sponsorów a za sprawą władz miasta warszawiakom stworzono możliwość wyboru koloru malowania dla mostu średnicowego. I już miała mnie ta inicjatywa niezwykle ucieszyć gdy nagle wyszedłem na zaprzyjaźnionego architekta autora projektu …… malowania mostu średnicowego! Cóż się okazało? Wybrany kolor dawno wpisany do projektu, prace w toku ale w Ratuszu ktoś wpadł na pomysł wmawiania mieszkańcom, że mają wpływ na miasto. Jak wyjawił mi zniesmaczony architekt cała akcja to i tak totalna draka bo malowana będzie siatka okalająca plac przebudowy mostu. Z samym mostem miasto na Euro się nie wyrobi. A wybory za pasem.

Cóż, w Polandzie jak zwykle czyli jak w tytułowej piosence: żołnierz dziewczynie nie skłamie ale nie wszystko jej powie.

5 komentarzy

Na ścianie u mnie nie zawiśnie

Czyli o tym, że nic nie jest takie jak nam się wydaje, a choć plastikowy kubeczek spalić może każdy to już nie każdy otrzyma za takie dzieło 100 tysięcy euro.  

Na premierze www.trendwizor.pl w Instytucie Wzornictwa Przemysłowego wpadł mi w ręce kolejny numer Art&Business. Niezwłocznie przystąpiłem do lektury, bo wypada wiedzieć co publikują, było nie było, pokrewne tytuły. A&B ma misję jasną: przekonuje, że kolekcjonowanie sztuki to zajęcie dochodowe. Z tym większym zainteresowaniem przewertowałem i po raz kolejny przekonałem się, że koneserem sztuki nie jestem i najpewniej nie zostanę. Moja wrażliwość, lub raczej brak wrażliwości, zamyka się w sympatii do kilku malarzy, dla których kolor czy forma ma jeszcze jakieś pierwotne znaczenie. W A&B zderzyłem się z dziełem, od którego lekko zadrżały mi ręce. Chodzi o prace Katarzyny Marczak. Cóż w nich dziwnego? Tu, jak zwykle, słowa zawiodą; toteż pozwolę sobie na zamieszczenie jednej z prac. (Mam nadzieję, że wydawnictwo się nie obrazi.)

Katarzyna Marczak, archeolożka z wykształcenia, czym tłumaczy się poniekąd „wykopaliskowy” charakter jej prac, na jednych z najbardziej znamienitych targów fotografii zaprezentowała cykl tatuaży pobranych z nieboszczyków i zamkniętych w wypełnionych formaliną słojach. Praca wywołała spontaniczną reakcję krytyki, a Eric Franck, renomowany brytyjski galernik, zapewnił jej w marcu 2011 nowojorską premierę. Coż… nie potrafię sobie wyobrazić kogo ma zachwycić takie dzieło. Zamysł twórczyni przeraża mnie tym bardziej, że jak się dowiedziałem z artykułu, współpracuje ona obecnie z Zakładami Medycyny Sądowej. Dzięki jej pracy światło dzienne ujrzą młotki, siekiery, ale również znacznie bardziej niewinne przedmioty, za pomocą których odebrano komuś życie. To z całą pewnością naturalny krok artystki po preparatach skórnych. Dla mnie to kolejny krok do piwnic dzisiejszej cywilizacji, która coraz częściej wielbi w świetle dnia to, co jeszcze niedawno pokrywał wstyd i mrok. W zapale znoszenia wszelkich tabu docieramy do jakiejś granicy, za którą znajduje się coś o czym nawet boję się myśleć. Być może już dzisiaj ktoś kręci torturowanych, aby ich potem pokazywać zachwyconej widowni wysmakowanych krytyków sztuki. Może gdzieś już istnieje i działa artysta, który udokumentuje uśmiercanie świadomych ofiar i przygotowywanie z nich wykwintnych potraw. Dokąd to wszystko zmierza? Pytam bezradnie samego siebie. Oczywiście owo pytanie obnaża mnie w całości jako osobę, której brak wyrobienia we współczesnym świecie sztuki. Trudno. Zdyskwalifikuję się bardziej, bo z równym zdumieniem, choć już bez drżenia rąk, obserwowałem „Artony” w skądinąd doskonałym Piktogramie www.piktogram.org . Tym razem chodzi o prace Włodzimierza Borowskiego – jednego z pierwszych polskich artystów, którzy sięgnęli po performance i plastik jako dostępny i łatwo modyfikowalny materiał.

Nie zrozumiałem tej sztuki, ale w artykule „Plastyk i Plastik” Agnieszki Szewczyk znalazłem epitafium dla współczesnej cywilizacji. Plastik okazał się cywilizacyjnie nietrwały i zrobione z niego dzieła ulegają rozkładowi. Ostatnio rozsypała się w proch pierwsza na świecie plastikowa szczoteczka do zębów z kolekcji Smithsonian Institution. Nie ma co,  po prostu ZGROZA:) Ciekawa ile była warta.

Do ery kamienia łupanego nie zawróci nas III wojna światowa. Wrócimy do niej sami, bo brak ropy wyeliminuje plastik, a na nim opiera się przecież dzisiejsza cywilizacja. Hmm… ciekawe jak się teraz czują ci inwestorzy, którzy swoje portfele dzieł sztuki nowoczesnej wyposażyli w dzieła z plastiku. Ale co tam, były przecież giełdowe  blue chipsy które utleniały się nie mniej spektakularnie niż ten plastik. Bez wątpienia znajdujemy się na zakręcie większym niż mi sie wydawało. W uszach zabrzmiało mi jakoś samo z siebie  „Wpadnę tam na chwilę zanim spuchnie atmosfera, wódki dwie wypiję potem cicho się pozbieram……..”. 

Życie to nie teatr. Moje toczy się w innej scenografi.

 

 

 

3 komentarze

Polski syndrom

Czyli o tym jak się ma Świątynia do idei, którą ma symbolizować, kto skorzystał a kto stracił na rozbiorach oraz o tym, że lud potrafi się upomnieć o sprawiedliwość.

W Wielką Sobotę wybrałem się wraz z rodziną ze święconką. W tym roku tradycyjne miejsce świeceń przegrało ze Świątynią Opatrzności Bożej jako że w tej właśnie okolicy świeżo ulokowała się część familii. Tym samym budynek widywany z perspektywy Alei Wilanowskiej zbadałem z bliska. Obiekt jest rzecz jasna nadal w budowie i wygląda na to, że proces ten potrwa jeszcze dość długo, a z pewnych względów  należałoby wypatrywać jak najrychlejszego owej budowy zakończenia. Czemu? Idea budowy świątyni sięga I Rzeczypospolitej, kiedy to Sejm w podzięce za Konstytucję 3 Maja zobowiązał się do erekcji i finansowania ze środków państwowych świątyni, która upamiętni owo historyczne wydarzenie jakim było uchwalenie konstytucji. I faktycznie, Król Stanisław August wskazał pole, znajdujące się dobrach koronnych, na którym z wielką pompą 3 maja 1792 wmurowano kamień węgielny. Budowę przerwano już po kilku miesiącach, jako że w granicach pojawili się zaborcy, gorliwie wsparci przez targowiczan. II rozbiór Polski skutecznie uniemożliwił dalsze celebrowanie „opatrznościowej” ustawy sejmowej. Niby wszyscy wiemy co było dalej. Niby, bo nie zwracamy uwagi na jeden niezwykle ważny element: gospodarkę. A tej przegrana wojna z Rosją z 1792 roku zadała niemały cios. Zachodnie sfery finansowe uznały po prostu, że Polska się niebawem skończy i… wstrzymały refinansowanie warszawskich banków! Skąd ta wiedza zachodnich bankierów? Dwór Katarzyny II planował całkowity rozbiór Polski  i poszukiwał do tego jedynie pretekstu. Na arenie gospodarczej spowodowało to de facto „upadłość Polski”, a nikt siłą rzeczy nie pospieszył ze stabilizacyjnym kredytem. W efekcie upadło kilka ważnych banków, w tym najważniejszy należący do Piotra Fergussona Teppera. Ten obrotny gentelman zgromadził majątek równy najzamożniejszym polskim rodom, a sam Stanisław August Poniatowski był mu winien ponad 10 mln ówczesnych złotych polskich, które król zużył na wyekwipowanie armii. W ówczesnym systemie politycznym Tepper pełnił poważną rolę. Otóż między innymi zajmował się wypłacaniem pensji (dzisiaj powiedziałoby się: łapówek) politykom, znajdującym się na utrzymaniu Rosji i Prus.  Jak sobie łatwo wyobrazić obniżenie ratingu Polski uderzyło we wszystkich. Szczęsny Potocki – jeden z przywódców Targowicy, był gotów sprzedać wszystkie swe wielkie majątki w zamian za sumę dwuletnich intrat, byleby ta suma została mu wypłacona natychmiast. Dla porównania majątek Teppera przed wojną 1792 roku był szacowany nawet na 70 mln złotych; Czartoryskich (familii słynącej z dobrze prowadzonej działalności gospodarczej) – na 100 mln, przy czym roczne przychody w gotowiźnie przekraczały 6 mln złotych. Cyfr tych dostarcza nie byle kto, bo Leon Dembowski – zaufany współpracownik Czartoryskich, a w trakcie Powstania Listopadowego – minister skarbu, więc osoba w realiach zorientowana. Ówczesną sytuację możnaby przedstawić następująco: system finansowy utracił płynność. W krótkim czasie wywołało to ostry kryzys, a inflacja dobiła rynek żywności. W takiej sytuacji do wybuchu prędzej czy później musiało dojść. Ale bunt narastał powoli. W 1794 nakazano ograniczenie armii, a rozformowanym żołnierzom – wcielenie do zaborczych armii. Skutkiem była Insurekcja Kościuszkowska i III – ostateczny, bo nie ostatni, rozbiór Polski. W efekcie wspomnianego załamania systemu bankowego oraz jego dalszych skutków zdewaluowano zaplecze kapitałowe polskich posiadaczy. To mniej więcej taki sam proces, jaki może nam się w tej chwili przytrafić. Bo przecież nasze aktywa są wyłącznie tyle warte na ile jest wymienialna nasza waluta.

No, ale miało być o Świątyni Opatrzności. Idea wróciła wraz z odzyskaniem niepodległości, a Sejm w 1921 r. postanowił kontynuować śluby i świątynię własnym sumptem wystawić. Ale tu rzecz ciekawa, mozolono się niezwykle z wyborem lokalizacji i projektu. Pierwszy konkurs ogłoszono w 1929 roku i w 1930 r. rozstrzygnięto (albo raczej wręcz przeciwnie), bo ostatecznie wybrano 3 równoważne projekty zaciekle krytykowane przez różne środowiska. Inicjatywa nabrała tempa dopiero po śmierci Marszałka Piłsudskiego, kiedy to postanowiono połączyć przyjemne z pożytecznym, tj. stworzyć dzielnicę Marszałka na Rakowcu, poprowadzić wspaniałą aleję jego imienia i u jej szczytu posadowić imponującą budowlę Świątyni. Finalnie do tego celu wybrano projekt Bohdana Pniewskiego, którego Warszawiacy znają z takich budowli, jak jego własna willa niedaleko Frascati, budynek NBP czy zrealizowany już po wojnie Dom Chłopa. I jak już wybrano ostateczny projekt i lokalizację, prace ruszyły, ale… była to wiosna 1939 r., więc nie zdołano wiele wybudować.

Jak sobie łatwo wyobrazić po 1945 roku idea celebracji Konstytucji 3 Maja nie była specjalnie popularna. Nawiasem mówiąc zawsze mnie zaskakiwało jak wschodnie imperium wrażliwe jest na punkcie swej ciągłości. Teoretycznie Konstytucję 3 Maja powinno się traktować jako rewolucyjny powiew bliski sercom tych, którzy poprowadzili lud do wielikoj oktriabskoj. Ale najwyraźniej każdy akt niezależności wobec wschodniego suwerena traktowany był jako politycznie niewygodny, a zatem niegodzien upamiętniania. Skądinąd w politbiurze rozumowano słusznie, skoro właśnie 3 maja stał się w latach 80-tych dyżurną datą organizowania patriotycznych demonstracji.  Mimo tych trudności, Kardynał Wyszyński (autor triady Polak = Katolik = Patriota) zdołał doprowadzić do wybudowania kościoła na Rakowcu właśnie, który był pierwszym po wojnie wybudowanym legalnie nowym kościołem w Warszawie. W 1979 roku w trakcie wizyty Jana Pawła II oświadczył, ze dzieło rozpoczęte przez Sejm Czteroletni zostało zrealizowane.

I tak by pewnie pozostało, ale Prymas Glemp był nieco innego zdania. W 1991 roku w rocznice 200-lecia Konstytucji 3 Maja, Senat RP ponownie nałożył na państwo obowiązek wybudowania Świątyni upamiętniającej to wydarzenie. Należy domniemywać, że polityczne prądy wiejące od 1993 do 1997 roku skutecznie umożliwiały realizację tej idei, ale dzięki gorliwej postawie zapomnianego dzisiaj nieco RS AWS w 1998 roku zobowiązanie odnowiono po raz kolejny, a już za chwilę wskazano grunt i 2 maja 1999 r. na Polach Wilanowskich odbyła się stosowna uroczystość.

I tu mała dygresja. W 1999 roku w promieniu kilku kilometrów od Świątyni pasły się krowy. Przysłowiowy koniec miasta wytyczała Aleja Wilanowska, a do rozpoczętej budowy nie było w praktyce dojazdu. 12 lat później Świątynia w budowie stoi już przy Alei Rzeczpospolitej w otoczeniu lepszej albo gorszej, ale generalnie udanej architektury. Dlaczego mimo państwowych dotacji budowa się jeszcze nie zakończyła? Łatwo się  nie dowiemy. Tak czy inaczej jest to najbardziej, jak do tej pory, zaawansowana budowa obiektu powołanego do życia w 1793 roku. Wolałbym, aby dobiegła końca, gdyż poprzednie dwie stanowią dość przykre memento dla naszej mało stabilnej państwowości. Dzięki obrotności posłów państwo jakoś środki znajdzie (budowę finansuje się obecnie jako przedsięwzięcie muzealno – narodowe). Pytanie: czy Świątynia znajdzie odpowiednią ilość wiernych?

Kiedy dotarłem tam ze święconką usłyszałem, podobnie jak pozostali przybyli w tym celu, że dzieci nie mogą przyjeżdżać rowerami, przychodzić w ubrankach sportowych i kaskach. Choć przybyłem na piechotę, nie mogłem się nadziwić skąd ten dogmatyzm, tym bardziej, że świecenie odbywało się w katakumbach, pod podłoga głównej nawy, jako żywo przypominających schron przeciwatomowy. Kiedy wychodziłem na powierzchnię przez pomieszczenie, które w niczym kościoła nie przypominało, jedno z dzieci z wyrzutem zwróciło się do mamy: „Przecież to zupełnie jak nasz garaż w bloku!”.

Cóż, najwyraźniej zarządzający parafią liczą na pielgrzymów z innych regionów, a nie na okolicznych mieszkańców. Założenie nie dziwi, szczególnie wobec silnie manifestowanej w Świątyni opcji politycznej.

Ale to i tak drobiazg, bo przecież najważniejsze jest to, że Kościół, jako taki, był jednym z podstawowych przeciwników Konstytucji 3 Maja, której upamiętnieniem jest miedzy innymi Świątynia. Skąd ta ówczesna niechęć? Powód był ten sam, co zwykle. Jeszcze przed uchwaleniem Konstytucji 3 Maja w 1789 roku Sejm zadecydował o przekazaniu części dochodów z diecezji krakowskiej na finansowanie armii. Ponadto unoszący się nad ustawą duch rewolucyjnej Francji pachniał nieprzyjemnie tamtejszymi zmianami. Dlatego też wśród najaktywniejszych Targowiczan znajdziemy biskupów: Józefa Kossakowskiego, Ignacego Massalskiego, Wojciecha Skarszewskiego i Michała Romana Sierakowskiego. Nawiasem mówiąc wszyscy w trakcie Insurekcji Kościuszkowskiej zostali skazani na śmierć: dwu powieszono, jednego wyreklamował Kościuszko, a jeden został skazany zaoczenie. Oczywiście gdyby nie warszawski zrewoltowany lud wyreklamowano by pewnie wszystkich ale Massalskiego tłum po prostu wywlókł z wiezienia a Kossakowskiego z pałacu.

Świątynia Opatrzności Bożej stoi zatem na grząskim gruncie. O ile w historii nikt nie będzie grzebał, przyszłość nie jest różowa, a do wybudowania pozostało jeszcze sporo. Dla mnie punkt odniesienia to Sagrada Familia, kościół budowany w Barcelonie od 1882 roku. Fakt, ze Gaudi uczynił sporo, aby nie był to budynek prosty w ocenie, ale ponad 100 lat budowy robi wrażenie, prawda? Co ciekawe Gaudi zmarł w 1926 roku. Koniec budowy planowany jest obecnie na 2026 rok. Ile to potrwa na Polach Wilanowskich? Trudno ocenić, podobnie jak to, czy skończona budowa przerwie złą passę poprzednich. Ale już dzisiaj polityczny manifest dekorujący oddaną wiernym część budowli nie pozostawia wątpliwości że nie buduje się tam Świątynia zgody narodowej, ale symbol podziału.

Sacrum Prawdziwych Polaków, Częstochowa w potopie klasy średniej na jej sztandarowym warszawskim osiedlu. Ale kto wie co z tego wyniknie bo jako naród wiemy przecież jedno od lat: jak trwoga to do Boga.

 

5 komentarzy

Łyda, moda i sprawa polska

Czyli o tym, że w Polandzie brak wzorców elegancji, rodzimy edukator ma zazwyczaj mentalność egzekutora, a ambitne społeczeństwo powinno mieć również ambicję na elegancję.

Dowiedziono już wielokrotnie, że okresy pokoju sprzyjają feminizacji mężczyzn. Zachowania osobnicze stada, które nie jest trzebione muszą się przecież zmieniać. I zmieniają się, choć oczywiście nie same. Wielkie koncerny od lat modyfikują zachowania społeczne produkując nowych nabywców na swoje produkty. I tak: z jednej strony motoryzacja przestała być wyłącznie domeną facetów i za kierownicą większości terenówek zobaczymy…. panie (a właściwie mamy, które takie właśnie auta uważają za bezpieczne). Cały „terenowy” koncept marketingowy znajdzie zatem zastosowanie w brodzeniu po miejskiej dżungli i tylko nieliczni zdobędą się na prawdziwe off-roadowe szaleństwo. Z drugiej strony rynek beauty coraz odważniej sięga po mężczyzn. Jeszcze dwadzieścia lat temu rynek męskich kosmetyków w ogóle się nie liczył. Dzisiaj, choć nadal jest ułamkiem damskiego, to systematycznie zmniejsza swój mianownik. Biadolenie nad tym jakie są, jakie były czy jakie powinny być determinanty płciowe nie ma już sensu. Panie, po pierwsze, trzymają mocno kierownice w swoich pojazdach, pod drugie – często owe pojazdy kupiły sobie same i to już wystarczy za signum temporis.

Współczesna ekonomiczna struktura społeczna to przedziwna mieszanina starych i nowych postaw, a linie podziałów nie są już tak wyraźnie jak kiedyś. Najlepszym przykładem jest moda męska. Hmm… jak to w ogóle kiepsko brzmi… Jak moda w ogóle może być męska?! A jest, drodzy Panowie, i to od bardzo, bardzo dawna. Zanim mundur z przyczyn ściśle ekonomicznych za sprawą pruskich żołnierzy stał się tylko opakowaniem mięsa armatniego, był prawdopodobnie jednym z najbardziej wykwintnych męskich ubiorów! Na starych sztychach nie odnajdujemy facetów z brzuszkami, a epolety nie połyskują na opadniętych ramionach workowatych kurtek! Przez setki lat mężczyźni dbali o siebie i nie poczytywano im tego za słabość. Problem jest inny: te postawy dotyczyły elit, a nie mas toteż zawsze można je było łatwo kompromitować, traktując jako objaw dekadencji. Dbałość o siebie i przestrzeń wokół siebie to kwestia cywilizacyjna, a nie polityczna. Do dzisiaj pozwala odróżnić miasto włoskie od niemieckiego, więc to szerokie ujęcie nie dotyczy wyłącznie Polandy. W zakresie ubioru męskiego i stosunku doń jesteśmy jednak wyjątkowi, bo dbałości o ten ubiór wyjątkowo niechętni. Dlaczego tak uważam? Proszę wykonać test samodzielnie. Wystarczy wpisać w przeglądarce: „Jak ma się ubierać facet?”, „Jak powinien ubierać się mężczyzna?” itp. Zanurkujemy w świat, w którym ujawnia się całe spektrum postaw i to mnie nie dziwi. Zaskakuje co innego: jadowita postawa zarówno zwolenników zasady, że facet mody nie uznaje, jak i antagonistów tej tezy. Wniosek jest jeden: w polskiej modzie męskiej brak jest autorytetów i wzorców do naśladowania.

W tym ujęciu jednym z największych ambasadorów zmian, naśladowanym zarówno przez Panie jak i Panów był… Aleksander Kwaśniewski! W formalu, który jest u nas traktowany wyjątkowo serio i dogmatycznie, kolory koszul i krawaty stosowane przez byłego Prezydenta narobiły sporo pozytywnego zamieszania. Jak się mogłem przekonać jeszcze jako prezes Wólczanki, prezydenckie trendy były wdrażane bez względu na poglądy polityczne. Wiem, wiem… już pojawiają się złośliwe uśmieszki, bo dla jednych żadna to figura, a dla drugich –  formal nie jest modą. Nie zmienia to faktu, że nikt stylu nie zacznie od comme de garcon, publicznie należałoby wyglądać elegancko, a  podobnych do „Kwasa” przykładów jest niestety mało. Na dodatek w rozmowach o modzie przoduje rozdęte „poradnictwo” i to ex cathedra. Na drugim biegunie jest nurt, któremu osobiście bardzo kibicuję licząc na to, że ten rodzaj edukacji zdobędzie sobie wreszcie należne mu uznanie.

Mowa tu o blogosferze. Choć i tutaj zdarzają się jakże polskie postawy, gdzie aroganccy naziści stylu tropią i pouczają, to mam nadzieję, że o prawdziwy rząd dusz wśród  internautów powalczą zupełnie inaczej skonstruowani ludzie. Przykład edukacji w dobrym stylu to mr-vintage.blogspot.com. Blog porusza się w obszarze szeroko rozumianej klasyki, a autor prowadzi go ze znawstwem, a przede wszystkim SZACUNKIEM dla czytelnika (co jest moim zdaniem niezwykle ważne, bo empatia to deficytowy towary na naszym rynku). Pisane dobrym językiem posty pozwalają zapoznać się zarówno z trendami, jak i tym, jak je stosuje autor. Co więcej podoba mi się bardzo położenie nacisku na konserwację, ponieważ dobra odzież nie jest tania i trzeba jej poświęcić odrobinę uwagi. Styl propagowany przez autora jest mi bliski, bo chociaż orbituje wokół formalu, to porusz się po takiej trajektorii, która umożliwia i dystans, i zabawę ze stylem. Co więcej autor ma czas i ochotę na odnoszenie się do jakości produktów, a to już szczególnie godne pochwały, bo po latach przyzwyczajania do niskich cen musimy zacząć przyzwyczajać się do produktów byle jakich albo też płacić cenę, która zapewnia odpowiednią jakość. Może i nie jest to blog dla koneserów, ale każdy kto chce się dowiedzieć czegoś o modzie męskiej w sposób przyjazny, powinien się tu udać. Dlatego  Mr Vintage to dla mnie wzór i gdybym miał lansować „first page to start” zaproponowałbym właśnie jego.

Dla tych, których w modzie interesuje więcej mody niż klasycznej elegancji, a na liczniku mają mniej niż 30 lat, odpowiedni będzie www.mensside.blogspot.com. Chłopak jest sympatyczny, pisze dość szczerze, a przy okazji nie ewangelizuje. Blog to w znacznym stopniu jego własne zdjęcia, ale wykazuje, że szczupłymi środkami można z powodzeniem wybrać coś co doskonale wygląda. Spośród jego sesji najbardziej sobie cenię tę, którą uznał za nieudaną, ponieważ pozował przed wejściem do galerii handlowej, wywołując tym niezdrowe zainteresowanie naszych współplemieńców. Nawiasem mówiąc to zdjęcie to ciekawy przykład na to, że fotografia modowa również potrzebuje emocji tyle, że jak model „gra”, to zazwyczaj klisza pęka. A tu chłopak był wkurzony; widać, że jest wkurzony i fota ma ładunek, a o to chodzi.

Dla odmiany fecodrobe.blogspot.com kierowany jest najprawdopodobniej do tych, którzy choć 30 już minęli, nadal chcą się czuć, a już na pewno wyglądać, młodziej. Tu autor jest zupełnie inną osobą, której status, choć nigdzie nie został opisany, daje się wyczuć w treści. Gdyby jeszcze wyszedł bardziej poza sama konwencję, czytałoby się ciekawiej, ale i tak jest dobrze. Miłe uzupełnienie do „merytoryczno-praktycznego” podejścia Mr. Vintage’a. Czuć tutaj dobre pióro i być może doczekamy się kiedyś jakiejś szerszej formuły z modą w tle.

Na koniec o tytułowej łydzie. Prezentował ją namiętnie VIP ulokowany w pierwszym rzędzie na pewnym dużym wydarzeniu dotyczącym rynku kapitałowego. Oczywiście to kwestia nieistotna wobec większości poruszanych na spotkaniu, a życie można przeżyć pięknie i godnie w jednym garniturze i dwóch koszulach. Można. Ale mój punkt widzenia jest nieco inny, być może w znacznym stopniu ze względu na skrzywienie zawodowe. Polanda jest jednak krajem, który na moich oczach dokonał olbrzymiego cywilizacyjnego skoku i z olbrzymim prawdopodobieństwem zajmie w końcu istotne miejsce na mapie Europy. Wystarczy jednak wizyta w kilku europejskich miastach, aby się przekonać, że choć mamy już winiarnie i podobne marki, to nasza ulica jest nadal szara i… potwornie nabzdyczona.

Łyda
Łyda

Toteż dla mnie będzie lepiej jeśli się zrobi bardziej kolorowo, a na twarzach pojawi się więcej uśmiechu i uprzejmości. Ktoś powie: kryzys. Ale kryzys jest wszędzie i nie jestem pewien kto by wygrał w negatywnej licytacji gdzie jest najgorzej. Powinniśmy się zmieniać jako społeczeństwo, a już na pewno powinny się zmieniać elity, które siłą rzeczy nas reprezentują.

7 komentarzy