Brzeziński

Czyli o tym, że Trump strącił pionki z szachownicy Europy.

Śmierć Zbigniewa Brzezińskiego, choć teoretycznie dla światowej polityki nie ma większego znaczenia, w praktyce może się stać – lub wręcz już się stała – symbolem końca pewnej epoki. Epoki, którą trudno określić inaczej niż jako szczęśliwy pochód Waszyngtonu do roli jedynego światowego supermocarstwa. Co znacznie ważniejsze, ów sukces osiągnięto nie w wyniku militarnych rozstrzygnięć, ale dzięki stosowaniu ciągłej ekonomiczno – politycznej presji, a ojcem tej (wydawałoby się dzisiaj oczywistej) koncepcji był nie kto inny, jak właśnie Zbigniew Brzeziński. To właśnie on jako jeden z pierwszych uświadamiał słuchaczom, że komunizmu i ZSSR nie da się pokonać siłą, a jedyną bronią może się okazać przewaga ekonomiczna. Ów pogląd w latach 60-tych wydawał się dość egzotyczny – tym bardziej, że przewaga gospodarcza zachodu nie była podówczas jeszcze tak bardzo wyraźna, a pierwszego człowieka wysłała w kosmos radziecka myśl techniczna.

Przedstawiciele lobby przemysłowo – wojskowego (jak ową grupę interesów zgrabnie określił Dwight Eisenhower) mieli jednak swoje zdanie w materii zwycięskiej technologii. Ówczesne podejście personifikował Robert McNamara, wpływowy siłownik administracji Kennedy’ego. Choć po latach zmienił zdanie, w czasach gdy pociągał za sznurki nie miał najmniejszych wątpliwości jakimi metodami należy powstrzymywać Związek Radziecki i nie obrażał się przy tym na popieranie reżimów, które były co najmniej na bakier z podstawowymi zasadami demokracji. Tymczasem Brzeziński dowodził, że dekompozycja sowieckiego świata jest posunięciem znacznie bardziej efektywnym niż wymachiwanie pałką. Przekonywał, że w interesie Ameryki leży wspieranie każdego buntu i każdej dekompozycji w pozornie zunifikowanej strefie wpływów, którą prędzej czy później Moskwa będzie kontrolować wyłącznie przemocą. Krytycy twierdzili, że po wydarzeniach w Budapeszcie w 1956 roku jakakolwiek polityczna rewolta w łonie systemu jest praktycznie niemożliwa. Pierwszym pierwiosnkiem, że może być jednak inaczej, okazała się być praska wiosna, zdławiona brawurowo przez przyszłego marszałka ZSRR – Ogarkowa. System zaczynała rozsadzać akumulacja inwestycji w dochodzie narodowym. Poddanym Moskwy marzyła się konsumpcja – dokładnie tak, jak to przewidział Brzeziński.

Jego teoriami zainteresował się Jimmy Carter, prawdopodobnie jedyny amerykański prezydent, który zdobył urząd bez kohorty oddanych pretorian. Brzeziński dołączył do administracji jako doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego i niemal z marszu zaczął wywierać silny wpływ na politykę Waszyngtonu. W drugiej połowie lat 70. pokonana Ameryka z trudem leczyła rany, a koszty wojny wietnamskiej wrzały politycznym protestem na ulicach. Upokorzona i zdemoralizowana armia nie byłaby wtedy w stanie wesprzeć swoich europejskich aliantów, gdyby sowieckie czołgi zapragnęły przynieść wolność udręczonej klasie robotniczej. W międzyczasie wyręczały ją w tym zadaniu włoskie Czerwone Brygady i niemiecki RAF, a umacniająca się lewica dbała o rozwój nastrojów antywojennych. W tych latach triumfu do ostrożności zachęcał nie kto inny jak… marszałek Ogarkow, podówczas szef sztabu armii radzieckiej. Twórca specnazu i zwolennik wywiadu ofensywnego wiedział za pewne dobrze, że na polu wojny elektronicznej Związek Radziecki znalazł się w poważnej defensywie. Bierność Rosjan dała Amerykanom niezwykle cenny czas na przejęcie inicjatywy i zbudowanie rakietowej przewagi militarnej. Nie byłaby ona jednak wiele warta, gdyby nie odpowiednia sytuacja polityczna w Europie.

Ta stworzyła się sama, gdy ZSSR rozmieścił przy swych granicach pociski SS-20, którymi mógł skutecznie dosięgnąć niemal wszystkich ważnych europejskich miast. Moskwa popełniła poważny błąd obezwładniając Europę. Politycy różnych opcji solidarnie wystawieni na strzał musieli szukać pomocy u Wuja Sama i w tym celu zebrali się na historycznym spotkaniu na Gwadelupie 9 stycznia 1979 roku. Zebranych zaskoczyła aktywa postawa Helmuta Schmidta, który spędził wcześniej sporo czasu ze Zbigniewem Brzezińskim. Stanowisko RFN przesądziło o umieszczeniu w Europie rakiet Tomahawk i Pershing, które skutecznie zredukowały radziecką przewagę. Podpisanie porozumienia SALT 2 w Wiedniu (czerwiec 1979) było w zasadzie czystą formalnością. Bezkarne uderzenie na Zachód stało się już niemożliwe, a Moskwa stanęła przed trudnym dylematem: pogodzić się z przewagą zachodu czy też sfinansować usprawnienie własnej technologii. Politbiuro postawiło na trzecią drogę. Wejście do Afganistanu, aby zwiększyć presję na Pakistan i w konsekwencji zablokować Amerykanom swobodę ruchów w Zatoce Perskiej.

Brzeziński doskonale odczytał tą strategię, a amerykańskie wsparcie dla Szacha Iranu osiągnęło zenit właśnie za prezydentury Cartera. Co więcej, osiągnieciu przewagi w obszarze rakiet średniego zasięgu miało towarzyszyć stworzenie skutecznej tarczy antyrakietowej przed pociskami dalekiego zasiągu, która już za prezydentury Reagana została określona medialnym mianem programu „wojen gwiezdnych”. Chociaż Brzeziński zakończył karierę w administracji Cartera z łatką autora nieudanej operacji uwolnienia zakładników w ambasady amerykańskiej w Teheranie, po jego geopolitycznym torowisku pomknęła wartko administracja Ronalda Reagana, chętnie konsultująca się (zwłaszcza w sprawach wschodnich) u byłego doradcy Cartera. O ile można rzecz jasna dyskutować czy czas dzielący upadek Sajgonu (1975) i upadek Kabulu (rozumiany jako cofnięcie moskiewskiego wsparcia dla Nadżibullacha) to tylko czy aż 17 lat, nie ma najmniejszych wątpliwości, że tyle właśnie było potrzeba aby rzucić na kolana ZSRR i to bez wypowiadania mu bezpośredniej wojny.

Wraz z rozpoczęciem prezydentury Trumpa zwycięska doktryna Brzezińskiego odeszła do lamusa. Powód może się okazać banalnie prosty: wspaniałe zwycięstwo odniesione nad rosyjskim niedźwiedziem nie zrekompensowało kosztów. Choć miły dla Waszyngtonu pomysł Stanów Zjednoczonych Europy udało się skutecznie zasiać i zrealizować, to tradycyjna niechęć Francji i rosnący potencjał gospodarczy Niemiec skutecznie zatamowały napływ amerykańskich towarów do Europy. Podczas gdy po 1989 roku kraje starego kontynentu systematycznie cięły wydatki na obronę, USA poszły w przeciwnym kierunku, angażując się na dodatek w kosztowne wojny. Wojny, które mogły znacznie wcześniej pojawić się w Europie – wystarczy tylko wspomnieć o szczycie NATO w Bukareszcie (2008), kiedy to wyłącznie na skutek ostrego sprzeciwu Angeli Merkel nie zaproszono do sojuszu Ukrainy i Gruzji. Fiasko szczytu miał ponoć zbagatelizować Bush, zapewniając prezydenta Gruzji o swoim pełnym poparciu dla całkowitej emancypacji spod kurateli Moskwy. O jakości tych twierdzeń przekonały się załogi gruzińskich czołgów, palonych rosyjskimi rakietami pod Gori i Cchinkali. Dla nowej administracji Barracka Obamy stało się bardziej niż jasne, że plan dalszego osłabiania Rosji należy realizować samodzielnie.

Wymarzone przez Brzezińskiego odłupywanie Ukrainy okazało się jednak ciut przydrogie, a na dodatek ujawniło prawdziwą naturę relacji USA – Europa. Impas w Donbasie pokazał aż nadto wyraźnie na co obecnie stać Amerykę, a jednocześnie przekazał jasny sygnał wszystkim państwom w Europie: przy odpowiednio mocnym protektorze zmiana granic w Europie jest jak najbardziej możliwa. Pod Mariumpolem i Donieckiem zwycięska polityka Brzezińskiego po prostu ugrzęzła, dowodząc, że zmiana sojuszy (nawet jeśli faktycznie się dokona) będzie bardzo, ale to bardzo kosztowna. W zaistniałych okolicznościach amerykańskiej administracji pozostał już tylko odwrót i ten właśnie zdaje się realizować Donald Trump, a Ameryka wielkimi krokami wraca do zmodyfikowanej doktryny Monroe. Czy słusznie? Czas pokaże. Tak czy inaczej, geopolityczna myśl Brzezińskiego odeszła do lamusa, a Rosja skutecznie wyszła z izolacji w której znalazła się w lutym 2014 roku. Co więcej Ameryką rządzi prezydent, o którym mówi się, że otrzymał daleko idące rosyjskie wsparcie. O tym jak było naprawdę zapewne nie dowiemy się nigdy, ale widać przecież wyraźnie, że Rosja nie stoi tam, gdzie zdaniem Trumpa powinien znajdować się główny przeciwnik. Czterdziesty piąty prezydent Stanów Zjednoczonych ma najwyraźniej jakieś inne polityczne plany, które najprawdopodobniej zechce zrealizować.

Jak napisał Alexis de Tocqueville, opisując obyczaje XIX-wiecznej Ameryki: „Prezydent posiada niemal królewskie prerogatywy tyle, że choć prawa dają mu siłę to okoliczności czynią go słabym”. Najwyraźniej w USA pojawił się władca, który na okoliczności nie zwraca najmniejszej uwagi.

3 komentarze
Previous Post
Next Post