Dezercja

Czyli o tym, że syci demokraci nie myślą o rychłej śmierci

Jak trafnie zauważa w swojej książce Charles Glass „mało kto wie, że w czasie II wojny światowej niemal 100 tysięcy Brytyjczyków i 50 tysięcy Amerykanów zdezerterowało ze swych armii, uszczuplając siły aliantów o równowartość dziesięciu dywizji! W ogromnej większości byli to żołnierze z pierwszej linii frontu, którzy załamali się pod nieustanym ostrzałem”. Wiedza w tej materii nie jest zbyt powszechna, czemu trudno się dziwić. Było nie było, II wojna światowa jest dzisiaj niemal święta, a jej uczestnicy jeszcze do niedawna trwali w pokrywającym się patyną braterskim uścisku. Tymczasem Glass dowodzi nie tylko tego, że Brytyjczycy i Amerykanie ruszali na front z umiarkowaną ochotą, ale rzuca pewne światło na bardzo niepopularny plan wojny: różnice społeczne i ekonomiczne. Okazuje się zatem, że wielkie znaczenie dla przetrwania miał zaciąg do odpowiedniej jednostki, która wprawdzie walczyła, ale… nie szturmowała fanatycznie umocnionego przeciwnika. W wojskach brytyjskich pamięć o ofiarach I wojny światowej była bardziej niż żywa, a chęć, aby pójść w ślady zabitych i okaleczonych ojców i dziadów, na tyle umiarkowana, iż w armii Albionu  dość systematycznie dochodziło do mniejszych i większych przypadków niesubordynacji. Jeden z największych przeszedł do historii jako bunt pod Salerno.  Świeżo wyokrętowani weterani 50. i 51. dywizji piechoty dowiedzieli się, że mają trafić jako uzupełnienie do zupełnie innych niż macierzyste jednostek a to  znacznie redukowało szanse na przeżycie. Choć władzom wojskowym udało się rozwiązać problem, a sankcje dotknęły zaledwie 192 żołnierzy konsekwentnie odmawiających służby, morale wojsk brytyjskich na froncie włoskim spadło zauważalnie. W efekcie krwawe szturmy stały się głównie udziałem wojsk kolonialnych, a o tym, jak szerokie to pojęcie, przekonała bitwa pod Monte Cassino. Decydującego przełamania niemieckich linii obrony dokonali bowiem Marokańczycy i Algierczycy z Korpusu Ekspedycyjnego generała Juin, nasi rodacy z II Korpusu i ghurkowie walczący na ich prawym skrzydle jako żołnierze brytyjscy. O tym, jak różne były motywacje walczących, najlepiej świadczy rozkaz generała Juin, który swoim arabskim żołnierzom dał wolną rękę na 50 godzin po przełamaniu frontu. W efekcie, gdy Melchior Wańkowicz spisywał pierwszą relację po zdobyciu klasztoru, żołnierze z Maghrebu rabowali, mordowali i gwałcili cywilów.

Kampania włoska dość boleśnie obnażyła słabe strony alianckich armii, które w szybkim tempie zaostrzały przepisy i budowały obozy dla dezerterów. W jeszcze szybszym tempie pęczniały szpitale, o czym zawiadomił Amerykę i świat generał Patton. Jego słynne spotkanie z rannymi, których zamierzał zmobilizować pogardą i rękoczynami, zwichnęło karierę krewkiego dowódcy. Armia demokratycznego państwa musiała myśleć o wyborcach, „szarża” pancerniaka sukcesów wyborczych nie zapowiadała.

O ile w trakcie II wojny dało się jeszcze w miarę skutecznie zapędzić masy na front i to głównie dzięki gigantycznej kumulacji wysiłków propagandowych, to wraz z jej końcem armie bezpowrotnie zmalały, w czym sporą zasługę miały niepopularne wojny kolonialne. Francuską wojowniczość ostatecznie złamały wojny w Algierii i Wietnamie. Brytyjczykom wystarczyło fiasko operacji sueskiej w 1956 roku. Jedynym wyjściem na przyszłość pozostała profesjonalizacja armii przy jednoczesnej zmianie profilu uzbrojenia. Swoją lekcję najpóźniej odrobił Waszyngton. Wojna wietnamska ujawniła wszelkie możliwe minusy walki prowadzonej przy użyciu poborowych oddających życie w  odległym i nieznanym  kraju. Gorliwie relacjonowana w mediach klęska niemal 600-tysięcznej armii dowiodła, że współczesne pole walki wymaga nie tylko moderacji przekazu medialnego, ale także zawodowców w okopach. Ci ostatni byli po pierwsze bardziej skuteczni a po drugie i najważniejsze jako martwy ładunek czarnych worków foliowych znacznie mniej drażnili wyborców.

Nie przez przypadek okres pomiędzy upadkiem Sajgonu a rozpoczęciem interwencji w Afganistanie to szczyt potęgi Związku Radzieckiego. Kreml mógł czuć się w miarę bezpiecznie, widząc rozwój nastrojów pacyfistycznych za oceanem. Tyle, że gdy Armia Czerwona na dobre ugrzęzła w „sowieckim Wietnamie”, Amerykanie odzyskali już zdolność manewru, którą zakomunikowali światu za pomocą kabaretowego desantu na Grenadę. Podobną „sprężystość” wykazali  również  Anglicy odbijając (przy logistycznej pomocy USA) opanowane przez Argentyńczyków Falklandy. Tu było już znacznie bardziej krwawo, a historycy wojskowości do dzisiaj spierają się o to, ile zostałoby z brytyjskiej floty, gdyby tylko lotnictwo argentyńskie dysponowało nieco większą ilością samolotów.

Na lądzie małe, ale zawodowe siły zbrojne zdołały pokonać opór liczniejszych, choć marnie zmotywowanych argentyńskich wojsk poborowych, co dowódcom tych ostatnich zapewniło polityczne samobójstwo, a Margaret Thatcher – medialną wiktorię. Choć nie obyło się oczywiście bez strat i wstydliwie ukrywanych problemów psychologicznych, siły zawodowe udowodniły swoją przydatność. US Army z klęski przypieczętowanej ucieczką z Sajgonu podnosiła się etapami, nie gardząc po drodze medialnymi operacjami, których celem było tylko i wyłącznie utlenianie traumy wietnamskiej. Ale dzięki temu w lata 90. weszła jako jedyna siła zdolna skutecznie interweniować globalnie. Jej główny oponent (Armia Czerwona) rozmieniał się właśnie na drobne, pozostawiając świat bez jakiegokolwiek przeciwnika dla amerykańskich chłopców. Mimo takiego komfortu służby prasowe US Army do pierwszej wojny w zatoce podeszły bardziej niż pryncypialnie. Było nie było, gra toczyła się o niekwestionowany prymat militarny na świecie, a takiego obrazka nadmierne ofiary w ludziach po prostu nie powinny mącić. Dlatego dziennikarze grzecznie oczekiwali na wiadomości w press roomach i przemieszczali się wyłącznie wtedy, gdy afiliowano ich do ściśle określonych jednostek armii. Obawy były jednak zbyteczne. Zmasowane operacje lotnicze zrobiły swoje, toteż działania lądowe zakończyły się po zaledwie 100 godzinach przy niewielkich stratach własnych. Znacznie większe  żniwo zebrała tradycyjna post wojenna trauma. Ale sukces został osiągnięty, co zwiastowało kolejny powrót do sprawdzonego modelu profesjonalnych wojsk zaciężnych.

Każdemu, kto myśli, że  spółka Blackwater, która do perfekcji opanowała dostarczanie administracji USA tanich i ostrzelanych żołnierzy, to wynalazek ściśle współczesny, warto przypomnieć  o jej wspaniałym protoplaście czyli wojskach najemnych… książęcej Hesji. Tutejsi władcy, choć w ich włościach żyło zaledwie 300 tysięcy poddanych, specjalizowali się w utrzymywaniu i szkoleniu znacznej, bo sięgającej 40 tysięcy żołnierzy, armii. Ta imponująca siła, miast służyć podbojom, dostarczała władcom bardzo atrakcyjnych dochodów, ponieważ była systematycznie… wynajmowana. O ile w XVII i XVIII wieku nie był to proceder dziwny, operatywność Hesji Kassel w tej dziedzinie biła wszelkie rekordy. W efekcie wojska heskie walczyły w większości bitew epoki, a w trakcie wojny o sukcesję austriacką stanęły… po obydwu stronach linii frontu. Efekty owego profesjonalnego podejścia okazały się zgoła nieoczekiwane. Po bitwie pod Dettingen podpisano pierwsze w historii porozumienie dotyczące zasad traktowania i wymiany jeńców, które często wspomina się jako punkt wyjścia przyszłej konwencji genewskiej. Warto dodać, iż pośród chętnych do wynajmowania walecznych żołnierzy z Hesji celowała korona brytyjska. I to właśnie dlatego oddziały, które wysłano, aby spacyfikować niepokornych osadników amerykańskich, mówiły… po niemiecku.

Żołnierze,  którzy w ramach operacji „Stryker detachment – 15” pojawili się niedawno w Polsce, mówią wprawdzie po angielsku, ale – jak wiadomo – ów język w USA nie ma statusu mowy narodowej. Sceptycy twierdzą, iż armia USA jest obecnie bodaj najbardziej amerykańską organizacją za oceanem, a jej atrakcyjność dla imigrantów nieustająco rośnie. Cementowana perspektywami dla ambitniejszych i atrakcyjnym żołdem dla tych oczekujących nieco mniej skutecznie zapewni egzekucję polityki amerykańskiej, a tam, gdzie okaże się za droga, jej działania wesprą operatorzy z dawnej Blackwater (obecnie przebrandowanej po licznych skandalach w Iraku) lub lokalne zmotywowane siły zbrojne.

Do militarnych manifestacji w Polsce dołączyli ostatnio również Belgowie, którzy w międzyczasie wylądowali ze swoimi F16 w Malborku, a niebawem nad Wisłą mają się pojawić Francuzi w sile całej kompanii pancernej (12 czołgów ). Jeśli zdamy sobie sprawę, że siły pancerne Francji posiadają obecnie nominalnie 430 czołgów ( z czego 340 to AMX Leclerc, choć tylko 240 faktycznie służy w linii), to na ćwiczenia do Polski przybędzie 5% sił pancernych trzeciej co do wielkości  armii NATO. W razie „W” przybyłoby pewnie więcej – pytanie… ile?

Choć tu i ówdzie bąka się o przywróceniu poboru, w czasach Facebooka to działalność raczej nonsensowna. Świeże doświadczenia Ukrainy – podobnie jak zamierzchle z krajów byłej Jugosławii – dowodzą, że skuteczna walka wymaga stawiania na element profesjonalny. Gdzie się go zrekrutuje? Najpierw na stadionach, jak podpowiada historia. Później zadecydują użyte do akcji budżety. W nadal sporych, choć rozleniwionych zachodnich społecznościach, chętnych do walki za dobre pieniądze pewnie nie zabraknie. Historia dowodzi, iż z tym nastawieniem można wojować bardzo długo – pod warunkiem, iż nie zamierza się za wszelką cenę opanować rozległego terytorium. Ale tu wszystko składa się dobrze. W dzisiejszych europejskich wojnach nie chodzi o wielkie bitwy.

Głównym celem jest, jak się okazuje, bezbronna ludność cywilna. Przerażony wyborca to gwarancja sukcesu.

 

 

 

 

 

 

5 komentarzy
Previous Post
Next Post