Czyli o tym, że choć nasza przyjaźń nie ma granic co najmniej od 1945 roku, to tulimy się do siebie przez baaardzo gruby kocyk.
Byłem tam już nie raz. W zasadzie należałoby powiedzieć, że przyjeżdżam systematycznie wyłącznie po to, aby śledzić zmiany, jakim podlega administracyjne krępowanie wolności przemieszczania. Po raz pierwszy znalazłem się tutaj w czasach, gdy ów podział – wbrew rozlicznym zapewnieniom – z przyjaźnią nie miał nic wspólnego, a dotarcie do miejsca, gdzie owa symboliczna przyjaźń powinna materializować się jakimś eleganckim symbolem było prawie niemożliwe. Lata mijały, parowóz dziejów nabierał prędkości. Symbolem zmian stał się dla mnie mały betonowy mostek.
Powstał najpewniej w latach 30-tych, by łączyć; od dziesięcioleci wyłącznie dzielił. Jak widać na zdjęciach ów podział ewoluował: kiedyś całkowicie niedostępny, po 1993 zamykał się tylko zgrabnymi barierkami z obu stron wzmocnionymi dodatkową, umieszczoną demokratycznie po środku nurtu granicznej rzeki.
Zniesienie granic fetowane w tym miejscu przez premierów Niemiec, Czech i Polski w grudniu 2007 pozbawiło mostek niezręcznej zapory w nurcie rzeki, ale nie zniosło ograniczeń w dostępie.
Dzisiaj, gdy ograniczeń w przekraczaniu granicy już nie ma, mostek szykuje dla nas małą niespodziankę. Choć od strony polskiej dostępu doń nie broni już nic, po niemieckiej wita nas przyjazny murek z betonowych bloczków.
Na remont braterskiego mosteczku najwyraźniej się nie zanosi. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że ów mostek znajduje się w miejscu, któremu politycy nadali szczególne znaczenie. Chodzi tu o
TRÓJSTYK
Czyli miejsce, w którym zbiegają się granice Polski, Czech i Niemiec. To tutaj 1 maja 2004 roku celebrowano wejście Polski i Czech do UE i to również tutaj w grudniu 2007 roku zebrali się premierzy trzech graniczących krajów po to, aby symbolicznie ową granicę znieść. Powyższe powiodło się doskonale; na miejscu pozostała kłopotliwa symbolika.
O ile z pewnego dystansu podejście do dawnej granicy wydaje się podobne po każdej ze stron, to jeśli się go tylko skróci, różnice stają się aż nadto wyraźne. Nie jest trudno zauważyć komu na celebrze zależało najbardziej. Typowe post-PRLowskie stanowisko ogniskowe ulokowano po polskiej stronie w intymnym towarzystwie dwu zdemolowanych obecnie ławeczek. O jakości przedsięwzięcia najlepiej świadczy to, że wyglądają po upływie lat 7-miu znacznie gorzej niż poniemieckie chodniki mimo upływu lat 70-ciu. No cóż, deutsche fieber ma u nas uzasadnione podstawy.
Po czeskiej stronie, na którą przedostaniemy się zgrabnym drewnianym mosteczkiem (doskonale symbolizuje naturę polsko-czeskiej przyjaźni: można go w godzinkę zdemontować), ulokowano wprawdzie dwie ławeczki, ale już bez zbędnej ostentacji piknikowo-politycznej. Tym samym Praga znajduje się wyraźnie w pół drogi pomiędzy Warszawą i Berlinem, który (jak łatwo sobie wyobrazić) po swojej stronie granicy żadnych obserwacyjnych udogodnień nie wprowadził. Ale też nie ma się czemu dziwić: granica na Nysie to dla Republiki Federalnej Niemiec niezręczna, ale nadal widoczna, blizna. Zjawisko, które znosi, ale którego przecież nie musi afirmować. O stosunku do granicy najlepiej świadczy symbol, w który ten laicki kraj wyposażył ustawioną na trójstyku flagę narodową. Trudno o bardziej wyrafinowany policzek w twarz.
Tym, którzy twierdzą, że przebieg granicy AD 2012 nie ma już znaczenia, polecam gorące polemiki wokół usuwania polskich napisów w równie unijnym i dostępnym bez paszportu litewskim Wilnie. I choć teoretycznie nie ma to społecznego znaczenia, doniesienia o wizytach premiera Tuska biły rekordy oglądalności. Nie należy zakładać, że hasło „Nie rzucim ziemi skąd nasz ród” nie cieszy się pewną popularnością również u zachodniego sąsiada. I choć żyjemy w czasach standaryzacji win, przewin i odczuć, to trudno uwierzyć, że po obu stronach Odry i Nysy owe uczucia mają taką samą wagę, tym bardziej, że mimo flag zatkniętych nad brandenburską bramą, Berlin na światowej szachownicy znaczy dzisiaj więcej niż Moskwa, nie mówiąc już o Warszawie.
Każdy, kto w tym momencie skrzywi się, że to wszystko smętne reminiscencje, powinien krytycznie spojrzeć na zawartość mediów na początku kolejnego września. Pośród odmienianego na wszelkie sposoby „pamiętamy”, na czarno-białych kadrach łamać się będą graniczne szlabany, a z kolejnych zmutowanych politycznie analiz historycznych wyłaniać się będzie obraz kampanii, która została przegrana militarnie, ale… wygrana moralnie (co wypisz wymaluj oddaje nasze podejście do sukcesów piłkarskiej drużyny narodowej).
Ale wiatr historii wieje już inaczej i przekona się o tym każdy, kto rozpocznie małą podróż przez historię Lubinów, Legnic, Jelenich, Kamiennych Gór albo Strzegomiów. Wikipedia dostarczy informacji o ich niemieckich nazwach, ale wprowadzi również informację, która dla roczników powyżej 1975 może się okazać zaskakująca. Otóż nie ma już miast i ziem ODZYSKANYCH, pojawiły się miasta i tereny PRZYŁĄCZONE do Polski w 1945 roku. Niby niewielka zmiana, ale po pierwsze – lepiej oddaje stan faktyczny, po drugie – na pewno łatwiej trawi się w Berlinie. Turysta uśmiechnie się z pobłażaniem wobec takiego stwierdzenia, bo zapuszczone i biedne miasteczka nie wydają się być precjozami, bez których niemieckość nie może się obejść. Tyle, że turysta oglądać będzie region, który nie podniósł się po sowieckich rekwizycjach, a w ramach Państwa Polskiego (poza nielicznymi wyjątkami) nie był w stanie odzyskać dawnej świetności.
Każdemu turyście polecam jednak wyprawę na nasze zachodnie pogranicze. Warto wybrać się szlakiem istniejących do dzisiaj, a przez lata tajnych, przepraw czołgowych przez graniczne rzeki, wojskowych linii kolejowych urywających się przy samej granicy i częściowo (lub w całości rozebranych) miast, które oddały swoje cegły odbudowującej się Warszawie. Umowność zachodniej granicy nabrała szczególnego wymiaru właśnie teraz, gdy wszędzie, gdzie się tylko dało, zszyto dawny organizm pozrywanymi przez dziesięciolecia drogami. Z drugiej strony z niekłamaną dumą osiągnąłem niewidoczną granicę naszym najnowszym „autostradopodobnym” wyrobem. Duma rozpierała mi serce, gdy zegarek wskazywał czas od opuszczenia domu, po którym w normalnych warunkach z trudem doturlałbym się do KoninaJ, a teraz byłem nad Odrą.
Wszystko cacy, ale dobre samopoczucie mąciło mi tylko echo pewnej rozmowy z przedziału, w którym toczyłem się z kolegami do, podówczas jeszcze, Zachodniego Berlina. Koła terkotały sennie, ale emocje nie dawały zasnąć, ponieważ nieuchronnie zbliżała się granica, a w raz z nią pojawienie się czujnych funkcjonariuszy celnych. Trudno się dziwić, iż przedział wypełniła dyskusja o walorach ewentualnej autostrady, którą mknęłoby się ku granicy szybko i znacznie mniej indywidualnie niż w zapakowanym towarem pociągu. Emocje ostudził cichy do tej pory współpasażer:
– Chłopcy, po autostradzie Leopard pędzi ponad 60 km na godzinę. Do Warszawy dojechałby w 5 i to na jednym zbiorniku.
Zmarkotnieliśmy…, ale tylko na chwilę. Szelest wymarzonych dojczmarek skutecznie przywrócił dobre samopoczucie.
Dzisiaj ów szelest wypełnia już znacznie większe pomieszczenia, choć z drugiej strony jest to na pewno dźwięk lepszy niż szczęk systematycznie konserwowanej broni. Od czasów zjazdu w Gnieźnie z sąsiadami zza Odry nigdy nie było nam za bardzo po drodze, mimo że pośrednio przynieśli nam pierwszą koronę. Przekonamy się wspólnie jak nam wyjdzie drugie podejście :).