Krokodyl

Czyli o tym, że small talk jest ważny, ale najważniejsza jest trafna riposta

Samolot było słychać znacznie wcześniej, niż dało się go zauważyć. Wyprzedzał go huk 4 nieekonomicznych, ale dających solidną gwarancję bezpieczeństwa silników Sołowiew D30, które zdołały wprawdzie przenieść na tamten świat pasażerów lotowskiego Ił-a 62 „Tadeusz Kościuszko”, ale w wyniku zdobytych w ten sposób doświadczeń stały się jednymi z najbardziej odpornych w swojej unikalnej transportowej klasie i zapisały się złotymi zgłoskami w historii lotnictwa Armii Czerwonej. Maszyna przeleciała z hukiem nad lotniskiem, po czym z fantazją właściwą radzieckim pilotom podeszła do lądowania. Bojowe podejście kultywowane z nawyku lub dla wywołania właściwego wrażenia wpisywało się w historię tego samolotu. Niedosiężny na swoim normalnym pułapie, zdawał się stanowić łatwy łup podczas startu i lądowania. Ale, choć lotnisko Bagram widziało wiele ataków i wiele zestrzeleń, Ił 76 wykazał się zdumiewająca odpornością nie tylko na ostrzał z jednostek o dużych kalibrach. Maszyna potrafiła zadrwić nawet ze Stingerów, którymi namiętnie posługiwali się duchi i które odbierały sowietom wsparcie ich niepokonanych wcześniej Mi24. Kolos wymalowany w barwy Aerofłotu, choć lądował w bardzo silnym bocznym wietrze, przyziemił bez najmniejszego problemu. Rzut oka na wyrzutnie pułapek cieplnych i radiolokacyjnych nie pozostawiał najmniejszych wątpliwości: ten egzemplarz również latał do Afganu.

– Nu paljaki – zadarł czapkę dowódca wieży – my zawsjem druzja kak wy wjernjotsja my dagawarimsja.

Zapowiadało się interesująco.

Kołobrzeg. Tydzień wcześniej

– A czy on ich faktycznie dobrze zna? – pytanie zawisło w gęstym powietrzu nadgryzionej zębem czasu restauracji kołobrzeskiego hotelu „Solny”. Stoliki przytulone do szklanej ściany zachowywały właściwy dystans względem baru, gdzie na wysokich stołkach sączyły drinki leciwe córy Koryntu. Knajacko przystojny barman, zapewne Pan Wiesio, Zdzisio lub Czesio, emitował wyraźne sygnały, że czas już najwyższy przejść od uciech gastronomicznych do gimnastycznych, a komunikat ów wzmacniała nieprzypadkowa prawdopodobnie nieobecność kelnerki. Czas płynął, Marek P. zanurzył swe długie palce w paczce papierosów marki Prince, wyłuskał jednego i – po krótkim ugniataniu w palcach – zapalił. Ów nawyk wyrobił sobie w czasach, gdy na rynku dominowały cudem zdobywane Wiarusy lub Stołeczne. Prince powstawały wprawdzie w renomowanym zakładzie tytoniowym na Zachodzie, ale jak było wiadomo – nie wszystkie, a ponadto niektóre (w tym ten który właśnie żarzył się radośnie w rytm rakotwórczych wdechów) mocno stroniły od banderolowania. – Wołodia?

Zagadnięty uśmiechnął się szeroko ukazując garnitur równych, uzupełnionych tu ówdzie złotem zębów. Wieść gminna niosła, iż ustalona jest już data wizyty w zacnym berlińskim gabinecie, który zastąpi niepopularne za Odrą aurum znacznie bardziej gustowną porcelanką. Owa wieść niosła rzecz jasna także informacje mniej intymne, za to znacznie bardziej towarzysko interesujące. Zgodnie z nimi szpakowaty mężczyzna w typie, którym zawsze i w każdym wieku interesowały się kobiety, był jeszcze niedawno wysokim oficerem KGB. Wieści nie precyzowały przy tym, czy oficerem był czy też być bynajmniej nie przestał. Sam zainteresowany taktownie plotek nie dementował, ale – należy przyznać – także zbytnio nie podsycał. Prezentowana czasem jakby od niechcenia „siła sprawcza” budziła respekt i siłą rzeczy zniechęcała do dalszego indagowania.

– Zna, zna – amant uśmiechnął się szeroko, ale w głosie zabrzmiał ton władczy charakteryzujący zazwyczaj tych, którzy wiedzą, co mówią, a przy tym nie zapominają, komu co powiedzieć wolno a czego mówić nie należy. – To był od zawsze bardzo przedsiębiorczy grażdanin.

Wykonał zgrabnego młynka kciukami i gest ów zapewne zakończyłby wyjaśnienia, gdyby nie świdrujący wzrok Marka.

– Był u was i u nas na kontakcie – dorzucił niechętnie  – ale wtedy to była taka mała płotka… Chociaż… – Wołodia wyraźnie się rozanielił – to były inne czasy! Facet trochę na statkach pływał, ale głównie po hotelach prowadził dyskoteki. W „Solnym” imprezy organizował i pornosy naszym puszczał, he he. Dynamicznie, jak to mówią, się rozwijał. Każdy pilot „gwardyjskiego” z Bagicza wiedział, że jak interes – to do niego. Na takich jak on człowiek i grosik zarobił i co trzeba wykrył, ale… – chlupnął 200g ciepłej wódki, lecz nagły cień zdążył zmącić pogodne oblicze czekisty – „gwardyjski” przebazowali, jak się wielka afera zrobiła.

– Brylanty? – dociekał Marek, ale Rosjanin zamilkł i bezmyślnie zapatrzył się w okno. Przybrudzone firanki falowały w rytm „let the bit control you body”, panie przy barze śmiały się coraz głośniej, a znudzona załoga restauracji głośno „zamykała dzień” wspierając jasny, zdawałoby się, komunikat wygaszeniem większości lamp na sali.

– Żeby chociaż bladź brylanty – skrzywił się. – Wszystko szlag trafił w lipcu 1989. Ten chuj Szkuridin zamiast opanować maszynę, skoczył, a MiG-23 sam sobie poleciał wyzwalać Europę Zachodnią.

– Sam? – zaciekawiłem się

– Ano sam – dodał poirytowany Wołodia. – Byłem wtedy szefem KGB w Podczelach. Samolot pilotował Skuridin, politruk dywizji baranowickiej, do której należał 871 „pomerański” pułk stacjonujący na lotnisku „Masandra”, po waszemu Bagicz. 4 kwietnia 1989 wystartował na rutynowy patrol, pierwszy po powrocie z urlopu. W kilka sekund po starcie bladź, na pułapie 150 m stwierdził awarię silnika po wyłączeniu dopalacza. Silnik stracił ciąg, a samolot zaczął spadać. Był już nad morzem, więc pozwolili mu skakać i wysłali natychmiast patrol na poszukiwanie wraku. I pewnie afera byłaby mniejsza, gdyby nie to, że nasi dzielni piloci szukali zguby, a tymczasem silnik MiGa odzyskał moc, maszyna poszła na 12k i poleciała na zachód na autopilocie. Nasi gryzmolili raporty, ale   zanim do najwyższego dowództwa trafiło cokolwiek, MiG-23 przystosowany do przenoszenia ładunków jądrowych zwalił się na chałupę wieśniaka w Belgii. Przez godzinkę i 23 minuty Zachód szykował się do III wojny światowej a nasi oficjele nawet nic nie wiedzieli! – zachichotał, ale prędko zmarkotniał. – No, ale się dowiedzieli. Posypały się międzynarodowe protesty, że niby nikt nie uprzedził, a na dodatek Amerykańce się obawiały, że leci do nich bezzałogowy ładunek jądrowy i dlatego nie zestrzelili go nad RFN!

– A może obawiali się słusznie? – Marek P. przypalał kolejnego papierosa modną zapalniczką Zippo, która znawcom militariów kojarzyła się zazwyczaj z opracowaną przez Amerykanów w Wietnamie techniką budowania dobrych relacji z ludnością na terenach objętych poszukiwaniem partyzantów z Vietkongu słynącą do dzisiaj jako „Zippo ride”.

Towariszcz pałkownik…. – replika Wołodii wywołała natychmiastową reakcję. Marek P. skrzywił się i zgasił dopiero co przypalonego papierosa. Zapadła krępująca cisza, trzaskały drzwiczki szafek, na kuchni odtrąbiono odwrót, a kierownik sali już bez zbędnych rewerencji wyprosił nas do baru – Nie bjespakojties – wrócił do urwanego wątku Rosjanin – ty znajesz my zawsjem druzja…

– Taktoczna – warknął weteran LWP, choć postronny obserwator z trudem dostrzegłby w Marku oficera jakiejkolwiek wojskowej formacji. Ale, jak to zwykle bywa, postronny obserwator widzi zazwyczaj wyłącznie to, co mu polecono zobaczyć  lub to, co poleci mu się później zeznać. – I co? Za karę pognali was wszystkich do Afganu? – dociekał ze złośliwym uśmieszkiem.

– Gaspadin Marjek Aleksandrowicz – Rosjanin uśmiechnął się z politowaniem.  – 871szy  za karę przebazowano do Brzegu, a Skuridin trafił do cywila. Poza tym właściwa komisja wykluczyła błąd pilota. Okazało się, że na niektóre elementy silnika fatalne oddziałuje sól morska. A soli na pasie nad samym morzem nie brakowało! – zakończył prawie triumfalnie Wołodia.

– Ale Ciebie i tak przenieśli – zauważył cierpko Marek – i pewnie cała agentura wam się wtedy rozsypała.

– Otóż wyobraź sobie, że nie – żachnął się Rosjanin. – Po pierwsze, na lotnisku została obsada techniczna, a po drugie: stacjonuje tu teraz „Sewastopolski” pułk śmigłowców. Trafili tu z Brzegu, a ja tam długo stacjonowałem!

– A po co nam w ogóle jakaś Twoja agentura – nieroztropnie włączyłem się do rozmowy.  – Wołodia, przecież Ty tu wszystkich znasz i na dodatek jesteś były oficer!

Rosjanin skrzywił się i nie było tylko wiadomo, czy bardziej na „były”, czy też bardziej w reakcji na sugestię, że pośrednicy nie są potrzebni.

Durak – warknął, a lekki uśmiech zagościł na twarzy Marka P. – na interesach się nie znasz. On w bazie znany, handel robi od lat. A to ważne! Bo dzisiaj w jednostkach nie szarża, ale krysza rządzi! Każdy ustawić się chce i za groszem rozgląda!

Bagicz 12 kwietnia 1991 godzina 17.45

– Ani was żdjot – zakomunikował dowódca. – Paszli w maszynu bystra!

Boczna droga kołowania wyglądała jak… giełda samochodowa. Po obu stronach tłoczyły się auta: jedne już bez tablic, inne noszące jeszcze znaki rejestracyjne ich poprzednich właścicieli. Wszystkie co do jednego wypchane po dach wszelkiej maści dobrem, trofiejnymi skarbami uwożonymi w niepewność nowej radzieckiej galaktyki. Dla elity co lepiej ustosunkowanych nowym domem miał stać się okręg kaliningradzki. Dla pozostałych celem były najczęściej zielone garnizony w zakamarkach matuszki Rosji, która coraz wyraźniej wyłaniała się z plątaniny tężejących republik. Brnęliśmy pośród ciżby i pozornego chaosu, którym władał niepodzielnie jeden umiłowany dowódca: pieniądz. Torował drogę sprytnym, piętnował tych, którym trudno było odnaleźć się w roli innej niż szczekających rozkazy oficerów. Zwykły sowiecki podoficer, kumpel swoich kumpli wyrastał na szkielet nowego systemu, w którym spryt znaczył tyle, co najwyższy operacyjny priorytet. Ale były też takie szarże, które respekt budziły nieustająco. Szarże, które mogły o dużej czy małej bazie po prostu zapomnieć. Zapomniana traciła na znaczeniu, lub z powietrznej mapy cofających się wojsk znikała prawie zupełnie. Takie zapomnienie oznaczało zazwyczaj jedno: ruinę dla wszelkich interesów, toteż stawiania się najwyższej władzy unikano jak ognia.

I właśnie dlatego nasz Uaz posuwał się do przodu dziarsko, choć pośród soczystych wiązanek i obustronnych wygrażań pięściami. Parł niezmordowanie na sam kraniec pasa, gdzie w cichym Iljuszynie rezydował ON. Generał, bez którego nic by nam się tutaj nie udało. Słońce miało się ku zachodowi,  wiał zimny wiatr, ale osobnikom, których dostrzegłem wokół samolotu, najwyraźniej to zupełnie nie przeszkadzało. W rozchełstanych mundurach leniwie plątali się pomiędzy zgromadzonymi skarbami gromko komentując zebrane żniwo. Rozstrzygano problem prozaiczny: wszystkiego zabrać po prostu się nie dało. Pozostawione na miejscu dobro padało łupem pomniejszych luminarzy. Trwała zatem drobiazgowa, kraszona obficie rechotem selekcja. Tymczasem po opuszczonym trapie wprowadzono nas w rozgrzane trzewia transportowej bestii, odarte choćby z grama oferowanego ludziom komfortu. Wokół mnożyły się dziesiątki lin, łańcuchów, pasów i uchwytów, które – choć służyły zapewne do mocowania najróżniejszych ładunków – mi przywodziły na myśl narzędzia tortur wczesnej inkwizycji. Mrok wnętrza rozjaśniał… przynitowany zapewne do stalowej podłogi stół, za którym biesiadowało w najlepsze grono wysokich rangą oficerów i ich gości. Wieczerza, która dla większości biesiadników miała być wieczerzą w tym gronie ostatnią, rozpoczęła się wraz z odlotem z najważniejszej bazy gdzieś za linią Odry. Choć w samolocie było ciemno, obrus kłuł w oczy bielą, a pety – choć palono intensywnie – nie zwieńczały piramidami olbrzymich popielniczek. Kompletny surrealizm umacniała muzyka. Choć podobnych scen nasza kinematografia przedstawić zdołała wiele, w każdej z nich postaciom na ekranie towarzyszy zazwyczaj chór Aleksandrowa. Tamtego wieczora w podkładzie pojawiły się zgoła inne utwory. Jako kierowca (lub kibic) w rozmowie nie uczestniczyłem prawie wcale. Ale moje zdumienie rosło, aż osiągnęło rozmiary dostrzegalne dla samego organizatora tej nietypowej libacji.

– Zdziwiony? – zagadnął znienacka i to doskonałą polszczyzną, bez choćby cienia melodyjnego rosyjskiego akcentu. – Zdziwiony – stwierdził ze złośliwą satysfakcją i, zanim zdążył skinąć ręką, napełniono mu kolejny stakan wódką.

– Panie generale – odezwałem się, a biesiadnicy odwrócili głowy z zaciekawieniem – muzyka łagodzi obyczaje. Mnie do Związku Radzieckiego nic nie nastrajało tak dobrze, jak piosenka krokodyla Gieni!

W ciszy, która zapadła, było coś mrocznie złowieszczego. Milisekundy kapały, samolot wydawał rozmaite dźwięki, a ja uświadamiałem sobie z brutalną jasnością, iż znajduje się bez dokumentów na terenie obcej wojskowej bazy. Stawało się dla mnie oczywiste, że jeśli nawet nie spotka mnie tutaj nieszczęśliwy, a niestety tragiczny w skutkach wypadek, to zwykła złośliwość władyki może mnie wysłać do dowolnie wybranej i odpowiednio dalekiej bazy ulokowanej w miejscu, o którym nie wie nawet sam Związek Radziecki. Powrót z takiej wycieczki nie jawił mi się ani jako łatwe ani przyjemne przedsięwzięcie i to przy założeniu, że w ogóle byłby możliwy.

Rechot, spazmatyczny rechot przeciął nagle moje  mroczne rozmyślania.

Krakadiłłłłł Gjenia błaha ha ha ha krakadiłłłł. On skazał – wyjaśnił zgromadzonym – szto krakadiłł do savietskawo sajuza jewo ubieżdał!!!

W tym miejscu zanieśli się rechotem wszyscy, atmosfera pękła seriami toastów, brudziów i misiów wymienianych chętnie i często. Same negocjacje, których przedmiotem był zakup lotniczego paliwa, przebiegły gładko i nadspodziewanie owocnie. W miarę opróżnianych  butelek umacniała się słowiańska przyjaźń, a całości niezmordowanie towarzyszyła ta sama odtwarzana w kółko taśma z największymi hiciorami… Ireny Jarockiej, pośród których „Motylem jestem” wiodło bezkonkurencyjny, wspierany chóralnym śpiewaniem refrenu, prym.

Tego, jak zakończyłem tą nietypową libację, do dzisiaj nie pamiętam. Kaca, który przewiercił mi następnego dnia czaszkę przypominam sobie za to doskonale, podobnie jak niemal dwudniowy światłowstręt – oczywisty skądinąd wskaźnik jakości spożytego podówczas alkoholu. Pamiętam również zdziwienie kolegów, którzy za nic nie mogli dojść, co też tak towarzysza generała w historii z krokodylem Gienią niezwykle rozbawiło.

Zagadka wyjaśniła się wiele, wiele lat później. Iły przetransportowały 89% wojsk radzieckich biorących udział w Afgańskim konflikcie, toteż dla większość weteranów to nie przełęcz Salang tylko ten czterosilnikowy kolos oznaczał drogę do bezpiecznego powrotu. Dla tych, którzy po bezsensownej wojnie wracali do domu Ił 76 symbolizował wszystko, co najlepszego mógł zaoferować Związek Radziecki.

Żołnierze nazywali go krakadił.

 

 Jakikolwiek związek z osobami i miejscami jest wyłącznie przypadkowy a opisane wydarzenia są fikcyjne i nie mają związku z jakąkolwiek prawdą historyczną

4 komentarze
Previous Post
Next Post