Czyli o tym, jak się robi wielkie pieniądze oraz jak się ma polityka do sprawiedliwości.
Statystyki nie pozostawiają wątpliwości: zarówno na świecie, jak i u nas, inwestorzy konsekwentnie pakują swoje pieniądze we wszelkiej maści bezpieczne fundusze dłużne. Co ciekawe zwrot z akcji w kierunku obligacji dotyczy również Amerykanów i w takiej skali, jak dzisiejsza, nie zdarzył im się od lat bez mała czterdziestu. Podobną miłość do długu amerykańscy inwestorzy wykazali w burzliwych latach 80-tych. Ikoną tamtych czasów na rynkach finansowych był, jest i najprawdopodobniej będzie – Gordon Gekko, brawurowo zagrany przez Michaela Douglasa w kultowym Wall Street. Ów najsłynniejszy film o zarabianiu pieniędzy wyszedł spod ręki mistrza w portretowaniu Ameryki jakim jest Olivier Stone. Choć weteranowi – moraliście marzyło się memento dla rynków, nieopatrznie stworzył postać, która do dzisiaj żyje własnym życiem. Gordon Gekko plasuje się w ścisłej czołówce… najbogatszych fikcyjnych postaci prowadzonej przez Forbes:).
Co ciekawe, Gordon zwycięzca nie narodził się w umyśle Stone’a. Reżyser oparł go na jak najbardziej realnej postaci. Wzorem dla Gekko był Ivan Boesky – demoniczny oberspekulant tamtych czasów, który do historii przeszedł jako bohater jednego z największych skandali insider trading na Wall Street. Boesky, choć dożywotnio zakazano mu pracy na rynku kapitałowym, nie poniósł nadmiernie uciążliwej kary za idące w setki milionów dolarów nadużycia. Za nadzwyczajne złagodzenie kary zapłacił głowami ludzi, którzy pomagali mu w jego spekulacyjnym procederze. Wśród nich najważniejszy był Michael Milken.
Bez nadmiernego ryzyka błędu można by powiedzieć, że Milken był tym dla rynków finansowych, czym Edison dla przemysłu.
Aby zrozumieć fundamenty spektakularnej kariery Milkena (który po całkowitym zakazie wykonywania jakiegokolwiek zawodu związanego z giełdą oraz sowitej idącej w setki milionów dolarów karze finansowej, plasuje się nadal w okolicy 500-nego miejsca na liście najbogatszych ludzi świata), należy się cofnąć w czasie do końca lat 70-tych. Szok naftowy, katastrofa w Wietnamie, wojna w Izraelu i zagrożenie globalnym konfliktem nie zachęcały do inwestowania w akcje. Pieniądze wartkim strumieniem napełniały wszelkiej maści fundusze pieniężne, a te lokowały swoje środki w wysoko wyrankingowany dług wielkich korporacji i bezpieczne obligacje rządowe. Bezpieczeństwo. Niskie odsetki. Nuda.
W tym samym mniej więcej czasie niegdyś szacowny a obecnie mocno zubożały bank łączył się z mocniejszym partnerem, aby przetrwać na rynku akcji. Na finansowym firmamencie pojawił się Drexel Burnham a wraz z nim rozpoczęła się kariera Michaela Milkena. Dlaczego dopiero teraz, choć w Drexel pracował od 1969? Dlatego że w Burnham pracował jego kumpel ze studiów Tubby Burnham (zbieżność nazwisk przypadkowa :)), który pozwolił na realizację wymarzonego projektu Milkena.
Tym sposobem pomiędzy 1973 a 1976 Milken ustanawiał kolejne rekordy zwrotu na zarządzanym portfelu inwestycyjnym. Jakie akcje kupował na dryfującym rynku? W ogóle nie kupował akcji. Wymyślił własny, unikalny produkt. Junk bonds, obligacje śmieciowe lub, jak wypadałoby je raczej nazywać, obligacje wysokiego ryzyka. Ameryka borykała się nadal z szokiem naftowym, banki ograniczały akcję kredytową, rynek wysychał z pieniądza.
Milken organizował emisje obligacji dla firm, które nigdzie indziej nie mogły znaleźć finansowania. Nie pompował gotówki bankrutom. Jego zespół analityczny całymi dniami mielił sprawozdania spółek a on sam zasłyną z tego, że wracając do domu czytał w metrze prospekty wspomagając się… górniczą lampką zamocowaną na głowie. Drexel Bank wchodził w projekty ryzykowne, ale z dużym potencjałem. Organizowane przez niego emisje znajdowały nabywców. Gdzie był haczyk? Wysokie oprocentowanie. I tak narodził się jego unikalny produkt. Niebezpieczne obligacje o niebezpiecznie wysokich odsetkach. Wielka gratka dla chłopaków z funduszy dłużnych, którzy zawsze zazdrościli kozakom z funduszy akcyjnych. Karuzela ruszyła z kopyta.
Na początku lat 80-tych Michael Milken był już jednym z najlepiej zarabiających na Wall Street, a do legendy przechodził dzięki błyskawicznie organizowanym wielkim emisjom. Co ciekawe, inwestował bardzo nieszablonowo. Stał się wielkim sponsorem firm z Nevady (hazard i budownictwo), medycznych (badania nowotworowe) czy technologicznych (systemy łączności). Zasłynął powiedzeniem: „Nie ma niedoborów gotówki, są tylko niedobory kompetentnych menedżerów”. Projekt rozwijał się doskonale nie tylko dzięki wysokim odsetkom. Do repertuaru Milena dołączyły obligacje konwersyjne czyli takie, które w przypadku debiutu giełdowego dłużnika zamieniały się na jego akcje. Zachwyceni money managers coraz bardziej ochoczo inwestowali w papiery oferowane przez Milkena. Tym chętniej, że przeważająca większość emitentów nigdy nie zawiodła swoich obligatariuszy. Co więcej, Milken za pomocą sieci półoficjalnych instytucji finansowych stworzył nieustannie rosnący rynek dla junk bonds, czyniąc z nich niezwykle płynny instrument. I co najważniejsze: często bardziej rentowny niż akcje. Drexel Burnham Lambert rósł coraz bardziej. Chciał dogonić potężny Goldman Sachs. Sposobem na skrócenie dystansu miało być wejście na lukratywny i najbardziej sexy rynek fuzji i przejęć. Był rok 1982.
Dzięki praktycznie nieograniczonym zasobom kapitału Milken był w stanie wybudować całkowicie nowych rynek przejęć określanych jako LMBO czyli lewarowane wykupy menedżerskie. Pod tą mylącą nazwą krył się szereg technik przejęciowych. I choć zdarzały się i takie, w których faktycznie menedżerowie wykupowali swoje firmy z rąk wielkich korporacji, to do historii przeszły spektakularne rajdy, w ramach których mniejsze firmy agresywnie przejmowały większe. Milken wyspecjalizował się w organizowaniu agresywnych przejęć wielkich publicznych spółek. W tym najbardziej lukratywnych hostile takeovers, czyli przejęć wrogich. W tej grupie do historii przeszło spektakularne przejęcie okrętu flagowego amerykańskiego rynku beauty: Revlonu. Był rok 1985.
I tu rozpoczęły się problemy naszego kreatywnego menedżera. Zdumiewająco pasywny SEC, który od lat zdawał się tolerować wszelkiej maści naginania rynkowych zasad, znienacka zaatakował. Rynek zatrząsnął się od spektakularnych aresztowań wspierających kariery polityczne ambitnych polityków. Szło nowe. Ameryka wchodziła na drogę skromności i potrzebowała ofiar. Faceci tacy jak Milken, obnoszący się ze zdobytym majątkiem, nadawali się do tej roli doskonale. Służby federalne musiały odnieść sukces a kulisy stosowanych podówczas prowokacji miały ujrzeć światło dzienne prawie dwie dekady później. Dość zauważyć, że to podczas tej właśnie operacji rozbłysła gwiazda Rudolpha Giulianiego – późniejszego burmistrza NYC. Ten miłośnik praworządności nie gardził aresztowaniami w świetle kamer, naginaniem procedury uniemożliwiającym pozyskanie pomocy prawnej czy celowym osadzaniem w celach z najgroźniejszymi przestępcami. Ot, jak się okazuje, typowy repertuar w walce o sprawiedliwość i równość społeczną. Toteż choć światło dzienne ujrzało wiele machinacji Milkena, to napewno nie wszystkie. Giuliani potrzebował politycznego sukcesu, a nie nadmiernych komplikacji w świecie finansów. Tym samym świat nigdy się nie dowie jak i ile zarobił konstruktor rynku obligacji śmieciowych, którego stać było na zapłatę kary w wysokości 500 mln USD. Dla porównania Drexler Burnham Lambert ukarany został karą w wysokości 650 mln USD i ciężaru owej kary już nie udźwignął.
Nie ma cienia wątpliwości, że Milken i jego ludzie pełnymi garściami korzystali z informacji poufnych, kupując akcje firm, które miały być w niedalekiej przyszłości przedmiotem najczęściej wrogich wezwań. W innowacyjności posunął się zresztą bardzo daleko doprowadzając do sytuacji, w której wyrafinowana groźba pozwalała zarabiać bez uruchamiania jakiegokolwiek finansowania! Finansiści twierdzą, że Milkena wykończył establishment z najwyższych pięter największych banków inwestycyjnych idący pod rękę z agresywną polityką, która potrzebowała ofiar pośród żarłocznych kapitalistów, którzy nawet w USA są mile widziani jako ofiary całopalenia.
Ale w tej historii ważne jest coś jeszcze. Junk bonds nie pojawiły się w raz z Milkenem. Istniały już wcześniej. Tym mianem renomowane agencje ratingowe (Standard&Poors oraz Moodys) określały walory podmiotów, które ich zdaniem nie miały żadnej wiarygodności. Ich decyzja uniemożliwiała de facto nabywanie takich obligacji przez jakiekolwiek instytucje. Warto zauważyć, że osiągnięciem Milkena było przekonanie inwestorów, że warto kupować obligacje n i e k l a s y f i k o w a n e przez rynkowych monopolistów. Milken twierdził, że S&P i Moodys kierują się własnym interesem przy ocenie papierów oraz nie odnoszą się do przyszłości, opierając się wyłącznie na danych historycznych. Takie podejście z definicji eliminowało dobry rating dla spółek innowacyjnych, w które nota bene Milken najchętniej inwestował. Milken doprowadził do sytuacji, w której rynek długu nieklasyfikowanego był większy niż tego, który obejmowała certyfikacja. Trudno się dziwić, że jego polityka nie podobała się dwóm organizacjom, które żyją z systemowej certyfikacji. Za to również zapłacił swoją cenę.
Choć hasło „greed is good” powstało na użytek filmu, niezwykle często cytowane jest jako prawdziwe zawołanie finansowych elit. Miliardy dolarów donowane przez zamożnych finansistów nie zmienią powszechnego przekonania, że ich jedynym celem są zyski. Milkena podobno zapytano kiedyś co najbardziej go napędza. „Lubię pieniądze” – miał odpowiedzieć. Dzisiaj ze swojej strony internetowej wypowiada się inaczej. Ale świat ma swoje ustalone role.
Na zbawianiu się nie zarabia. Interesy robi się na wydawaniu władzom zbawicieli.