Szczepionka

Czyli o tym, że choroby wieku dziecięcego mają się dobrze, prewencja kosztuje a koncerny zwiększają zyski.

Niezmordowana w donoszeniu o najnowszych nowinkach na każdym froncie Gazeta Wyborcza, tym razem poinformowała o zgubnej modzie nadchodzącej zza oceanu. Zdziwiłem się. Dla publicystów z tej formacji Stany Zjednoczone Ameryki Północnej to wylęgarnia samych nabożnych i godnych kultywowania idei. A tu – niespodzianka.

Mowa o robiącym karierę w USA „Pox Party”, czyli celowym zarażaniu dzieci ospą. Cóż, przyznam, że dokładnie taki sam pomysł przyszedł mi swego czasu do głowy, toteż przystąpiłem do lektury z prawdziwym zainteresowaniem. Było nie było dzieci mam dwoje, akcję ospa przechodziłem i swoje zdanie mam. Czego dowiadujemy się z artykułu? W zasadzie jednego: jedyna cywilizowana metoda unikania ospy u dzieci to szczepionka, a cytowany w artykule pediatra dr Aldona Kopeć celowe zarażanie wskazuje jako czynność absolutnie barbarzyńską, powołując się na potworne komplikacje związane z ospą. Gdyby nie 3 lata spędzone w branży medycznej, pani Aldona mogłaby mnie przekonać. Mogłaby, ale nabyta przez ostatnie lata świadomość czym naprawdę owa branża jest napędzana, wiarygodność pani Aldony skutecznie ogranicza, żeby nie powiedzieć znosi w całości.

Każdy rodzic bez większego trudu ustali, że przebieg ospy u dzieci jest zazwyczaj łagodny, a powikłania zdarzają się wyjątkowo rzadko. Ryzyko rośnie wraz z wiekiem i w zasadzie najbardziej dotyczy dorosłych, u których do powikłań dochodzi znacznie częściej, a i sama choroba ma ostrzejszy przebieg. Tym samym szczepienia dzieci mają bardziej wymiar lifestylowy : eliminują czynnik niepewności związany z zachorowaniem malucha, którego nie wysypie nam w trakcie urlopu albo przed ważnym wydarzeniem rodzinnym. Moja córka zaraziła skutecznie swoją mamę tuż przed… ślubem jej siostry, na którym miała być druhną.

Debata zwolenników i przeciwników szczepień trwa od lat, a od pewnego czasu toczy się również w Polandzie. Mniejsza o argumenty obydwu stron sporu. Znacznie bardziej interesujące jest co innego: kto i w jaki sposób poddaje kontroli koncerny farmaceutyczne, które zajmują się owych szczepionek produkcją. O ile w każdym kraju istnieje mniej lub bardziej nieprzenikniona machina badań klinicznych oraz zatwierdzania leków do dystrybucji na rynku, o faktycznym wpływie na dystrybucję najlepiej świadczy inicjatywa o nazwie GAVI. Powołana do życia w 2000 roku jest de facto finansowanym między innymi ze środków publicznych… kartelem zrzeszającym GlaxoSmithKline, Merck, Johnson&Johnson oraz Sanofi-Avensis. Żeby było jeszcze sprawniej, GAVI oważ – niosąca kaganek medycznej oświaty organizacja, jest zorganizowana jak fundusz inwestycyjny pozyskujący środki z rynku, a także od donatorów publicznych i prywatnych. Nie będę tu cytował ich własnej reklamy inwestycyjnej http://www.gavialliance.org/about/mission/why-invest/. Wypada mi jednak stwierdzić, że jest przekonująca.

Nie można bowiem nie zarobić na sprzedaży szczepionek do krajów, którym wcześniej udziela się pożyczek na zakup owych szczepionek. Oczywiście po cenach ustalonych w ramach kartelu.

Oczywiście znawca tematu wspomni w tym miejscu, że w czerwcu 2011 roku, rada GAVI zadecydowała o znacznym obniżeniu kosztów szczepionek oferowanych w krajach ubogich. Podano przykład szczepionki, której cena ulegnie zmniejszeniu z 50 do 2,5 USD. Piękna inicjatywa. Co zrozumiałe mogłaby zaniepokoić inwestorów przywiązanych do stabilnych zysków. Dlatego też w dokumentach finansowych możemy się upewnić, że oważ obniżona cena zapewnia jednak „sufficient profit margin”. Tym samym można sobie wyobrazić poziom rentowności w cenie regularnej! No, ale jak twierdzi szef Glaxo, „należy powrócić do inwestowania w nowe generacje szczepionek” czemu ma między innymi służyć system zapewniania sprzedaży szczepionek finansowany przez GAVI. Staje się tym samym oczywiste, że do takiej Etiopii gdzie w latach 2006 do 2010 GAVI przyznało 76 mln USD pomocy przekazanej producentom szczepionek, Glaxo najnowszych produktów nie przekazało. W interesujących zestawieniach dotyczących tego projektu przeczytamy o znacznie obniżonej śmiertelności zaszczepionych dzieci. Pytanie jest takie – co owe dzieci będą robić, gdy dorosną? Byłoby miło, gdyby przejmował je następie kartel producentów spożywczych, a po nim producentów motoryzacyjnych, ale trudno się spodziewać takiej hojności, gdyż na takich programach się nie zarobi. Duże kłopoty logistyczne i niska marża.

Ale wróćmy do naszej ospy. Skąd w ogóle debata? Sprawa jest dość prosta: szczepionki na ospę nie ma na liście szczepień obowiązkowym – tym samym rodzice mogą zadecydować sami o jej stosowaniu.

Tu, gdzie pojawia się możliwość decyzji, trzeba już nieco zainwestować. Poszukujący informacji o szczepieniach trafią na pewno na stronę akcji społecznej pod wiele mówiącym tytułem „Szczepię, bo kocham”. Ta wzniosła inicjatywa traci nieco na obiektywności, gdy zerkniemy w zakładkę, do której przeciętny rodzic zagląda rzadko. „Nota prawna” wyjaśni nam, że choć koncern Pfeizer jest właścicielem serwisu, to nie bierze odpowiedzialności za zawarte w nim informacje. Pfeizer to jeden z fundamentów NYSE i jeden z 3 medycznych przedstawicieli w indeksie Dow Jones Industrial Average zrzeszającym zaledwie 30 firm. Firma, której przychody zbliżają się do 70 mld USD a zysk netto do 20 mld USD informuje, że wśród planów na rok 2012 realizuje projekt obniżenia kosztów badań o prawie 2 mld USD. To niewątpliwie ucieszy posiadaczy akcji tym bardziej, że spółka szykuje się do kolejnego skupu akcji.

Analiza DJIA potwierdza przypuszczenie, że produkcja leków to bardzo rentowne przedsięwzięcie. Więcej, przedsięwzięcie bardzo perspektywiczne, ponieważ spożycie leków stale rośnie. Na tym tle doskonale wypada nasz bieżący spór lekarzy i aptekarzy. Ci pierwsi zostali zwolnieni z ustawowej odpowiedzialności za wadliwie przepisane leki, ci drudzy owej odpowiedzialności zostali poddani. W grze jest ponad 9 mld jakie państwo rocznie wydaje na refundację leków. Analiza zasad, w oparciu o które takie czy inne leki otrzymują refundację, to temat na inny artykuł. Obecny problem doskonale oddaje naturę polskiego środowiska medycznego: unikanie za wszelką cenę jakiejkolwiek odpowiedzialności za leczenie. Dlatego też możliwe jest kuriozalne założenie, że pani w okienku realizująca receptę może oceniać sensowność jej wystawienia. Ustawodawca uważa, że choć nie ma do tego uprawnień może ponosić odpowiedzialność za wadliwe wypisanie leku. Ciekawa konstrukcja.

Ale czemu ważna? Zwolnienie lekarzy z odpowiedzialności za wadliwie wypisaną receptę doskonale rozwinie rynek szczepionek, na którym refundacji podlegają wyłącznie te, które są wpisane do obowiązkowego programu szczepień. Znacznie trudniej ów program poszerzyć niż oddziaływać na przepisywanie kolejnych szczepionek poprzez szkolenie i inne inicjatywy dla pediatrów. To ważny kierunek wzrostu sprzedaży, bo przecież jeśli „nasza” zaufana pani doktor twierdzi, że przed pneumokokami trzeba się szczepić, to jak tego nie zrobić?

Szczepionkami, które GAVI przeceniły najbardziej są te przeciwko rotawirusom i pneumokokom. Kosztują po kilka dolarów. Być może te same pediatrzy zalecają masowo w Polandzie. Być może gdzieś jest to opisane w raporcie dla akcjonariuszy. Bo zdrowie jest ważne. Ale w zdrowiu najważniejsze są zyski.

20 komentarzy

U-boot

Czyli o tym, że wszystko ma drugie dno, niemiecka myśl techniczna jak zawsze pobudza wyobraźnię a czasem nawet zalane słońcem plaże  mają  swoje tajemnice.

Każdy kto stanie przy bramie cmentarza w Cofete i rozejrzy się dookoła natychmiast zauważy zadziwiający budynek prężący się u podnóża niebotycznych z tej perspektywy skał. Liche krzyżyki na wpół przysypanym piaskiem cmentarzu, który zdaje się mozolnie pełznąć do oceanu złowieszczo dają do myślenie. Cofete to co najwyżej 6 ludzkich siedzib i niepozorna knajpa. Smagana wiatrem nekropolia zaświadcza o 244 nieboszczykach, których ziemskie truchło utknęło tuż przy plaży. Jeśli znaleźć się tu w słoneczne południe, słońce rozproszy rzucany przez nagrobki cień. Jeśli, Drogi Czytelniku, znajdziesz się tam o zachodzie słońca, ten dziwny budynek na skale będzie do ciebie mówił. Nie. Nie mówił. Szeptał. Kiedy cień pokrywa dolinę i niestrudzenie podąża ku oceanowi, w atmosferę wkrada się nieuchwytny, ale wyczuwalny klimat grozy żywcem ze Stephena Kinga. I choć mieszkańcy wydają się być nadal przychylni, w ich ukradkowych spojrzeniach można się dopatrzeć jakiegoś dziwnego błysku, a propozycja noclegu zdecydowanie zachęca do wyjazdu. Wyjazdu, który nie jest taki prosty.

Bo do Cofete prowadzi tylko jedna, kręta górska droga. Uważne oko dostrzeże natychmiast jak ogrom pracy włożony w jej drążenie niewspółmierny jest do atrakcyjności wieńczącego ją celu. Najbardziej wizjonerski urzędnik UE nie zdecydowałby się na sfinansowanie tego drogiego kaprysu. Staje się zatem oczywiste, że siła, która zaprzęgła ludzi do tej pracy musiała być ziemska, ale z dużym prawdopodobieństwem – nieczysta. Domysł jest słuszny, bo kolejne metry w morderczym wysiłku wykuwali więźniowie z obozu koncentracyjnego w Tiefe, resocjalizacyjnej placówki założonej dla przeciwników reżimu Franco. Czy zatem ów mroczy budynek miał być letnią rezydencją Caudillo?

Nie, zwalista fuzja wiejskiej posiadłości ze średniowiecznym zamkiem nosi niewinną nazwę Willa Winter. I choć oważ nazwa budynku ani trochę do niego nie pasuje, to ujawnia coś innego: swojego właściciela i architekta. Gustav Winter był postacią niezwykle zagadkową. Urodził się w Niemczech, pierwsza wojna światowa zastała go … w Anglii w której znalazł się przypadkiem w drodze z Argentyny. Udając Brytyjczyka przedostał się do Hiszpanii i z tego też okresu datowane są pierwsze doniesienia jakoby był  niemieckim agentem. W 1921 roku ukończył studia inżynierskie w Madrycie, a następnie rozpoczął karierę biznesową na Wyspach Kanaryjskich. W latach 30-tych, po odbyciu kilkunastu rejsów w towarzystwie niemieckich kartografów zainteresował się leżącym na południu Fuertavetury półwyspem Jandia. Mroczny, spacerujący z olbrzymim czarnym dogiem Niemiec jest tu w zasadzie udzielnym księciem, ponieważ należąca do niego spółka, obficie udrapowana hiszpańskimi notablami, wydzierżawia praktycznie cały półwysep. To nawet dzisiaj bezludne terytorium, wówczas było praktycznie pustynią gdzieniegdzie zamieszkaną przez tubylców.

Niebawem teren, który ma być objęty wielkimi inwestycjami agrotechnicznymi, zostaje zmilitaryzowany. Dzięki temu możliwe staje się przesiedlanie mieszkańców i to bez stosownych odszkodowań. Winters daje się również poznać jako filantrop. Morro Jable otrzymuje kościół, szkołę i reprezentacyjną ulicę. Ale to tylko przykrywka, bo właściwe prace trwają już gdzie indziej. Osada przekształca się w port, a z dala od ludzkich oczu, w Cofete,  za masywem górującym nad miasteczkiem rusza budowa tajemniczej willi. Mimo, że całą okoliczną ludność wysiedlono, dostępu do terenu budowy bronią uzbrojeni strażnicy, a na jej teren wpuszcza się jedynie tych, których tożsamość osobiście potwierdzi Winter. Choć pierwsze prace wykonują przywożeni na dzień i wywożeni przed zmrokiem tubylcy, ich miejsce szybko zajmują fachowcy sprowadzeni z Niemiec. To głównie górnicy i to ich obecność przyczyni się do powstania większości otaczających mroczną budowlę legend.

W 1938 roku w Cofete odwiedzi Wintersa podobno sam Wilhelm Canaris, co najlepiej świadczy o istotności wykonywanych tu prac dla hitlerowskiej machiny wojennej. W tym czasie równolegle do wybrzeża rozciąga się już pas startowy. Na wieży willi zostają zamontowane urządzenia nadawczo-odbiorcze oraz latarnia morska. Dzisiaj po tych i innych urządzeniach  pozostają tylko instalacje elektryczne sugerujące zapotrzebowanie na wielkie moce. Co je dostarczało i gdzie znajduje się dzisiaj?

W trakcie II Wojny Światowej „Kanary” miały dla podwodniaków niezwykle istotne znaczenie. O ile wiadomo na pewno, że U booty kilkakrotnie stacjonowały w porcie Las Palmas, to ich tutejsza aktywność wymagała na pewno znacznie bezpieczniejszego i przychylniejszego ukrycia niż łatwy do inwigilacji port na Gran Canarii. Bezludny półwysep Jandia do takich celów nadawał się doskonale, szczególnie jeśli przyjąć, że niemieccy technicy zdołali wykorzystać istniejące pod górskimi masywami wulkaniczne tunele i groty. Wedle przekazów łodzie pojawiały się również w niedalekiej od Cofete zatoce Ahuj. I choć dowodów na to akurat nie ma, warto wspomnieć, że w 1940 roku Winters został zmobilizowany i skierowany do portu w Bordeaux gdzie…. znajdowała się wtedy baza niemieckich oceanicznych U Bootów. Winters służył tam do ostatniej chwili. W hiszpańskim San Sebastian znalazł się dopiero jesienią 1944. W stopniu pułkownika.

I właśnie co do końca wojny na Jandii jest najwięcej domysłów. To wtedy mieszkańcy nabiorą najwięcej podejrzeń, a zamknięty półwysep ujawni nieco ze swoich tajemnic. Na wyspie codziennie ląduje wiele samolotów, pojawiają się w dużej liczbie ewakuujący się z Europy Niemcy. Nic dziwnego. To idealny przystanek na drodze do Ameryki Południowej.

Ponieważ do dzisiaj nie wiadomo co dokładnie kryje się w kompleksie Reise, podobnie jak w wielu innych pozostawionych przez Niemców budowlach, także w Polsce, willa Winter na długo zachowa dla siebie tajemnice II Wojny Światowej. Wedle lokalnych badaczy była punktem nawigacyjnym dla niemieckich łodzi podwodnych, których baza kryła się w podwodnych grotach głęboko pod powierzchnią wulkanicznej wyspy. Robotnicy wspominali o podziemnych korytarzach, do których nie było im wolno wchodzić; korytarzach, po których nie ma dzisiaj śladu. Resztki linii kolejowej ciągnące się od willi w kierunku gór sugerują poważne prace prowadzone również poza budynkiem. W latach 70-tych w Cofete pojawiła się grupa hiszpańskich i austriackich turystów poszukujących dwóch łodzi podwodnych, które miały nadal pozostawać w podziemnym basenie portowym. Statek, na którym bazowali, eksplodował i zatonął a grupa, która wybrała się do podziemnych tuneli wulkanicznych zginęła bez wieści.

Wyjaśnianiu tajemnic Cofete nie pomogą na pewno hiszpańskie władze. Zaledwie 30 km w linii prostej od tajemniczej willi znajduje się bowiem ulubiony poligon jednostek specjalnych hiszpańskiej armii, w tym hiszpańskiej Legii Cudzoziemskiej której tercio „Juan de Asturia” stacjonowało tu po wycofaniu w 1976 z Sahary Zachodniej. Widok samolotów bojowych nad plażami Fuerty nie jest niczym rzadkim, a pamiętać należy, że turyści znajdują się głównie na wschodnim wybrzeżu wyspy, więc ich oczom ukażą się tylko te manewry lotnicze, których inaczej wykonać się nie da. Utyskiwania lokalnych władz nie odnoszą również skutku w innej sprawie: wojsko nadal prowadzi tu ostre strzelania.

Winters pojawił się na Fuertaventurze dopiero w 1947 roku. I choć jego żona twierdzi, że willa wielości koszar miała służyć wyłącznie rodzinie a jej mąż był tylko inżynierem jego nazwisko znalazło się na listach niemieckich agentów których wydania alianci domagali się od Franco. I choć wydany nie został to …. w latach 60tych zniknął. Co ciekawe Andreas, syn Gutava, chciał odzyskać willę i wybudować w niej hotel. Władze hiszpańskie odmówiły mu zgody. Dzisiaj willa jest własnością hiszpańskiej firmy, która ma wobec obiektu pewne plany. Eksploracji jej przeszłości absolutnie nie przewiduje.

Sielskie i słoneczne Wyspy Kanaryjskie mają swoje tajemnice i starsze, i nieco bardziej współczesne. Mało kto pamięta, że Francisco Franco rozpoczął swój udział w buncie przeciwko Republice właśnie jako głównodowodzący Wysp Kanaryjskich. To właśnie z Las Palmas uprzejmie dostarczony przez współpracowników spiskowców samolot „Dragon Rapide”, należący do Olley Air Services, a opłacany przez potentata Juana Marcha,  zabierze Franquito do Tetuanu, gdzie obejmie on dowództwo zbuntowanych wojsk marokańskich jedynej liczącej się siły, która faktycznie poprze rebelię.

Ale to nie koniec, bo w gorących latach 60-tych na Wyspach powstanie konspiracja niepodległościowa, która dzięki finansowaniu z Algierii w latach 70-tych przekształci się w terrorystyczne Fuerzas Armadas Guanches. Organizacja zasłynęła kilkoma atakami bombowymi, z których najsłynniejszy – zdetonowanie bomby w kwiaciarni na lotnisku w Las Palmas 27 marca 1977, doprowadził do zaburzeń w przestrzeni powietrznej, a te zakończyły się katastrofą dwu Boeningów. Zginęły 583 osóby i do dzisiaj jest to najtragiczniejszy wypadek w historii lotnictwa cywilnego.

Ciekawe to Wyspy.

Hola!

0 Comments

Stagflacja cz.2

Czyli o tym, że syjonizm generalnie się nie sprawdził, USA rozgrywają ostatnie globalne rozdanie a Rosja wraca na pozycję mocarstwa

Napięcie rośnie: baryłka ropy prędzej czy później ustanowi kolejny rekord. Przez Ormuz przepływa ponad 16 ml baryłek ropy, co stanowi podobno 20% światowego obrotu tym paliwem. To sporo. Dociskanie sankcjami Iranu ma również swoje granice tym bardziej, że europejscy odbiorcy irackiej ropy to… Grecja, Włochy i Hiszpania, czyli bankrut i kandydaci na bankrutów. Co jak co, ale wzrost kosztów i ograniczenie w dostawach na sytuację gospodarczą tych krajów na pewno nie wpłynie dodatnio. No, ale Wujek Sam ma swoje wyraźne oczekiwania – szlaban na ropę Ajatollahów. Póki co Europa zagrała na czas: decyzja ma być podjęta do końca maja. Sprytnie. A nuż będzie już po balu? A zauważyć trzeba coś jeszcze: jakim cudem Iran istnieje mimo sankcji? I znów mała dygresja. Irak w wojnie z Iranem wspierały oba główne mocarstwa, Francja i kilkanaście innych krajów. Iran miał w zasadzie jedynego istotnego koalicjanta: Chiny. Dzisiaj Państwo Środka jest głównym partnerem handlowym Iranu toteż trudno się spodziewać, że będzie go można zaatakować bez zasięgnięcia opinii Hu Jintao. I to choćby dlatego, że do ataku przydałaby się pewnie jakaś rezolucyjka Rady Bezpieczeństwa ONZ. Nie jest wcale pewne, że politbiuro ma ochotę na popieranie inicjatywy, która niekoniecznie skończy się sukcesem. Bo wojen nie da się wygrać wyłącznie siłami mobilnymi – przekonał się o tym Guderian w Rosji w 1941 roku, przekonali Amerykanie w Afganistanie i Iraku. Do wygrania wojny potrzebni są również żołnierze. Tych Saddamowi nie brakowało. Wsparcia również. Ale mimo, że zaatakował pierwszy, przez 6 lat 8-letniej wojny wyłącznie się bronił. Jak wiadomo Hu Jintao o taktyce wojskowej ma pewne pojęcie. Zagadnienia tamtej wojny przyswoił sobie na pewno.

Uzasadnieniem tego całego zamieszania jest zablokowanie Teheranu w jego zabiegach o broń masowego rażenia. Warto zauważyć, że pod takimi samymi auspicjami dokonała się inwazja na Irak tyle, że żadnej broni masowego rażenia tam nie odnaleziono. O ile nie mam wątpliwości, że Iran takową broń posiadać chciałby, to trudno mi sobie wyobrazić, aby z ową bronią był znacznie bardziej niebezpieczny niż na przykład jego sąsiad Pakistan. Warto pamiętać, że to myśli kształtowane w Islamabadzie dały początek ruchowi Talibów. To tam ukrywał się Ben Laden i to tam umieszczono swego czasu rozsadnik rewolucji ideowej wspierającej opór przeciwko ZSRR. Mało tego, nie wspomina się dzisiaj, że to Amerykanie hojnie finansowali religijne ruchy „odrodzenia moralnego”, gdyż atakowały kabulski reżim wojskowy lansujący laicyzację i europeizację kraju. Tyle, że ze wsparciem Moskwy.

I wreszcie rzecz najważniejsza: wielu komentatorów sugeruje, że kolejna wojna w regionie mogłaby wywołać kryzys podobny do tego jaki powstał w wyniku pierwszego szoku naftowego. Przypomnijmy, że ów szok był reakcją arabskich eksporterów zrzeszonych w OPEC na poparcie USA udzielone Izraelowi w trakcie wojny Jom Kippur. W wyniku zastosowania broni ekonomicznej, cena baryłki eksplodowała z kilku na kilkanaście dolarów. O tym, jak ważny jest dla ropy ten region, najlepiej wskazują okoliczności kolejnego rekordu, który ropa ustanawia w trakcie rewolucji w Iranie osiągając 30 USD, a oba wydarzenia dzieli raptem niecałe 5 lat! Choć podkreśla się często, że produkcja ropy jest dzisiaj bardziej zdywersyfikowana niż podówczas, zapomina się dodać, że bez dostaw z Zatoki Perskiej reszta świata nadal sobie nie poradzi. Przekonuje o tym najlepiej zestawienie tabeli producentów i importerów ropy. Rozwój gospodarczy ma swoje prawa. Dlatego właśnie Indonezja, od 2008 roku nie jest już w OPEC, ponieważ sama jest zmuszona do importu tego surowca. Konsumuje więcej niż wydobywa. Niegdyś zaopatrywała cały okoliczny region.

Tym samym polityczną spiralą wszystkich wydarzeń na Bliskim Wschodzie jest istnienie lub zniszczenie państwa Izrael.

W większości wywodów dotyczących absurdalności arabsko-żydowskiego konfliktu podaje się jako dowód niewielką istotność żydowskiej wyspy w morzu arabskim. Taka kategoria nie ma najmniejszego znaczenia. Antyizraelskość to dla państw arabskich lustrzane odbicie żydowskiego mitu założycielskiego. Kiedy dochodzi do pierwszej wojny arabsko-żydowskiej, przeciwnikami Żydów nie są państwa o określonej historii czy specyfice, tylko terytoria, którym nadano osobowość prawną. Syria, Jordania, Irak, Egipt to pozostałości podziału Imperium Otomańskiego po I Wojnie Światowej. Pozostałości administrowane przez Anglię i Francję w ramach „mandatu” Ligi Narodów, czyli de facto ukazu fasadowej organizacji politycznej, która zezwoliła Anglii i Francji na kolonizację tych terenów.

Co więcej, pierwociny państwa Izrael to pieniądze i wsparcie z Moskwy. Na tym etapie konfliktu Arabów zbroi i zachęca do walki głównie Wielka Brytania. Tyle, że Arabom nie chciało się walczyć. I trudno im się dziwić, ponieważ syryjscy, egipscy czy jordańscy żołnierze nie mieli motywacji, aby ginąć w ramach niejasnej idei wypierania Żydów z jakiegoś kawałka terenu. Mieli ich przecież również u siebie i to od zawsze. I choć za nimi nie przepadali to nie na tyle, aby w ramach tej antypatii dać się zabić. Znacznie wygodniej było od czasu do czasu splądrować stragany lub pokrzyczeć. Było gdzie. Handel w regionie organizowali tradycyjnie Żydzi, a jeden z najsłynniejszych bazarów w Bagdadzie w zasadzie stworzyli i niepodzielnie trzymali w garści.

Powstanie Izraela umożliwiło wzniesienie sztandaru narodowego w walkach i jednocześnie pod nim facetów, którzy nie mieli własnej tożsamości państwowej. Dzisiaj jest już nieco inaczej, bo 70 lat i więcej budowania świadomości syryjskiej czy jordańskiej zrobiło swoje. Ba, skutecznie przekonano świat, że istnieje taki naród jak Palestyńczycy podczas, gdy w tej kategorii mieszczą się wyłącznie tacy sami Arabowie jak w krajach sąsiednich. Lepszym określeniem są „uchodźcy palestyńscy”, ale niewygodnym w użyciu i to w zasadzie dla każdego. Najdotkliwiej przekonała się o tym właśnie Jordania – swego czasu mekka owych uchodźców. Ci, stanowiąc prawie 1/3 populacji, postanowili… zorganizować sobie własne państwo odrywając kawałek Jordanii.

Obu stronom konfliktu męczeństwo jest w zasadzie niezbędne. Izraelowi do istnienia (dzięki tezie o nieustannym zagrożeniu jest od dziesięcioleci wspierany przez USA materialnie, logistycznie i wojskowo); Arabom – do kanalizowania narastających problemów społecznych. Arabska, czy raczej islamska, ulica w każdym z tak różnych przecież krajów wie doskonale, że głównym wrogiem jest Ameryka, a ciemiężcą Izrael, bez którego na Bliskim Wschodzie żyłoby się znacznie lepiej. Ów paradoks wzajemnego zapotrzebowania można by porównać z siłami zwalczającymi handel narkotykami oraz producentami tychże. Wiadomo powszechnie, że zarobki związane z narkotykami są gigantyczne, mimo że produkcja samego narkotyku niezwykle tania, porównywalna z produkcją ziemniaków. Tyle, że ograniczenia w dystrybucji i ryzyko jej prowadzenia windują cenę do tak wysokich poziomów. Dzieje się tak, ponieważ państwa wydają krocie na systemy powstrzymywania dystrybucji narkotyków.

Ciekawe jest to, że zamiast koncesjonować kolejną używkę, podobnie jak to się dzieje w przypadku papierosów i alkoholu, na świecie nagminnie powiela się popełniony i przećwiczony błąd jakim była prohibicja w USA. Akceptacja bądź sprzeciw wobec narkotyków to kwestia ściśle polityczna. Na tej samej zasadzie pornografia jest znacznie bardziej szkodliwa niż brutalna przemoc. Tym samym mój syn w drodze do kina na poranek obejrzy plakat filmu, na którym dżentelmen wymachuje ociekającą krwią piłą mechaniczną, a widoczna za nim kobieta składa się już tylko z poszatkowanych elementów. I choć jestem przekonany, że golizna zaszkodziłaby mu mniej, normę ustala większość, a ta dla przemocy ma od dawna znacznie więcej zrozumienia. A wracając do rzeczy: nie można nigdzie pozyskać zestawienia ile kosztowała wszelkiej maści „wojna” z narkotykami. Szkoda. Mogłoby się okazać, że samo jej prowadzenie jest dla wielu państw i organizacji dochodowym interesem.

W podobny sposób istnieje i napędza się konflikt żydowsko–arabski, który najprawdopodobniej nigdy się nie zakończy. Jest wymiernie potrzebny obydwu stronom. Najlepiej widać to na przykładzie Egiptu – niegdyś głównego i najbardziej agresywnego przeciwnika Izraela. Przyjmuje się uważać, że wojna Jom Kipur to kolejna wielka wygrana armii izraelskiej. W praktyce było nieco inaczej. Egipcjanom powiódł się spektakularny desant i w zasadzie zrealizowali wszystkie cele jakie sobie stawiali w pierwszym etapie wojny. Nie gorzej poszło Syryjczykom. Załamanie było tak głębokie, że do walki musieli się włączyć Amerykanie. I choć ostatecznie wojna zakończyła się zwycięstwem Izraela, to w znacznej mierze dzięki temu, że ani USA, ani ZSRR nie były gotowe do bezpośredniego starcia. Konflikt był o krok od III wojny światowej. Nawet towarzysz Tito, lider ruchu państw niezaangażowanych w tym konflikcie, postanowił stanąć po stronie ZSRR, czyniąc tym srogi zawód amerykańskim strategom, których od wielu lat kokietował. Amerykanów rozczarowała również postawa krajów europejskich bardzo niechętnych wojowaniu. Ale i ZSRR nie był w doskonałej kondycji. Towarzysze syryjscy i egipscy cofali się przed wzmocnioną sprzętem i logistyką armią i to by się jeszcze dało przeżyć. Ale na towarzyszy syryjskich mógł natrzeć doskonale wyekwipowany w amerykańską broń Szach Iranu Reza Pachlawi. Klasyczny pat.

O tym kto wygrał, a kto przegrał, najlepiej świadczą granice. Izrael wycofał się z terytoriów zajętych po wojnie 6-cio dniowej. Ale ważniejsze jest co innego: stało się jasne, że kolejnej wojny, bez bezpośredniego zaangażowania USA już się wygrać nie da, a należało zakładać, że jeśli wojen było już tyle, zawsze może wybuchnąć kolejna. I wtedy właśnie podjęto najrozsądniejszą decyzję w historii tego konfliktu. Zadecydowano, że pokój należy kupić. W efekcie Anwar Sadat zmienił całkowicie front i jako główny przeciwnik Izraela stał się jego pierwszym arabskim stronnikiem, podpisując układ pokojowy uznający istnienie państwa Izrael. Dzięki temu błyskotliwemu posunięciu przez kilka dziesięcioleci Egipt ustawił się tuż za Izraelem jako biorca wszelkiej maści pomocy finansowej i wparcia wojskowego. I jakkolwiek w chłonności i jakości otrzymywanego sprzętu ze swoim dawnym wrogiem nie może się równać, to rzut oka na listę beneficjentów US Foreign Military Financing Programme nie pozostawia wątpliwości: Egipt Mubaraka plasował się wysoko, generałowie pewnie nie obsuną się niżej. Dlaczego? Choćby dlatego, że Egipt jest drugim po USA operatorem czołgów Abrams i posiada ich grubo ponad 1000. Oczywiście nie mają na pewno wszystkich najnowszych bajerów, a nie zdziwię się jeśli się okaże, że sprzedano je z jakimś zgrabnym wyłącznikiem systemów uzbrojenia dostarczonym do Tel Awiwu, ale… w dzisiejszych czasach takie rozwiązania nie są już pewne. Wybitni programiści są wszędzie.

Lokalne status quo finansuje Ameryka. Jak zabraknie jej pieniędzy, wydarzyć może się wszystko i tego chyba nie wzięto pod uwagę, eskalując sankcje.

Izrael posiada dzisiaj oficjalnie więcej głowic jądrowych niż Wielka Brytania, a tego jakim potencjałem dysponuje naprawdę na pewno się nie dowiemy. W trakcie II Wojny w Zatoce, mimo ochrony baterii Patriot, kilka Scudów uderzyło w Tel Awiw, co nawiasem mówiąc stanowiło pierwszy udany atak na stolicę w całej historii konfliktu żydowsko–arabskiego. Mimo paniki okazało się, że rakiety wyposażono w głowice konwencjonalne, a nie gazowe, czyli te, których się naprawdę obawiano. Wniosek był oczywisty: Saddam uderzał z bezsilności. Atakiem chemicznym wywołałby pewnie jądrowy odwet. Ale po raz kolejny okazało się, że technika jest zawodna. Miało nie przelecieć nic, a tu niespodzianka. Daje do myślenia.

Świat zbliża się do kolejnego pata, przy czym każda perturbacja związana z wydobyciem prowadzi do wzrostu ceny ropy. Jeśli ten wzrost okaże się trwały, po raz pierwszy w ujęciu globalnym zetkniemy się ze stagflacja. Rosnące ceny paliw oraz wszelkich innych w większości ropopochodnych komponentów gospodarczych muszą wywołać inflację, której przy tak rozchwianym systemie finansowym nie da się niczym zahamować, a wzrostu na skutek bankructwa polityki pobudzania długiem nie będzie czym pobudzać. Oczywiście w prasie mainstreamowej przeczytamy na pewno, że wyższe ceny przełożą się na spadek zużycia. I choć w pewnym stopniu tak jest, ów mechanizm kompensacyjny zawodzi w skali makro, ponieważ zarówno wydobycie, jak i konsumpcja ropy cały czas rośnie ponieważ wzrasta konsumpcja w Chinach i Indiach. I nawet jeśli OPEC to już „tylko” 40 a nie 50% wydobycia, nadal stanowi bardzo istotny element w grze. Przy okazji warto odnotować, że OPEC nigdy nie było jednorodne i dzieli się w zasadzie na dwie podgrupy: tj. kraje, które mają duże wydobycie i małe populacje (Arabia Saudyjska, Kuwejt, ZEA) oraz całą resztę, gdzie ropa jest elementem polityki państwowej. Co ciekawe, współpraca producentów ropy pojawia się w zasadzie wyłącznie wtedy, gdy cena ropy jest niska a nie wysoka. W odwrotnej sytuacji nikt się nie kwapi do współdziałania. Tym samym, czego by nie powiedzieć o obecnym para konflikcie, leży on w interesie wszystkich sprzedawców ropy. Najbardziej w interesie Rosji, która odradza się właśnie jako mocarstwo surowcowe, a w jednostkowym wydobyciu ropy zajmuje w zasadzie miejsce pierwsze ex equo z Arabią Saudyjską. Nic dziwnego, że nagle pojawiają się w Rosji ruchy anty-Putinowskie. Satrapa w kraju zadłużonym to jedno. W kraju, który coraz efektywniej prowadzi politykę broni surowcowych – to drugie. Na miejscu Władimira Ilicza Putina inwestowałbym w ochronę. Może się okazać, że „wola ludu” urodzi jakiegoś zamachowca. Choć w światowych mediach przystojny blogger z Rosji robi ostatnio karierę, każdy kto zna zapyziałe imperium wie jedno: ani wielikoj oktriabskoj, ani żadnej innej inicjatywy nie zorganizowała w tym kraju „ulica”.

Dzienne zużycie ropy zbliża się do 90 mln baryłek dziennie i dzieje się tak w świecie, który oszczędza energię, wydaje krocie na źródła odnawialne itp. Konsumentem nr 1 jest USA, główny odbiorca ropy z OPEC. Ten sam kraj jest sponsorem obecnego bliskowschodniego układu sił. Ze względów oczywistych w tym równaniu coś się obecnie nie zgadza. Jednocześnie owo równanie doskonale wyjaśnia dlaczego USA wybrały bezpośrednią interwencję w Iraku – kraju, którego udokumentowane złoża ropy plasują zaraz po Arabii Saudyjskiej i Iranie.

Amerykańska obecność w Iraku zakończyła się tak samo jak radziecka w Afganistanie. Obie miały na celu dobranie się do zasobów Iranu. I obie się nie udały.

Światowe larum o irańskim programie nuklearnym zaczyna się od ostrzeżenia Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej, która ustami swego szefa Yukiya Amano ostrzegła świat, że Iran pracuje nad bombą. Na jakiej podstawie – tego już nikt się nie dowiedział, ale i nie było to interesujące. Podobnie jak to, że poprzedni szef tej instytucji Mohammed el Baradei wybrał się do Iraku tuż przed atakiem USA z misją ostatniej szansy i przywiózł informację, że… broni jądrowej tam nie ma. Za tę misję dostał Nagrodę Nobla; Irak – interwencję.

Świat wchodzi w erę, w której rządzić będą ci, którzy kontrolują strategiczne surowce. USA – żandarm świata, z eksportera stał się importerem kluczowych surowców. O tym, jak wielkie znaczenie ma uzależnienie od strategicznych dostaw, Departamentu Stanu przekonywać nie trzeba. Pamięta się tam doskonale, że jeszcze w latach osiemdziesiątych pszenicę z USA importował… Związek Radziecki. Tym samym ani Imperium, ani jego główny protegowany bez kontroli nad zasobami nie mogą istnieć. Oba kraje mają jednak problem, którego rozwiązać nie są w stanie. Iran można zbombardować, ale do jego kontrolowania potrzebna jest liczebna armia. A ta właśnie wycofała się z Iraku, którego i tak nie była w stanie kontrolować.

Nie wierzę, aby służby izraelskie nie posiadały doskonałej orientacji w tym komu się podoba, a komu nie podoba obecny układ rządzący w Teheranie. Warto pamiętać, że wszelkiej maści marsze niezadowolenia zaczęły się właśnie w Iranie od „zielonego protestu” wiosną 2009 stłumionego brutalnie przy biernej postawie świata.

Obstawiałbym, że USA liczą na przewrót w Iranie dokonujący się w tle „ratowania kraju” przed nieuchronną wojną. Nowe demokratyczne władze miłujące pokój przejmują stery państwa, Halliburton otrzymuje koncesje wydobywcze, świat oddycha z ulgą. Tyle, że ten bardzo sympatyczny scenariusz może się nie zrealizować, a wtedy przed stagflacją świata nie uchroni nic. Nie wierzę w solidarny wzrost wydobycia producentów ropy świadomie przeciwdziałających inflacyjnej presji ropy. Nie wierzę, ponieważ demokratyczna, etyczna Norwegia nie ma najmniejszej ochoty na obniżanie swoich zysków z ropy. Jak zatem wymagać takiej postawy od Kazachstanu czy Wenezueli?

I w tym momencie można by dojść do wniosku, że świat uzależni się od ropy znajdującej się w posiadaniu zaledwie kilkunastu państw. Otóż nie, ponieważ taki scenariusz od lat przewidywały Chiny. Dlatego też zaangażowały się finansowo w Angoli, Kongu i Sudanie. Tam ropę wydobywa się za chińskie pieniądze i w oparciu o chińskie inwestycje.

Uważam, że do żadnej wojny w regionie nie dojdzie, ponieważ USA na nią nie stać, a Izrael taktycznie nie może sobie poradzić z Hamasem i Hesbollahem toteż poza jądrowym uderzeniem niczego innego zrobić nie może. Na naszych oczach Ameryka dokonuje pokerowej zagrywki. Flota Rosji wypłynęła na Morze Śródziemne a dwa okręty złożyły oficjalną wizytę w Syrii – kraju, który z pomocy ZSRR korzystał długo i chętnie. Dzisiaj sowieckie dywizje powietrznodesantowe nie są w stanie dolecieć na wzgórza Golan w 12 godzin. Ale co się stanie, jeśli Teheran poprosi o pomoc Chiny? Jeśli na oficjalne zaproszenie w Teheranie wylądują samoloty wiozące chińską misję stabilizacyjną, świat się zmieni. Nie wiem czy Państwo Środka stać na takie zagranie, ale jeśli ma ochotę zadebiutować na mocarstwowej scenie, lepszej okazji nie będzie.

Bo Recep Erdogan nie zasypuje gruszek w popiele. Na pewno ma gdzieś w gabinecie starą mapę z której wynika niezbicie, że wszystkie kraje od Maroka po Iran to dawne Imperium Osmańskie. Tyle, że tereny podówczas w porównaniu z Europą mało atrakcyjne, dzisiaj są roponośne. Nie, premier Turcji na pewno Imperium nie wskrzesza. Ale budowa Unii Islamskiej? Już dzisiaj, dzięki Al Jazeerze Erdogan jest najbardziej popularnym politykiem islamskim, a o Turcji mówi się, że jest dla państw wyznawców proroka tym, czym Niemcy dla Europy. Z ropą w garści Turcja stałaby się dla Niemiec partnerem numer 1. Były już kiedyś takie czasy kiedy Zjednoczona Republika Arabska obejmowała dwa państwa Egipt i Syrię. Wszystko zależy od kalibru przywódcy i jego rozpoznawalności. Odrodzenie moralne braci w islamie. Nowy kalifat ankarski. Pięknie.

W 2011 Turcy wyprzedzili Chiny jako inwestor w regionie. Cóż, bliższa koszula ciału. Nie mam najmniejszych wątpliwości, komu islamscy bracia wolą przekazać koncesje wydobywcze i inne atrakcyjne frukata. A że islam ma swoje odcienie? Cóż. Europa też je kiedyś miała.

Cokolwiek się nie wydarzy, 2012 rok na bliskim wschodzie będzie miernikiem zmiany światowego status quo. Kto wygra tego jeszcze nie wiadomo choć wskazówką może być jedno ze słynnych powiedzeń Napoleona Bonaparte: „Zwycięstwo w ręku Boga, ale Bóg jest zwykle po stronie silniejszych batalionów”.

A o tym kto był silniejszy dowiemy się post factum:).

16 komentarzy

Stagflacja cz.1

Czyli o tym, że interesy małych państw wywoływały światowe wojny, Saddam był łosiem, a gospodarka światowa bez ropy już sobie nie poradzi.

Kiedy 22 września 1980 roku irackie czołgi przekraczały granicę Iranu wydawało się, że operacja pozbawiania ajatollahów ich roponośnego południa przebiegnie szybko i bezboleśnie. Chomeini nie zdołał jeszcze podporządkować sobie całego kraju, a armia była podzielona i rozpolitykowana. Co więcej, koncepcja republiki islamskiej – owej unikalnej hybrydy religijno-demokratycznej, w najmniejszym stopniu nie przypadła do gustu feudalnym władcom roponośnych państw. Więcej: urażona w swym majestacie Ameryka, wielki sponsor obalonego przez rewolucję Szacha Rezy Pachlawiego, życzliwym okiem popatrywała na zmierzające na wschód kolumny pancerne, a ich radziecka proweniencja nie obniżała satysfakcji Departamentu Stanu. Nic dziwnego, Saddam realizował podówczas politykę odpowiadającą prawie wszystkim w regionie.

Choć może się to wydawać dziwne, na przełomie lat 60 i 70-tych ulice w Bagdadzie, Damaszku, Kairze, Bejrucie czy Teheranie były znacznie bardziej laickie niż dzisiaj. Na ten egzotyczny z dzisiejszego punktu widzenia klimat miały wpływ całkowicie różne czynniki: z jednej strony umacnianie się wojskowych reżimów zasilanych przez ZSRR; z drugiej rosnąca zamożność eksporterów ropy. W obu przypadkach tyle, że z różnym natężeniem, rosło zapotrzebowanie na tanią siłę roboczą, a ta przybywała masowo z tradycyjnych i zachowawczych wsi. Recesja w drugiej połowie lat 70-tych najbardziej uderzyła właśnie w te warstwy. Tracący pracę i utrzymanie ludzie nie mieli dokąd pójść. W Europie Zachodniej taka grzybnia wydałaby masowe ruchy lewicowe. W rzeczywistości bliskowschodniej ów wrzący kapitał najefektywniej zagospodarowali działacze religijni. A w szczególności jeden z nich: Ruhollach Chomeini. Ów gruntownie wykształcony duchowny kumulował społeczną niechęć wobec coraz bardziej krwiożerczych rządów Szacha opisanych niezwykle plastycznie w słynnej książce Kapuścińskiego. Warto wiedzieć, że zmuszony do emigracji znalazł bezpieczną przystań… w Iraku. Co więcej: ojciec rewolucji islamskiej nie był jedynym orędownikiem zmian. Był jednak owych zmian orędownikiem najbardziej znanym. Co ciekawe, ów zadeklarowany przeciwnik rozmaitej maści szatańskich wynalazków zdobył ogromną popularność dzięki… kasecie magnetofonowej. To błyskotliwe posunięcie zapewniło Chomeiniemu rząd dusz, ale nie dało władzy. Ta przyszła w sposób dla rewolucji naturalny. W chwili, gdy upadek szacha był już pewny, zdradziło go własne zaplecze i zgrabnie zaproponowało współrządzenie Chomeiniemu. Traf chciał, że ów stary i sprawdzony polityczny manewr tym razem nie zaskoczył. Chomeini nie był bowiem zainteresowany samym rządzeniem tylko głęboką moralną rewolucją. Istnieje zresztą cały szereg domysłów czym Chomeini był zainteresowany i przez kogo inspirowany, ale to już zupełnie inna sprawa.  Przez pewien czas w Iranie zapanowała dwuwładza, choć zastosowanie taktyki sprawdzonej w praktyce przez towarzysza Lenina zapewniło ostatecznie zwycięstwo Chomeiniemu. Mnożące się jak grzyby po deszczu Trybunały Ludowe i rosnąca w siłę Gwardia rewolucyjna stały się w krótkim czasie solidnym instrumentem rządzenia. Jak łatwo sobie wyobrazić miecz rewolucji skierował się w pierwszej kolejności przeciw funkcjonariuszom ancient regime’u a w tej liczbie wyższym wojskowym. Trudno się zatem dziwić, że spodziewano się łatwej kampanii. Rozchwiany kraj, armia pozbawiona wyższego dowództwa i rzut beretem za granicą – roponośna prowincja zamieszkała przez braci Arabów marginalizowanych w perskim Iranie. Bułka z masłem. Na dodatek Chomeini otwarcie wspierał bojówki i agitował za rewolucją islamską w Iraku. Zamachowcy dosięgli, choć nie zabili, Tarik Aziza – irackiego ministra spraw zagranicznych.  Powodów do wojny nie brakowało.

Okazało się jednak, że nic tak nie cementuje rewolucji jak wróg zewnętrzny. Od pierwszych dni walki wszystko szło źle: lotnictwo irackie nie zdołało uziemić irańskich sił powietrznych, arabscy bracia pozostali lojalni wobec Iranu, a opór tężał z każdym kilometrem. Im wolniej nacierały irackie wojska, tym głośniej świat domagał się zawieszenia broni. I kto wie, co byłoby dalej, gdyby nie brak doświadczonych dowódców irańskiej armii. Wielkie natarcie pancerne, które mogło zniszczyć całą ówczesną iracką armię, o mały włos nie skończyło się dokładnie odwrotnie. Irańczycy zafundowali sobie swój mały kocioł Falais, tyle że niskie morale irackich żołnierzy nie pozwoliło im podobnie wykorzystać normandzkiego wzorca. Obie strony wyciągnęły wnioski. Chomeini (ponownie wzorem Lenina) nakazał zmobilizowanie „białych” oficerów. Saddam zorientował się, że bez wsparcia tej wojny wygrać nie może.

Przyspieszona mobilizacja zapewniła co prawda napływ rekrutów na linię frontu, ale efekty były marne. Irak się cofał. Już po roku wojny Iran przejął inicjatywę. Gniewne pomruki świata zamieniły się w sankcje. Saddam zaproponował rozejm. Odpowiedzią Chomeiniego było słynne zdanie: „Droga rewolucji do Jerozolimy prowadzi przez Karbale”. Zrobiło się niefajnie. Trudno w tym miejscu nie przypomnieć epizodu jaki wydarzył się w pierwszych tygodniach hiszpańskiej wojny domowej. Jak wiadomo, główną siłę zbrojną faszystów stanowiły jednostki Franco, przerzucone pierwszym mostem powietrznym w historii. Co ciekawe, nie wszystkie Ju52 dostarczone przez Hitlera dotarły do Maroka samodzielnie. Większość załadowano na statki. A te, niedaleko wybrzeża Afryki, zauważył największy okręt republikańskiej floty pancernik Jaime I. Tyle, że pozbawiony dowództwa wymordowanego przez towarzyszy marynarzy nie był w stanie ani zatopić ostrzałem artyleryjskim, ani też doścignąć szybszych jednostek transportowych.

Saudowie i Kuwejt ponownie sypnęli petrodolarami, ZSRR dostarczył nowe czołgi a Francuzi rakiety Exocett. Najistotniejsza była jednak broń chemiczna. Na atakujące z furią irackie oddziały najlepiej działał gaz musztardowy. Głowice bojowe dostarczyła między innymi Hiszpania. Mimo przewagi w sprzęcie Irak cofał się coraz bardziej. Front jako żywo przypominał czasy I WŚ z tą różnicą, że gaz bojowy stosowany był na znacznie większą skalę. I choć Henry Kissinger, portretując stosunek administracji USA do konfliktu powiedział kiedyś „największym problemem wojny iracko-irańskiej jest to, że oba kraje nie mogą jej przegrać”, to w 1984 roku zanosiło się na to, że wygranym będzie Iran. Szariat zbliżał się do Bagdadu wielkimi krokami.

Wojska Saddama nie radziły sobie z przeciwnikiem. Do historii tej wojny przeszły irańskie „brygady rozminowania” złożone z chłopców torujących własnymi ciałami  drogę nacierającej za nimi piechocie, która falami atakowała umocnione irackie pozycje.  Potencjał ludnościowy rozstrzygał na korzyść Iranu.

W czasie tych zmagań przez cieśninę Ormuz w miarę spokojnie sunęły sobie tankowce. Teoretycznie tak być powinno, bo choć jeden ze szlaków prowadzi po wodach terytorialnych Iranu, to zgodnie z prawem morskim każdy statek ma tam prawo drogi. Poza tym wojnę trzeba finansować, więc ropa musi płynąć. I płynie; aż do kwietnia 1984 roku, kiedy to Irak zatopi tankowiec należący do Iranu rozpoczynając tym drugi etap wojny nazywany później „wojną tankowców”. Od tego momentu konflikt nabiera znacznie szerszego wymiaru, a stawką w grze staje się interes państw położonych znacznie dalej niż zasięg rakietowy. Według Lloyds, w okresie wojny zatopiono i uszkodzono ponad 400 statków. Nic dziwnego, że Kuwejt i Arabia Saudyjska poprosiły o ochronę swoich statków. W 1987 roku w roli eskorty pływały solidarnie okręty wojenne ZSRR i USA. Sprawa nie była błaha. O ile ropę transportować można również rurociągami, to siłą rzeczy przebiegają one przez terytoria obcych państw. Przekonali się o tym boleśnie Irakijczycy w 1982 roku, kiedy to sympatyzująca z Iranem Syria zablokowała im rurociąg.

W 1988 roku oba państwa są już skrajnie wycieńczone. Najgorliwsi bojownicy irańscy są już najczęściej poległymi bohaterami, a reżim zaczyna mieć kłopoty w związku z brakiem rozstrzygnięcia. Co gorsza okręty USA zaczynają atakować irańskie cele i to bez wypowiedzenia wojny. Punktem kulminacyjnym jest zestrzelenie cywilnego irańskiego Airbusa. Ginie 220 osób (w tym 66 dzieci), a w Teheranie staje się jasne, że w stosunkach z USA pojawia się nowa jakość. Po latach amerykańscy dziennikarze śledczy nie będą mieli wątpliwości jak zakwalifikować ten „incydent”. Iran Air 655 był zwykłym czarterem cywilnym. Słyszała go kontrola lotów na kilku lotniskach. Amerykanie nie usłyszeli…

Krążownik USS Vincennes – okręt, który zestrzelił cywilny samolot pasażerski, pełni służbę w cieśninie Ormuz. Choć dwa przeciwległe brzegi przesmyku dzieli zaledwie 54 kilometry to faktyczny tor wodny ma zaledwie 10 km. Co więcej tor podzielony jest na 3 osobne szlaki komunikacyjne: jeden w kierunku Zatoki Perskiej, jeden w kierunku Adeńskiej i rozdzielający je techniczny. Zastanawiając się na tymi wymiarami warto zauważyć, że współczesne supertankowce często przekraczają 400m długości i 60m szerokości. Dla lepszego porównania: w najwęższym punkcie cieśniny gibraltarskiej Afrykę od Europy dzieli zaledwie 14 km. Jeszcze w latach 70-tych artyleria fortecy owąż cieśninę dosłownie korkowała.

W mediach znajdujemy informację, że pomysły Iranu z blokowaniem cieśniny są niedorzeczne, ponieważ V flota zmiecie każdego morskiego przeciwnika. Cóż, sytuacja dzisiaj i w 1988 roku nie jest taka sama. Okręty nawodne nie są niezbędne do blokowania Zatoki. Znacznie większe znaczenie ma broń rakietowa. Przy okazji warto wspomnieć, że we współczesnych działaniach morskich wielkie znaczenie ma ręczna broń przeciwpancerna. Owi piraci, na których w Zatoce Adeńskiej V flota poluje już od lat, za pomocą granatników RPG są w stanie skutecznie terroryzować spore jednostki. Rakiety, które ostatnio przetestował Iran mają skuteczny zasięg 200km. Oznacza to możliwość odpalania ich z wnętrza kraju,+ a nie tylko wybrzeża.

Ale wyobraźmy sobie coś znacznie bardziej spektakularnego. Na wody zatoki wypływają małe łodzie wypełnione uzbrojonymi w RPG bojownikami. Łodzie mogą być małe, ale gotowych na śmierć bojowników są setki. Bardzo jestem ciekaw, jak amerykańscy wyborcy odebraliby szatkowanie tych młodzieńców na ekranach swoich telewizorów. A Europejczycy? Nie wspominam o islamskich masach informowanych online przez Al. Jazeerę. Masakra dziesiątek bojowników z miejsca awansowałaby do rangi najważniejszych symboli muzułmańskiego męczeństwa, replikowana w milionach telefonów komórkowych z pewnością wpłynęłaby na postawy i to nie tylko w świecie arabskim podobnie jak masakra w My Lai nie dotyczyła tylko Wietnamu i USA.

A są przecież jeszcze tak trywialne metody, jak na przykład minowanie. Ciekawym przykładem jest tu zablokowanie zatoki Haipong przez w 1972 roku w trakcie wojny wietnamskiej. Mimo użycia zaledwie 40 min zatoka była całkowicie zamknięta aż…. Amerykanie rozminowali ją sami realizując postanowienia zawieszenia broni.

11 komentarzy

REBEL

Czyli o tym, że droga do sukcesu jest kręta, architekci mają fantastyczny zawód, a rzeczy wspaniałe rodzą się wyłącznie dzięki światopoglądowym różnicom.

Arkana praktycznych relacji pracodawca – pracobiorca poznawałem w latach 80-tych w różnych miejscach. Pracowałem u trumniarza, zniczarza, meblarza, nie stroniąc wszakże od gospodarki uspołecznionej, dla której udzielałem się spółdzielczo (lukratywne sprzątanie przystanków oraz znacznie mniej efektywne odśnieżanie), ale
i półniewolniczo w ramach praktyk jako uczeń technikum. W tej roli pojawiłem się na Mińskiej po raz pierwszy. Jesienią 1988 „zorganizowałem” sobie pracę w tych zacnych zakładach w celach nazwijmy to „gospodarczych”. I choć może się to wydawać niewiarygodne to po raz kolejny w posępnych murach centrali PZO pojawiłem się raz jeszcze jako niosący wierzycielom ulgę bankowiec. Tak, tak: ulgę – to nie pomyłka. Państwo postanowiło dokapitalizować wtedy banki, aby mogły uratować swoich dłużników. Była to jesień 1993, a ja restrukturyzowałem polski przemysł w  Powszechnym Banku Kredytowym. I jak się okazało nie była to moja ostatnia wizyta.

Jesienią 1995 przywiała mnie do PZO mityczna IV transza programu NFI, choć zakłady przypadły w udziale innemu niż mój funduszowi. Kto dzisiaj pamięta, że spółki wybierano za pomocą tak finezyjnej metody jak losowanie :). Żeby było zabawniej, jesienią 2003 wylądowałem w PZO  jako doradca ówczesnych właścicieli, między innymi z gorliwym zamiarem przekonywania ich do pomysłu inwestycji polegającej na przebudowie zakładów na kompleks loftów.

Skąd się wziął? Miasta zachodniej Europy jednych urzekają przepychem dawnych budowli, innych obfitością muzeów, jeszcze innych luksusem rezydencji. Mnie od pierwszych samodzielnych eksploracji pociągały najbardziej tymi dzielnicami, w których dokonała się przysłowiowa „wielka zmiana”, dzięki której spichlerz stawał się mieszkaniem, magazyn – galerią, a dok – biurowcem. Urzekło mnie wszystko to, co mieści się między kultową Regenbogenfabrik na berlińskim Kreutzbergu, a rozmachem londyńskiego Docklands. Powstawanie nowych dzielnic i związanych z nimi mitów wymaga zdegradowanych przestrzeni przemysłowych, a tych pod koniec lat 90-tych ubywało w Warszawie w niesamowitym tempie. W tym kontekście w roku 2001  Kamionek (niesłusznie wtłoczony w Pragę) wydawał być się postindustrialnym eldorado. Małe i większe fabryczki zlokalizowane na niedużej przestrzeni zachęcały swoim niezaprzeczalnym urokiem, a rynek inwestycyjny omijał je szerokim łukiem. Jak się okazało: do czasu. Ostatnia hossa na rynku nieruchomości skutecznie zmiotła z powierzchni ziemi większość unikalnych budynków, a te, które pozostawiono, czasem prezentują się tak karykaturalnie, że chyba lepiej, aby ich w ogóle nie było. (Fabryka Kemnitza)

Toteż kiedy znów jesienią, tyle że 2009 roku, pojawiłem się na Mińskiej 25 wiedziałem, że to prawdopodobnie ostatnia szansa, aby zrealizować projekt budowy prawdziwej przestrzeni kreatywnej – subdzielnicy, w której jakość życia będzie istotna nie mniej niż jakość mieszkania.

Początek nie był łatwy. Każdego poranka wymieniałem grzeczności z panami ciągnącymi wózki trofeów do złomiarza, w okolicznych krzakach odnajdowałem ślady namiętnych integracji wspieranych wyskokowymi napojami, a organa ścigania eliminowały placówki drobnej przedsiębiorczości, wśród których perłą była ta, gdzie Matiza preparowano na atrakcyjne handlowo fragmenty i to w niecałe 15 minut! Nawet Krystian Legierski chwiał się już na swojej samotnej placówce klubu M25 zlokalizowanego w zapierającej dech w piersiach starej węglowej kotłowni, która nota bene miała być kiedyś moim pierwszym warszawskim loftem.

Tym gorliwiej zabraliśmy się do pracy. Niemalże na pierwszy ogień poszła „ruinka”. Pod tą pieszczotliwą nazwą krył się obiekcik, który z powodzeniem sprawdziłby się jako plener do filmu o powstaniu warszawskim. Choć z pozoru beznadziejna i zapuszczona, nam „ruinka” wydała się wspaniałym obiektem z niesamowitym potencjałem.


Skąd się w ogóle wzięła? Nasz dzisiejszy „basen” był jednym z nieistniejących dzisiaj budynków słynnej przedwojennej fabryki amunicyjnej pocisk. Słynnej, ponieważ to tutaj między innymi powstawała amunicja do  rusznicy przeciwpancernej UR. To za jej pomocą ułani 21 pułku powstrzymali niemieckie czołgi w bitwie pod Mokrą, choć niemiecka propaganda stworzyła wtedy do dziś powtarzany mit jakoby szarżowali na nie z szablami.

Tutejsze tradycje przemysłowe są zresztą  starsze i sięgają manufaktury lniarskiej „Juta”. Stały się przyczynkiem do długiej debaty, jak nasz projekt powinien się nazywać. Historia przemysłu przy Mińskiej 25 jest bowiem niezwykle ciekawa i mam nadzieję doczeka się odpowiedniego podsumowania, choć zanim to się stanie, postaram się ją amatorsko opisać. Warto, ponieważ w naszej okolicy krzyżują się ze sobą losy Józefa Piłsudskiego, jednego z najbardziej wpływowych polskich faszystów, pewnej mrocznej figury przedwojennego wydziału II oraz pułkownika Sosabowskiego i… Heinza Guderiana – twórcy niemieckiej broni pancernej.
Dość zatem zaznaczyć, że koncepcji było sporo, ale uświadamialiśmy sobie, że nasz projekt musi się kojarzyć przede wszystkim z tym, czym ma się stać, a nie z tym, czym był i już nie będzie. I tak narodziło się SOHO Factory – z jasnym odniesieniem do swojej nowojorskiej imienniczki: dzielnicy, w której kultura i sztuka podbiły upadłą przestrzeń zamieniając ją w jedną z najlepszych dzielnic miasta.

Ktoś powie, że porządkowanie przestrzeni nie jest zadaniem szczególnie wymagającym. Tylko teoretycznie, bo gdy jeden projekt musi pomieścić wymogi budżetowe i kreatywny pomysł robi się już znacznie trudniej. Równie łatwa wydaje się adaptacja starych budynków, a już szczególnie takich, które na pierwszy rzut oka nadają się jedynie do tete a tete z buldożerem Fadroma. Ciekawym przykładem jest nasz „budinek 18” jak nazywają go anglojęzyczni entuzjaści.

budynek 18

Dla jednych to duża psia buda dla innych perełka. Jako że znalazłem się zdecydowanie w drugiej grupie udało nam się wypracować koncept budynku doskonale nadającego się na siedzibę małej kreatywnej firmy. I tu trzeba poruszyć ważną kwestię. Zrewitalizowane powierzchnie muszą trafić w ręce osób, które je po prostu kochają. To ważne, bo stare budynki mają swoje niespodzianki i duszę, z którą trzeba żyć w zgodzie. Ten, kto tego nie rozumie i nie czuje, do loftu w ogóle nie powinien podchodzić.

Dla odmiany, przebudowa siedziby Funduszu BlackLion takich trudności już nie nastręczała, choć stan wyjściowy był nie mniej żałosny niż „budinku 18”.

Projekt Polska

Galeria Leto

Otoczenie

Oczywiście do tych projektów nie wystarczyła wyłącznie wizja. Bez serca i wkładu Yny Lewandowskiej i Marcina Garbackiego nie miały by takiego blasku.

Równolegle z rewitalizacją, trwały prace koncepcyjne nad naszym wielkim zamiarem budowy na terenie SOHO osiedla, które wpisze się idealnie w industrialną atmosferę i dziedzictwo. Przez kolejne imprezy kulturalne, koncerty, pokazy i firmowe eventy  przewijały się tysiące osób, a pytania jaką formę przyjmie budowane przez nas osiedle pojawiały się coraz częściej. Zdawałem sobie sprawę, że projekt, który tu zrealizujemy musi połączyć rozłączne: przystępną cenę i wybitną architekturę. Niemożliwy w realizacji cel wymagał nietypowego postępowania. Dlatego też na pierwszym etapie postawiłem na sprawdzonych fachowców: pracownię KONKRET – autorów wielu efektywnie wykonanych i dobrze sprzedanych budynków. Dopiero zaawansowany projekt skonfrontowałem z wizją pracowni WWAA – autorów słynnego już polskiego pawilonu podziwianego na EXPO w Szanghaju w ubiegłym roku. Dodajmy, że obie pracownie, rezydujące na co dzień w SOHO, przez długi czas nie zdawały sobie sprawy, że pracują równolegle. I choć dzień, w którym musiały stworzyć jeden zespół, wspominać będą pewnie niezbyt dobrze, to budynek, który stworzyli najlepiej oddał celowość tego posunięcia. Stworzyli REBEL ONE – nasz pierwszy budynek i manifest przyjętych założeń. Stworzyli go RAZEM i tylko dlatego jest taki wyjątkowy.

Oddali doskonale to, co chciałem otrzymać: miał powstać budynek, który czerpie z kontekstu, ale jednocześnie nie wyrywa się z fabrycznej rozbujanej architektury; budynek, który przyjmie szereg zapomnianych już funkcji a mieszkańcom zapewni komfort, którego nie proponuje się dzisiaj w najlepszych apartamentowcach; budynek, który pójdzie wbrew trendom, zaleceniom i modom. I co najważniejsze, mieszkania miały w nim kosztować nie więcej niż w okolicznych praskich projektach.

I taki właśnie jest:).

Oczywiście nie narodził się sam. Ale o pełnym koncepcie SOHO to już innym razem.


29 komentarzy

KGHM Pro publico bono

Czyli o tym, co wolno wojewodzie oraz o tym, że LEX TUSKUS określa nowe zasady panowania Edwarda II.

Co chcemy osiągnąć? – zawiesił głos miłościwie panujący Edward II – to, żeby pieniądz z tego, że mamy te kopaliny na polskiej ziemi trafiał do polskich podatników, a nie tylko do zagranicznych inwestorów i udziałowców KGHM.

Trudno o lepszą pointę istoty prowadzenia polityki gospodarczej. Pan Premier był łaskaw zapomnieć, że Skarb Państwa jest nie tylko największym, ale de facto decydującym o spółce akcjonariuszem. Prawo o publicznym obrocie penalizuje wszelkie działania akcjonariusza większościowego wymierzone przeciwko mniejszościowym. Ale co tam prawo! Premier oznajmia, że taki właśnie cel przyświeca obecnej polityce rządu wobec tej spółki! Nie ma doprawdy nic dziwnego w tym, że po takim radosnym komunikacie kurs naszej miedziowej gwiazdy ostro zapikował.

Łatwość z jaką udał się napad na nasze emerytury najwyraźniej ośmielił premiera do dalszych posunięć, których nie powstydziłby się Jarosław Kaczyński. W tym zapale przysparzania pożytków podatnikom, premier zapomniał zapewne, że pod takimi samymi auspicjami rząd kiedyś akcje KGHM sprzedawał i doprawdy nie sądzę, aby w jakimkolwiek prospekcie napisano, że na wycenę spółki wpłynąć może obecnie wprowadzany podatek. Jeśli podobnie bolszewicka polityka będzie wdrażana szerzej, może się okazać, że w zasadzie żadna umowa z rządem nie obowiązuje i w każdej chwili można komuś coś zabrać motywując to interesem podatników. Na przykład zamrozić wypłaty depozytów większych niż 30k PLN. A iluż obywateli ma większe? A jeśli mają to na pewno uczciwie ich nie zgromadzili. Brzmi irracjonalnie, ale jak widać Premier bardzo wyraźnie pochyla się nad elektoratem PIS, osiągając wspaniały skutek – potwierdzony ostatnim wynikiem wyborczym. Tym samym jest to zaledwie początek właściwego odchylenia na lewo.

Ale może wypadałoby się przyjrzeć samej spółce KGHM. Wykres poniżej doskonale portretuje emocje towarzyszące rynkom od wakacji, kiedy to po raz pierwszy podważono wiarygodność USA. „Miedzianka” poddała się spektakularnej zwałce w skali tej spółki liczonej w miliardach złotych. A że to wszystko w aurze spektakularnie dobrych wyników i spekulacji o zagranicznych podbojach na tyle ochoczo kolportowanych, że kurs musiał je w końcu zauważyć. I zauważył.
Otóż jest niezwykle mało prawdopodobne, aby Premier nie zdawał sobie sprawy, że komunikat, który przekaże rynkowi wpłynie na cenę akcji. Należy zatem przyjąć, że takie posunięcie musiało mieć jakiś sens, a premier kierował się swoją żelazną kalkulacja. Jaką? Częściowej odpowiedzi na to pytanie dostarczy krótki a ciekawy artykuł w Parkiecie (http://www.parkiet.com/artykul/24,1117053-Na-co-kto-liczy-w-KGHM-.html). Autor niezwykle roztropnie stawia pytanie, choć na nie niestety nie odpowiada.

Co ciekawe, autor w zgrabnym wywodzie odkrywa, że cena w forsowanym przez Skarb buy back może wynosić 150 PLN i jako taka jest wobec kursu nieatrakcyjna. Well, dzisiaj to już czas przeszły i jeśli rynek nie nabierze ochoty na zakupy, statystyczna cena w wezwaniu stanie się jak najbardziej atrakcyjna. Parkiet przytomnie zauważa, że o ile wezwanie jest transparentne i pozwala skorzystać na nim wszystkim akcjonariuszom, to buy back realizowany przez zarząd już niekoniecznie. Tym samym artykuł kończy się domniemaniem, że faktyczny zakup dokona się od Skarbu Państwa.

O tym, że taki ruch byłby jak najbardziej możliwy przekonuje sam premier mówiąc otwarcie, że dywidenda to zły sposób dostarczania korzyści podatnikom, ponieważ trzeba się nią podzielić z pozostałymi akcjonariuszami KGHM. Nawiasem mówiąc nie wiemy nawet kim oni teraz są, bo na ostatnim NWZA spółki pojawił się tylko Skarb Państwa. Taka postawa świadczy wyraźnie o tym, że kimkolwiek by byli, wolą pozostać pod kreską 5%, aby się nie ujawniać i tym samym móc spokojnie sprzedawać akcje. Postawa słuszna, bo właściciel spółki wyraźnie oświadczył, że na wzrost kursu pracował nie będzie. Rynek już wie, że Skarb Państwa szykuje się do poważnego wydojenia spółki i dostosuje się do tego scenariusza. Pytanie czy nie będzie grany zupełnie inny. Na przykład związany z niedawną mega transakcją przejęcia Polkomtela.

Posłowie PIS, którzy atakują Premiera pytaniami kto na tym wszystkim zarobił, nie przyjrzeli się wykresowi kursowemu. Zarobić mógł każdy, kto odpowiednio wcześnie akcje kupował – choćby w październiku. Pytanie jest inne: kto wiedział, że powinien sprzedać.

Tutaj sprawa nie jest taka prosta. Posłużę się pewnym przykładem. Moje wezwanie na KRUK S.A. było w 2008 roku jedną z dwu największych transakcji. Mimo iż była to transakcja na 150 mln USD i zajmowało się nią w zasadzie kilkanaście osób na rynek nie przedostały się praktycznie żadne plotki, co doskonale było widać po zachowaniu kursu. Każdy, kto zajmował się tradingiem albo aktywnym inwestowaniem w ściśle określoną spółkę wie jedno: każdy papier ma swój rytm i naturę, którą dość dobrze się zna. Kurs ma swój nurt, toteż uważny obserwator po pewnym czasie widzi wszelkie, a przynajmniej większe, jego zmiany. O tym, że transakcja się dokona wiedzieliśmy na 100% już na początku kwietnia. Obserwowaliśmy kurs codziennie, wypatrując zmian, ale nic się nie działo. Kurs sobie spokojnie osiadał. Dopiero w ostatnich 3 dniach nagle się ruszył. Nie mieliśmy wątpliwości, że ktoś skorzystał z informacji. Można było nawet oszacować z jakiego ogniwa owa informacja wyszła. Po prostu na ostatniej prostej do informacji poufnej dopuszczone zostały nowe osoby.

Mało kto wie, jak precyzyjnym systemem śledzenia transakcji giełdowych dysponuje obecnie KNF. Wielu inwestorów zakłada, że ich sprytne ruchy są dla nadzorcy rynku niewidoczne; podczas gdy jest dokładnie odwrotnie. Skuteczny i rozbudowany system informatyczny śledzi WSZYSTKIE transakcje i posiada zdumiewającą zdolność do ich kojarzenia, wykorzystując do tej czynności wszelkie dostępne bazy danych.

W 2008 roku ani ja, ani żadna ze znanych mi osób, nie wykorzystała informacji poufnej, jaką było wezwanie i jego cena, było nie było, wyższa od rynkowej. Pomijając kwestie etyczne, nie wykorzystałem tej informacji, ponieważ skala transakcji, którą się zajmowałem była potwornie zobowiązująca.

Nie spodziewam się, aby w zapewne wąskim gronie, które zajmowało się dywagacjami na temat nowego podatku, był ktokolwiek kto nie zdawał sobie sprawy z ewentualnych konsekwencji przecieku. Nie mam oczywiście najmniejszych wątpliwości, że ktoś na tej informacji zyskał, ponieważ ludzie są tylko ludźmi, a tu chodziło o spore kwoty. Zyskał, bo można przecież oddać komuś przysługę, nie oczekując gratyfikacji finansowej?.

Znacznie ciekawsze jest to, jak nisko spadnie kurs i kiedy ponownie zacznie się kupowanie, bo akcjonariusz traci czy zarabia dopiero wtedy, gdy swoje akcje SPRZEDA, a Skarb Państwa tego akurat robić nie zamierza. Zachowanie kursu w poniedziałek dużo nam powie. Niżej niż do ceny spodziewanego buy backu i tak zapewne nie spadnie. Jakaż to korzystna okoliczność dla tych, którzy mieliby na przykład decydować o sprzedaży kawałka pakietu Skarbu Państwa. Sprzedawanie znacznie poniżej kursu mogłoby przecież zaboleć, a Komisja ds. KGHM za nowej ekipy byłaby murowana.

No, ale jesteśmy na doskonałej drodze do tego, aby Edward II panował do 2020 roku, więc póki co, można spać spokojnie.

3 komentarze

Bank, pieniądz i Mahomet

Czyli o tym, że pożyczanie na procent jest grzechem, kreacja pieniądza nie dokonuje się wszędzie na świecie a Mahomet był prawdopodobnie genialnym politykiem.

Lufy spracowanych w Trypolisie kałasznikowów jeszcze nie ostygły, a zza horyzontu już wyłania się nowy, potencjalnie znacznie większy i na pewno politycznie ważniejszy konflikt Izraela z Iranem. Choć oficjalnym casus belli ma być włamanie Ajatollachów do atomowego klubu, praktyczny powód jest zupełnie inny: Izrael nie może pozostać bierny wobec radykalizującego się świata islamu. Można oczywiście zagrożenia lekceważyć jako że ziemia obiecana Syjonistów kilkakrotnie już odpierała zmasowane ataki Arabów, ale różnica jest zasadnicza: nie było wtedy takiej broni jak Al Jazeera.

Każdy kto bagatelizuje ten czynnik powinien sobie uświadomić, że wszelkie idee lansowane w latach 60-tych i 70-tych, a mające na celu zjednoczenie arabskiego świata, napotykały na jeden zasadniczy problem: brak jasnej identyfikacji wśród świeżo powołanych narodów oraz… zróżnicowanie językowe. Tym samym naserowska Liga Arabska nie była w stanie stać się niczym więcej niż politycznym dressingiem dla operacji wojskowych. Trudno się temu dziwić, ponieważ jeszcze 25 lat temu Arab z Maroka nie rozumiał Araba z Egiptu czy Syrii. Lokalne społeczeństwa miały swoje centralnie sterowane media pielęgnujące lokalne relacje władzy oparte o klany etniczne i stronnictwa wyznaniowe. To właśnie Al Jazeera i jej medialna panarabskość dokonała cudu zjednoczenia społeczności arabskiej w ramach uniwersalizującego się języka. Tym samym mechanizmy jako żywo przeniesione ze świata znienawidzonego zachodu przyniosły jedność, o której politycy mogli wcześniej jedynie pomarzyć. Warto sobie uświadomić, że na naszych oczach, przy aktywnym wsparciu wszelkiej maści organizacji islamskich, powstaje naprawdę jednolity arabski front budowany nie przez polityków, nie przez idee, ale przez zmutowany konsumpcjonizm lansowany przez panarabskie stacje. Wystarczy poświecić chwilę uwagi i zapoznać się z ofertą Al Jazeery, a na youtube zobaczyć kilka teledysków Nancy Ajram, Hajfy Wehbe czy kultowego w Egipcie Amr Diaba. Model estetyki bardziej pasuje do Bollywood niż Hollywood, ale wzór konsumpcji jest taki sam. Z drugiej strony nie przeszkadza to Wehbe otwarcie wzdychać do lidera Hezbollachu, a Diabowi rapować hiciora „Jerozolima to nasza ziemia”.

Al Jazeera nadała podmiotowość arabskim masom tworząc medialną, popkulturową więź pomiędzy mieszkańcami różnych krajów. Gdyby nie ona, nie doszłoby do animowanych na facebooku buntów a Islam nie uzyskałby nowego, atrakcyjnego oblicza najbardziej progresywnej religii.

Progresywnej, bo choć teoretycznie 33% światowej populacji to nadal chrześcijanie, to udział muzułmanów wynosi już ca 20%! Jeśli z chrześcijańskiego amalgamatu wypreparujemy nurty, okaże się, że najliczniejszy rzymski katolicyzm to… 17% populacji, a i to wyłącznie dzięki płodności w Ameryce Łacińskiej. Skąd ta witalność?

Odpowiedź na to pytanie tylko z pozoru wydawałaby się prosta. Ale nie jest, ponieważ to nie dzietność kobiet decyduje o wykładniczym wzroście wyznawców Islamu. Motorem napędowym jest element, który w krajach sytych w zasadzie całkowicie się wyczerpał: społeczna potrzeba wiary i związanego z nią systemu wartości. W ramach stereotypowego przekazu jaki serwują nam media, wzorowy islamista to obowiązkowo dżentelmen w szmacie lub gustownej siateczkowej czapeczce na głowie zwarty i gotowy, aby wysadzić się w powietrze w autobusie lub samolocie. Alternatywnie to szczelnie zakwefiona niewiasta przepasana trotylem lub panowie w sandałach na stalowym korpusie dzielnego T55. Jakkolwiek bojowników Islamowi nie brakuje, to jest to jedynie ułamek postaw prezentowanych przez społeczeństwa, które w obiektywie kamery zamieniają się w terrorystyczne wylęgarnie. W ramach tego samego założenia przekazy z Polandy telewidzom na całym świecie umilają drabiniaste wozy, baby w chustach, ewentualnie koksowniki okalające cielska czołgów.

Tymczasem warto się zastanowić nad tym, jakim cudem religia, która rozpoczynała tak późno zdołała osiągnąć tak wysoką pozycję. Choć nie jest to bynajmniej dla każdego oczywiste, islam, chrześcijaństwo i judaizm mają wspólne korzenie. Więcej: o ile Abrahama i Mojżesza uznają wszystkie trzy religie to Abrahama, Mojżesza i Jezusa już tylko dwie i jest to oczywiście chrześcijaństwo oraz… Islam. Dla Żydów Jezus był i jest fałszywym prorokiem. Muzułmanie uznają go za poprzednika Mahometa. Cóż za paradoks, nieprawdaż?

Fascynujące w tej monoteistycznej triadzie jest coś jeszcze: Judaizm był i jest religią narodu wybranego i dotyczył wyłącznie Żydów, broniąc innym narodom dostępu do tej wiary niejako z definicji; Chrześcijaństwo to monoteistyczny Bóg dostępny dla wszystkich bez względu na pochodzenie, organizowany przez Kościół, stojący na straży jedynej prawdziwej wiary. Mahomet – doświadczony handlowiec, w 610 r. rozumiał już doskonale jakie są słabości i atuty obu istniejących monoteizmów. Tym samym dokonał ich niezwykle twórczej syntezy, robiąc jedno założenie: wiara = państwo = język. Owo zespolenie, definiowane później jako Kalifat, zapewniło szybki podbój olbrzymich terytoriów, które poddawały się łatwo nowej konstrukcji. Koran nie mógł być tłumaczony na inne języki, tym samym rozwój Kalifatu był de facto arabizacją olbrzymich obszarów. Islam miał wielki atut w porównaniu z chrześcijaństwem: nie atakował istniejących religii. Allach przed Mahometem zesłał przecież Adama, Abrahama, Mojżesza i Jezusa. Z tego samego pnia wyrastała zatem kolejna gałąź tyle że skierowana do określonej grupy językowej. Podsumowując: polityczny majstersztyk. Religijny konflikt zaczął się później i miał jednoznaczne polityczne podłoże.

W ciągu zaledwie 100 lat muzułmanie podbili cały Lewant i Persję, rozciągając zielony sztandar Allacha pomiędzy Marokiem a Afganistanem. W 710 roku wkroczyli do Hiszpanii wykorzystując rozkład wizygockiego królestwa. Wkroczyli i pozostali w niej ponad 700 lat. Dlaczego zostali wyparci? Ekspansja wymaga wsparcia armii, armia – zbrojeń, a te – finansowania. W wariancie tradycyjnym dostarczała go podbita ziemia, dlatego też należy jej zagarnąć jak najwięcej a ziemie sąsiadów łupić. Wychodząc z tego założenia, Arabowie zapędzili się aż do Galii, gdzie zostali jak wiadomo pokonani przez Karola Młota (732 r.), ustalając swój maksymalny zasięg w tej części Europy. Potem już się tylko cofali. Konflikty wewnętrzne były tu istotną przyczyną, ale była jeszcze inna: brak pieniędzy.

O roli pieniądza doskonale świadczy uwaga, jaką mu poświeciły wszystkie trzy wielkie monoteizmy, traktując pożyczanie go na procent jako czyn grzeszny. Skąd ta niechęć? Pieniądz zawsze i wszędzie emancypował się spod władzy, bez względu na to czy była ona wyznaniowa czy świecka. Pecunia non olet – jedna z najpowszechniej znanych łacińskich maksym oddaje sedno sprawy: pieniądz miał, ma i zawsze będzie miał własną politykę, która z miastem, księstwem, państwem czy wspólnotą idzie pod rękę tylko czasowo. Najpraktyczniej kwestię lichwy rozwiązał judaizm: „..od żywności albo czegokolwiek, co pożycza się na procent, nie będziesz brał odsetek ani lichwy… od swoich. Bo od obcych możesz się ich domagać” – obwieścił w Pięcioksiągu Mojżesz na wieki wieków alokując finansową akumulację pośród narodu wybranego. Kościół rzymski i jego reformatorzy przez wieki nie mógł poradzić sobie z pożyczaniem na procent, choć ów proceder na rozmaite sposoby legalizował. Zakaz pożyczania na procent z prawa kanonicznego wyparował ostatecznie dopiero w 1983 roku! Islam nie zniósł do dzisiaj tamy dla tych niegodnych praktyk.
O ile czerpanie korzyści z pożyczek było grzeszne od zawsze, to uzyskiwanie korzyści dzięki nim w zasadzie nigdy?.

Dlatego też książęta chrześcijańscy z kredytowania korzystali chętnie, a dzięki niemu powoli, acz skutecznie, wypierali arabskiego przeciwnika. Ten również korzystał z kredytu, ale różnica pojawiła się gdzie indziej: Islam nie stwarzał wyjątków tolerujących czerpanie korzyści z odsetek. Chrześcijaństwo owszem. Więcej, o ile po obu stronach konfliktu uznano, że zakazy nie dotyczą Żydów jako innowierców, a tym samym ich działalności jest legalna a dodatkowo zgodna z ich własnym religijnym prawem. Różnica była tylko taka, że po stronie chrześcijańskiej kahały puchły od chrześcijańskich pieniędzy oddawanych im w „depozyt” w czym nota bene celował bogacący się kler. Tym samym akcja kredytowa rosła, ponieważ prawo kreacji pieniądza jest w tym względzie proste: im więcej depozytów, tym więcej kredytów. Z tej obfitości książęta Navarry i Kastylii korzystali tak ochoczo, że przez dziesięciolecia ich długi przebiły poziom zadłużenia USA i to mimo okazjonalnie organizowanych pogromów służących anulowaniu części zobowiązań. W zadłużaniu i konsekwentnym odmawianiu spłat byli jednak tak zapamiętali, że w 1247 rok sam papież Innocenty IV zdecydował się wziąć żydowskich bankierów w obronę nakazując zwrot pożyczonych od nich sum. Cóż, system finansowy znajdował się na skraju przepaści: chrześcijańscy dawcy kapitału zaczynali odliczać straty.

Brak możliwości akumulacji kapitału we własnym społeczeństwie latami trawił świat arabski. Kredyt docierał z Europy i wypompowywał aktywa. Ostatni kalifat bagdadzki ugiął się pod długiem i… Turkami, którzy, choć wierzyli w Allacha, to widzieli swoją przywódczą rolę w krzewieniu jego wiary. O ile jednak zielony sztandar niosła nad sobą Wielka Porta, to i ona przegrała technologiczno-militarny wyścig z Zachodem i to z tych samych powodów: brak środków i zadłużenie.

Co ciekawe, ostatni akt agonii Wielkiej Porty, czyli Imperium Osmańskiego, to nie Bałkany czy Afryka Północna, ale Medyna – najważniejsze miasto proroka Mahometa. Eurocentryzm popełnia błąd, upatrując upadek Imperium wyłącznie tam, gdzie decydowały się interesy ważne dla Francji, Anglii i Niemiec. Nie ma się co rozpisywać o bohaterskiej obronie tego miasta gdzie Turcy i Arabowie, choć wyznawcy tego samego proroka i jego wiary, ścierali się długo i krwawo. Ważniejsze jest co innego: świadkiem całkowitego upadku jedności muzułmańskiej i szacunku dla wiary był zastępca dowódcy obrony miasta. Nazwał się Mustafa Kemal. Kiedy garnizon w Medynie kapitulował 10 stycznia 1919 (Sic!), generał Kemal wiedział już zapewne, że na religii polegać nie można, a braterstwo muzułmańskie nie istnieje. Wielki reformator Turcji Mustafa Kemal czyli Ataturk wyciągnął wnioski z jej upadku: jednym z pierwszych elementów laicyzacji państwa było wprowadzenie prawa bankowego i przejęcie przez państwo zależnego od obcego kapitału Imperial Ottoman Banku.

W 2011 roku najmocniejszym ogniwem w łańcuchu muzułmańskich gospodarek jest prawdopodobnie Turcja z najsilniejszą armią w regionie – jedną z dwu gotowych do podjęcia natychmiastowej operacji zbrojnej i operacji desantowych. Co ciekawe, Turcja i Iran, oba kraje z PKB ponad 800 mld USD i armiach w okolicach 1 mln żołnierzy, to jednocześnie społeczeństwa muzułmańskie, ale nie arabskie! Mają jednak ważny wspólny łącznik: i tu, i tu żyją sunnici.

Świat zachodni zachwiał się w posadach właśnie dlatego, że od lat hołdował zasadzie, którą islam odrzuca do dzisiaj. Mechanizm kreacji pieniądza skompromitował się spektakularnie w 2008 roku, kiedy abstrakcyjne instrumenty finansowe zachwiały światową gospodarką. W tradycyjnym islamie bank, jaki znamy, jest nadal niemoralny i jako taki – zabroniony. Choć oczywiście w krajach arabskich funkcjonują banki to korzystanie z nich, a tym samym masowa akumulacja kapitału, jest nieporównanie rzadsze niż gdzie indziej na świecie. Czy wyznawcy Allacha w ogóle nie tworzą własnych banków? Tworzą. W Emiratach od lat rozwijają się banki zgodne z szariatem, czyli takie, gdzie ryzyko wkładców jest etycznie ograniczone. Nigdy nie złapały skali światowej, bo przecież z przyczyn ideologicznych nie kreowały pieniądza w odpowiedniej skali. Ale im większa będzie zachodnia zadyszka… tym większe znaczenie może zdobywać model ekonomiczno-moralny tamtego społeczeństwa.

12 komentarzy