R squared

Czyli o celebrze, modzie i pasji, bo bez niej, jak wiadomo, nic wspaniałego nigdy nie powstanie.

3 listopada celebrowaliśmy moje 41, 3 www.malemen.pl i 2 www.rageage.co.uk, a w zasadzie w tym samym gronie należało by również umieścić www.sohofactory.pl i jego drugie urodziny, ponieważ historia przemiany tej zdegradowanej fabrycznej przestrzeni w tętniący życiem obiekt rozpoczęła się właśnie pokazem Rage Age na imprezie MaleMena! Tamto wydarzenie pamiętać będę długo. W powszechnej opinii miała to być katastrofa. Moi współpracownicy zakładali, że na terenie praskiej fabryki zbrojeniowej nie pojawi się nikt… A pojawiło się bez mała 1,5 tysiąca ludzi! Od tamtej pory w SOHO wydarzyło się naprawdę sporo i to bynajmniej nie tylko w obszarze mody czy mediów. Gościliśmy szereg wydarzeń artystycznych, konferencji z różnych dziedzin czy też koncertów począwszy od Warszawskiej Jesieni, a na FreeFormFestival skończywszy. Dbamy o różnorodny profil i adresatów wydarzeń, które łączy w zasadzie jedno: pasja. Dzięki temu SOHO Factory, czyli jak je nazywamy: Creative District, istnieje naprawdę i dla wielu mieszkańców Warszawy jest już znaną i cenioną przestrzenią.

Miarą powyższego była nasza urodzinowa impreza. Ponad 3.000 osób zaszczyciło nas swoją obecnością, co w przypadku takich przedsięwzięć nie zdarza się zbyt często. Cieszy mnie to tym bardziej, że po raz pierwszy udało mi się zrealizować pomysł scenograficzny od początku do końca. Jeszcze w trakcie sesji Rage Age w porcie gdańskim zamarzyłem sobie, aby pokaz odbył się w portowej scenerii, tyle że odmalowanej tak realistycznie, aby w odpowiednim oświetleniu, dla wszystkich gości było niemalże oczywiste, że faktycznie znajdują się w porcie. Długo szukałem sposobu, aby ów efekt osiągnąć aż rozwiązanie stało się oczywiste. Po prostu w naszej największej 2000m2 hali musiał zacumować prawdziwy statek! I choć nie było to zadanie łatwe – udało się, a wysoka na 6m burta robiła na gościach piorunujące wrażenie! Nasza główna hala numer 16 widziała przez ostatnie miesiące niejedno. Ale najprawdziwszy terminal kontenerowy wraz z zacumowanym statkiem pojawił się w niej po raz pierwszy!

Wiele tu oczywiście zasługi Tomka i Ewy – pary scenografów, z którymi współpracuję od lat i z coraz lepszym efektem. To ludzie, których z czystym sumieniem mogę polecić do najbardziej zwariowanych projektów!

Entourage jest ważny, ale najważniejszy był przecież pokaz, który tym razem zamienił się w zasadzie w performance. Dzięki rezygnacji z tradycyjnego wybiegu miło było obserwować kompletne zaskoczenie gości, gdy wraz z pierwszymi akordami, modele wyłonili się ze szczelnie otoczonych widzami morskich kontenerów! Efekt był piorunujący: publiczność reagowała żywiołowo a dynamikę przekazu wspierała komplementowana przez gości muzyka. Tym samym godziny, które poświęciłem na konstrukcję pokazowego seta już po raz drugi zwróciły się z nawiązką. W tym miejscu wypadałoby podziękować Jędrkowi Wandzlowi, bo wybór wyborem, ale bez niego miks by po prostu nie powstał.

Co ciekawe, odbyły się w zasadzie dwa pokazy w jednym. Zgodnie z założeniem Rafała Czapula, licznie zgromadzeni goście zobaczyli nie tylko Noir Story – czyli naszą obecną jesienną kolekcję, ale również zajawkę tej, która dopiero pojawi się w salonach. Jak się należało spodziewać, szczególnie zaprezentowana po raz pierwszy wiosna przypadła gościom do gustu. A było na co popatrzeć! Rafał z kolekcji na kolekcję robi się po prostu coraz lepszy!

W wiosennym „Wind & Dust by Rage Age” odbijają się światowe trendy wiosny 2012, ale jak zwykle przetworzone a’la Czapul. Kolekcja doskonale oddaje obowiązujący w projektach najlepszych marek sezonowy „lead”, ale całość spina ów unikalny i konsekwentny styl RA. Styl, który można sprowadzić do naczelnego założenia, że ma być modnie, ale jednocześnie elegancko. I owo założenie widoczne w stylizacjach gości na pokazie napełniło mi serce wielką radością. Jeszcze nigdy nie widziałem tylu facetów ubranych w Rage Age w jednym miejscu:)

Nasza wiosenna kolekcja bierze z trendu to, co moim zdaniem najlepsze: uważny obserwator odnajdzie elementy wspólne z niezwykle tym razem niewiosennej kolekcji Dolce&Gabbana SS2012, miksem marynarki i krótkich spodni u Nicole Farhi, pazurem przedziwnego w nadchodzącym sezonie Burberry i stylem wyraźnie młodniejącego Ermenegildo Zegna. O ile wszędzie mniej lub bardziej przewija się właściwy dla sezonu kolorystyczny motyw, to w przypadku Rage Age ma on swoje wyraźne uzasadnienie w nastroju i inspiracji kolekcji. „Wind & Dust” dziejące się wszędzie i nigdzie, nastrój przygody wsparty jednoznacznym wizerunkiem mocnego faceta w drodze, doskonale uzasadnia wyblakłe kolory, gniecione tkaniny i mocne buty. Wielkie marki podobnego trudu sobie nie zadają wychodząc zapewne z założenia, że odbiorca domyśli się skąd czerpana jest inspiracja. Dla nas to niezwykle ważny element komunikacji, do którego przywiązujemy szczególną wagę co jak wiem spotyka się z uznaniem w oczach naszych fanów i klientów.

Nowością „Wind & Dust” by Rage Age będą okulary oraz zegarki przygotowane wspólnie z renomowaną zagraniczną marką. W kolekcji pojawi się również pewien szczególny gadżet – tak archetypicznie męski, że jak sądzę znajdzie się w posiadaniu wszystkich najbardziej przekonanych do RA fanów. To naprawdę perełka…:)

Ach co to była za noc… Jak mawia Rafał Czapul „R squared rulez!” Nic dodać, nic ująć. Mam nadzieję, że dzięki naszym Klientom kolejne kolekcje, pokazy i sesje będą jeszcze lepsze!

12 komentarzy

Korek w wannie

Czyli o tym, że nikt nie wie jakie naprawdę aktywa ma Bank of China, produkcja przemysłowa to podstawa a z pustego i Salomon nie naleje.

Cóż to był za rok! Tyle się wydarzyło, a jeszcze się nie skończył. Jeszcze mniej więcej 360 dni temu wydawało się, że Europę stać na jakąkolwiek samodzielną politykę, a Grecja i jej zadłużenie niekoniecznie na zawsze zniweczy samodzielność UE. Okazało się jednak, że polityczny strach przed rozwiązaniem siłowym w Grecji i jego konsekwencjami doprowadził do sytuacji, w której za przyszłość helleńskiego bankruta postanowiono zapłacić długiem… bez pokrycia! Nie jest bowiem dla nikogo tajemnicą, że UE na sanacje Grecji po prostu nie stać. No, ale to już sprawa materialnej ekonomii, czyli obszar, na który politycy zapuszczają się nadzwyczaj niechętnie. Jak się okazało system naczyń połączonych jakim jest wzajemne obejmowanie długów wyemitowanych przez inne demokracje ludowe zadziałał nadzwyczaj sprawnie! Domniemany efekt domina zadziałał na tyle zniechęcająco, a polityka niemiecka – na tyle stanowczo, aby rząd w Atenach odetchnął z prawdziwą ulgą. Tym samym kraj o PKB 230 mld EUR ( Polanda 353 mld ) i zadłużeniu na mieszkańca wynoszącym ponad 20kEUR ( Polanda 4,5k ), kraj, który do UE dostał się w zasadzie dzięki serii najzwyklejszych na świecie machinacji finansowych, stał się symbolem faktycznego bankructwa UE. Tym samym unia zapłaci między innymi za politykę agresywnych zbrojeń o których już wcześniej pisałem politykę w ramach której mała Grecja usiłowała dotrzymać kroku swojemu znacznie większemu sąsiadowi. Paradoksalnie okazuje się, że o wielkich przemianach polityczno społecznych w ostatnim 25 leciu decydowały zbrojenia i wojny.

Najdziwniejsze jest to, że dwa istotne na świecie organizmy gospodarczo-polityczne obezwładniły się w tym samym momencie. Oczywiście nieporównywalnie bardziej spektakularny jest przypadek USA, w którym lobby militarno-wojskowe doprowadziło do dwóch wojen całkowicie łamiących zasady, którymi w tym zakresie kierowała się amerykańska demokracja. Wojny miały służyć pomnażaniu zasobów i w taki sposób były prowadzone począwszy od pierwszej wojny USA z Meksykiem. Wspaniały zwieńczeniem tej polityki była I i II wojna światowa nadające USA status realnego imperium. Pasmo dochodowych wojen przerwał Wietnam – inicjatywa, która kosztowała skarb USA tyle, że praktycznie stracił gwarantowaną wcześniej dolarem pełną wypłacalność. Upadek Bretton Woods w 1971 roku wyznacza moment w historii gospodarczej, od którego wzrost USA dokonuje się w zasadzie kosztem reszty świata. Dzięki błyskotliwemu posunięciu Nixona, jakim był eksport produkcji do Chin, udało się uniknąć upadku imperium grubo zanim politbiuro zdało sobie sprawę, że wojny militarnej wygrać się nie da. Zwieńczeniem tej polityki jest rok 2001 kiedy to budżet USA wykazał nadwyżkę po raz pierwszy od dziesięcioleci, a wedle planistów departamentu skarbu, całe amerykańskie zadłużenie miało zostać spłacone w roku 2012! Krótko po opublikowaniu tych ciekawych prognoz samoloty Boening w niezwykle spektakularny sposób wprowadziły nas w erę globalnego terroryzmu. Warto zauważyć, że uderzenie w WTC miało miejsce dokładnie w chwili, gdy USA zdają się być u szczytu swej potęgi. Być może Ben Ladena udało się faktycznie złapać i zgładzić. Być może. Tak czy inaczej pogoń za tym człowiekiem, a raczej proces wojny marketingowany w ten sposób, doprowadził do faktycznego upadku największą potęgę gospodarczą świata.

Europa zbankrutowała znacznie mniej spektakularnie. Ot, podpisała weksel za kraj, który nigdy swojego zadłużenia nie spłaci. Tak czy inaczej efekt jest piorunujący: Chiny od dawna są największym wierzycielem USA. Jutro mogą stać się największym wierzycielem Unii Europejskiej. Pomysł, by chińskie rezerwy walutowe ratowały Europę jeszcze niedawno wydawał się kosmiczny, ba nawet dzisiaj półgębkiem tylko wskazuje się na taką możliwość sugerując, że taki zabieg Chinom się nie opłaca. Czyżby? Zapomina się powszechnie, że po raz pierwszy w historii nowoczesnej o losach świata decydować będzie państwo, które formalnie jest dyktaturą nomenklatury. Więcej: państwo, którego dane statystyczne przygotowywane są w zasadzie wyłącznie przez państwowe agendy, a tym samym zakres wiedzy jest taki na jaki owe agendy pozwolą. Jeszcze więcej:

BANK OF CHINA JEST BANKIEM PAŃSTWOWYM W LITERALNYM SENSIE TEGO SŁOWA

Oznacza to ni mniej ni więcej, że chińskie politbiuro uzyska kontrolę nad światowymi finansami przy jednoczesnym braku jakiejkolwiek kontroli świata nad finansami Chin. Juana będą sobie drukować swobodnie. Zbankrutowana będzie tylko biernie obserwować dewaluację własnych zasobów kapitałowych. Ale wyjścia nie ma.

Doprawdy trudno przecenić wymiar tego wydarzenia, choć media komentują je ostrożnie albo w ogóle. W zasadzie nic dziwnego. Jeśli sięgniemy do analiz odbudowy europejskiej po 1945 roku nie znajdziemy wielu zachwytów dla Planu Marschalla. Europa zdawała sobie sprawę, że ów plan to preludium do uzależnienia gospodarczo-politycznego od USA i to przy jednoczesnej odbudowie potencjału wytwórczego Niemiec – tradycyjnie najlepszego partnera gospodarczego USA w Europie. Teraz jest gorzej, choć motyw ten sam. Reszta świata długo jeszcze gonić będzie Europę w konsumpcji. Dużo wody upłynie w Jangcy, Gangesie czy Eufracie zanim tamtejsi konsumenci nie tylko zrozumieją, ale także będą sobie mogli pozwolić na wymiany telewizorów na nowe, bo stare nie mają tych funkcji, w które wyposażone są nowe; lodówek, bo oprócz mrożenia są kolorowe czy telefonów, które po prostu są już niemodne. Ba, samo wprowadzenie do masowej świadomości mody, swoistego obowiązku wymiany garderoby co sezon potrwa jeszcze pewnie kilka do kilkunastu lat. Chiny muszą sobie wychować własnych konsumentów, ale zanim to się stanie kroplówka dla Unii Europejskiej jest po prostu niezbędna. Bez niej rozpędzona maszyna produkcyjna po prostu zwiędnie.

Każdy, kto się w tym miejscu uśmiechnie z pobłażaniem, powinien się zastanowić nad praktycznym sensem telefonu, który mąż Carli Bruni wykonał niezwłocznie po „szczęśliwym” uchwaleniu pomocy dla Grecji. Trudno się spodziewać, aby Hu Jintao dowiedział się tą drogą czegokolwiek o czym by nie wiedział wcześniej. Ów telefon to zwykły wasalny gest, który towarzysze chińscy, doskonale obyci z imperialną etykietą są wstanie właściwie odczytać. Sarko co prawda nie bił pokłonów tylko dygnął z gracją, którą niegdyś polityka francuska zachowywała wyłącznie dla towarzyszy radzieckich. Ale ów gest poprzedzający wizytę europejskich finansistów w Pekinie w sposób niezwykle jaskrawy prezentuje obecne relacje. Nad Loarą wiedzą już gdzie trzeba lokować polityczny kapitał. Skutki tej wiedzy niebawem dadzą o sobie znać.

Wielkim pozytywem ostatniego kryzysu jest publiczna debata o długu i samej jego istocie. To ważne, bo dotychczasowy aksjomat generalny o tym, że takowy jest w zasadzie systemowo niespłacalny został skutecznie obalony przez… Brazylię. Ten niegdyś rekordowy bankrut awansował niedawno do klubu tych, którzy mogą pożyczać innym. Warto by kiedyś w nadwiślańskim kraju przeanalizować sobie tę drogę. Oczywiście fundamentem brazylijskiego cudu są te same surowce, które postawiły na nogi Rosję. Oczywiście, ale nie wyłącznie i dlatego też przykład jest wart naśladowania.

Cichym beneficjentem ostatnich wydarzeń są oczywiście Niemcy. To przecież jedyny europejski kraj, w którym tradycyjne czynniki produkcji są nadal najistotniejszym składnikiem PKB. Największy europejski eksporter od lat martwił się wyłącznie drogą walutą wobec dolara. Za chwilę problem może zniknąć a wtedy niemieckie koncerny zarobią z nawiązką na obecne europejskie zobowiązania tym bardziej, że Niemcy są wierzycielem państw UE, ale państwa UE nie są wierzycielami Niemiec.

Jedyna przyszłość dla Europy to reanimacja własnego zaplecza wytwórczego i zmiana struktury konsumpcji. Społeczeństwo sytych to już pieśń przeszłości. Nie ma już najmniejszych szans na to, aby spore populacje utrzymywały się wyłącznie z sektora niematerialnych usług. Dożyliśmy czasów kiedy z Chin sprowadza się nawet cebulę, co jest bodaj najbardziej dojmującym przykładem upadku, było nie było w istotnej części rolniczej, Europy. Nie pamięta się dzisiaj, że Portugalia jest bankrutem w zasadzie od czasów Salazara. Fundusze unijne, którym Portugalia zawdzięcza drogi i szereg inwestycji infrastrukturalnych, nie wpłynęły w najmniejszym stopniu na wytwórczość. Podniosły głównie jakość życia obywatelom, których wynagrodzenia w znacznym stopniu sfinansowano długiem. Dodajmy: wynagrodzenia pochodzące ze zdobyczy socjalnych związanych z czasem pracy, wynagrodzeniami i wysokością świadczeń pochodnych, które nota bene ( emerytury ) stają się teraz obiektem pożądania państwa.

Jeśli nie wydarzy się jakaś globalna katastrofa najbliższe 10 lat zadecyduje na długo o przyszłości Europy. Polanda ma wielkie szanse ze swoim niewytrzebionym do cna przemysłem i położeniem, które przez dziesięciolecia ciążyło jak fatum. Dzisiaj może okazać się wielkim aktywem, jeśli tylko Państwo Polskie zdobędzie się na rozsądną politykę, w ramach której „nizina nadwiślańska” zamiast przeszkodą stanie się ponownie najkrótszą droga z Rosji do niemieckiej Europy. Nie ma bowiem większych wątpliwości, że z obecnego kryzysu to właśnie nasi dwaj odwieczni wrogowie wyjdą najbardziej wzmocnieni. II RP prowadziła politykę równej od nich odległości ustaloną zasadnie przez Marszałka. III RP przez ostatnich 12 lat szukała swojej geopolitycznej tożsamości z nadzieją, że UE nada jej marnej państwowości pozory dostojeństwa.

Ale tak się nie stało. UE nikomu prestiżu już nie dodaje. Polska racja stanu rozumiana jako przyszłość obywateli wymaga śmiałej polityki, dzięki której w maksymalnym stopniu uruchomi się produktywność w każdym możliwym wytwórczym obszarze. W przeciwnym razie niemieckie Tiry nadal zatrzymają się tu głównie na nocleg, popas i dziwki.

8 komentarzy

Jesień gentelmanów

Czyli o tym, że Bytom się zmienia, Vistula wraca do korzeni, a Próchnik podąża własną drogą.

Michał Wójcik, mój drogi antagonista za sterami Bytomia nie stara się kopiować ścieżki z Vistuli, co na pewno cieszy i pozytywnie zaskakuje. Tegoroczna jesienna kampania zachęca do marki ze smakiem, a udane layouty doskonale budują markę, która chce sprzedawać rzetelny produkt o miarowych ambicjach. Dobrze dobrany model, w tle w roli krawca dawna twarz Intermody, a wszystko razem skomponowane wiarygodnie. Przy małym budżecie Michał osiągnął bardzo dobry efekt. Nikt nie ma przecież wątpliwości, że Bytom szyje od 1945 roku, a tradycja w igle to absolutna podstawa krawiectwa. Jest tu tylko jedno drobne ale. Otóż polityka Bytomia opera się o szycie miarowe w zasadzie od 2003 roku. W pierwotnym zamyśle ówczesnego Prezesa Tomka Sarapaty kompaktowe, dostępne i dość gęsto rozsiane studia o małej powierzchni (max 60m2) miały zapewnić marce stabilny rozwój. W praktyce okazało się inaczej, a wiele z tych punktów stanowiło potem pierwszą transze moich salonów koszulowych w Wólczance. Okazało się po prostu, że w owych czasach rynek miarowego szycia nie rozwinął się na tyle aby chciał z tej usługi korzystać masowo mężczyzna z mniejszych aglomeracji. Dzisiaj, 5 lat później rynek jest oczywiście zupełnie inny, a miarowe szycie zyskuje na popularności zdobywając sobie wielu oddanych klientów. Zakładam oczywiście, że obecna polityka w Bytomiu to pewien zabieg, a szyciu na miarę towarzyszyć będzie nadal rzetelny garnitur w sylwetce B (czyli dla panów z brzuszkiem), na którym do tej pory opierała się wedle mojej wiedzy sprzedaż tej firmy.  Taka kombinacja ma szansę zapewnić dobre przychody i poprawę wyników którymi do tej pory śląski krawiec nie zaskakiwał.

Równoległa koncepcja modowego liftingu BYTOMIA, w której, jak zakładam, Michał Wójcik zamierza się jednocześnie zrealizować już mnie tak nie urzeka. Miała by spory sens gdyby nie to, że Vistula jak widać w ostro lansowanej kampanii wraca po latach w rejony w których pracowicie ją umieszczałem. Najwyraźniej 3 lata prób sprzedawania „ludowego” garnituru, przekonały wreszcie obecny zarząd tej firmy, że odbiorca, który do dzisiaj pamięta moją kampanię z Pierce Brosnanem oczekuje jednak czegoś innego. Obecna kampania bardzo umiejętnie powraca w luksusowe klimaty choć stylistom zabrakło momentami wiedzy a przynajmniej wyobraźni. I tak spodni garniturowych nikt nie upchnie w butach do konnej jazdy podobnie jak w długim płaszczu nie wybierze się do stajni. Ale to drobiazg, który nota bene nie zmienia faktu, że kolekcja na zdjęciach prezentuje się dobrze. Ale co tam na zdjęciach! Na filmie autorstwa Kuby Kossaka, prezentuje się po prostu wyśmienicie! Mało jest w Polandzie produkcji z pogranicza filmu modowego i „making of”, a ten śmiało można zaliczyć do awangardy takiego stylu. Naprawdę wyśmienita produkcja dzięki której marka zyskuje.

W kampanii Vistuli widać pieniądze i to zarówno w jakości samej produkcji foto i video jak i w marketingowym zasięgu. To pewnie rezultat analizy osiągnięć ekonomicznych w sklepach skazanych ostatnio na potyczki w II lidze, do której przecież nie zostały stworzone. Najwyraźniej, Vistula wraca na pozycje dostępnego luksusu z modą w tle czyli dokładnie te, na których zostawiłem ją w lecie 2008. I chciało by się powiedzieć bardzo dobrze, gdyby nie fakt, że sytuacja gospodarcza jest już zupełnie inna, a konkurenci tacy jak chociażby Próchnik przez ostatnie 3 lata pracowali bardzo ciężko i na rynku poważnie się okopali. Nie zdziwię się, jeśli okaże się dzisiaj, że najlepszy wybór garniturów w dobrej cenie oferuje właśnie Próchnik który pod wodzą Krzyśka Grabowskiego zamienił się w dobrze poukładany biznes.

Tym samym Bytom chcąc przetrwać będzie musiał się odnaleźć pomiędzy okopanym Próchnikiem i wracającą na pozycje Vistulą. Nie będzie łatwo bo mocy polskich marek nie należy bagatelizować. Zawiadując Vistulą w latach 2006 do 2008 przekonałem się dobitnie, że mimo dobrego marketingu, produktu i rozwiniętej sieci sklepów nie zdołaliśmy wyeliminować z rynku ani Bytomia ani Próchnika nie mówiąc już o kilku innych mniej rozpoznawalnych ale rosnących w siłę marek. Dzisiaj pojawili się na rynku kolejni, ambitni gracze jak choćby www.lavard.pl czy prawdopodobnie najlepsze produkcyjnie w Polandzie www.lancerto.pl (nie wiem czemu to wszystko na L czyżby tribute to Lambert&Lantier J). Nowi o klienta walczą ostro i wiedzie im się coraz lepiej.

A rynek nie jest z gumy. Na dodatek, najbliższe dwa lata nie będą dla  retailu najlepsze. Statystyczny nabywca odzieży męskiej z segmentu+ z całą pewnością ograniczy swoje wydatki. Tym samym rozwój w takich warunkach nie będzie sprawą prostą. Zakładam, że każda z marek wojujących na naszym rynku ma swój wariant B, który wdraża już lub za chwilę wdrażać będzie. Dodam, że wypowiadam się tu, jako w pewnym sensie konkurent wszystkich wymienionych. Pisze w pewnym sensie ponieważ ideę w www.rageage.co.uk mamy nieco inną, podobnie jak podejście do produktu i klientów ale nie zmienia to oczywiście faktu, że tak długo jak długo sprzedajemy garnitury, koszule i krawaty poruszamy się w podobnym obszarze rynku. Rage Age narodziło się w roku kryzysu w oparciu o przekonanie, że potrzeby panów w Polandzie nie są jednolite, a odważna własna komunikacja marketingowa w połączeniu z wysokiej jakości produktem może dać szansę powodzenia. 5 kolekcja dowodzi, że taka strategia miała sens.

Na rynku odzieżowym funkcjonuję od 2004 roku. Jakkolwiek jest to zaledwie 7 lat to w tym okresie przećwiczyć można było wszystko: wiosnę unii w 2004, załamanie rynku w 2005, eksplozję konsumpcji w 2007 i załamanie wiosną 2009. Żaden z uczestników rynku nie może być bierny wobec zmian które na nim cały czas zachodzą. Jednym z najlepszych dowodów jest właśnie szycie na miarę. Niegdyś prawie nieistotny element, dzisiaj jak sądzę stanowiący spory procent całości rynku. I na to jak sądzę stawia Michał w Bytomiu. Wytrwałość w tej materii potrafi przynieść doskonałe rezultaty o czym najlepiej świadczy powodzenie www.emanuelberg.com marki stworzonej od zera przez ikonę wiedzy o koszuli Pana Jarosława Szychuldę.

Mój pomysł na Bytom był nieco inny. Planowałem przekształcenie męskiego brandu w koncept damsko-męski zbliżony klimatem do Massimo Dutti. Koncept uwzględniający szycie na miarę byłby w sposób oczywisty silniejszy dzięki paniom, których chęć do zakupów jest nadal znacznie większa. Taka strategia wydawała się jednak części akcjonariuszy zbyt odważna. Cóż, jak zwykle czas pokaże. Póki co zwyciężyli zwolennicy wyłącznie męskiej marki.

O tym, że założenie było słuszne a krok w kierunku kobiet rozsądny,  przekonałem się tworząc z Moniką naszą nową markę damską www.monikajaruzelska.pl. Ale to już zupełnie inna historia…

Różni nas w zasadzie tylko tyle, że świadomie staramy się pozyskiwać również tych klientów, którzy kierują swoje kroki do uznanych i drogich światowych marek.

Oczywiście wypowiadam zdanie jako konkurent, ale i akcjonariusz firmy jako że nadal mimo, iż wiodący akcjonariusz nie zdecydował się na realizowanie mojego scenariusza zmian w tej marce swoje akcje posiadam i liczę, że dzięki Michałowi na nich zarobię, choć na pewno nie stanie się to w najbliższej przyszłości.

16 komentarzy

Martwi, cisi, dochodowi

Czyli o tym, że ofiara ma jednak swoją cenę a ofiarami mogą stać się Ci którzy sobie taką rolę na zimno przekalkulowali.

Narodowe flagi łopoczą zazwyczaj długo po tym, gdy telewizyjne światła zgasną, a ziemia litościwie przyjmie truchło bohaterów  przygniecione granitem społecznej pamięci. Oficjalny spektakl współczucia dla tych którzy „złożyli największą ofiarę”, „poświecili to co mieli najcenniejszego” czy też „ nauczyli nas czegoś ważnego” trwa znacznie krócej niż żywot eterycznych kwiatów na masywnych pamiątkowych wieńcach. Polityka osobliwie uwielbia żegnać zmarłych w świętej sprawie. Wydaje się bowiem, że empatia nad grobami  piętrzy słupki notowań nawet, gdy cisi bohaterowie pieczętują krwią koniunkturalne decyzje. Ot osobliwa dezynwoltura elit w epoce prymatu oglądalności nad polityczną treścią. Medialna kulminacja bólu ma się jednak nijak do niepewnego jutra rodzin ofiar. To one właśnie zderzą się niebawem z państwem, które zaprzysięgając słowami setki zobowiązań, narodowym środkiem płatniczym uregulować ich zazwyczaj nie chce. Pustka w sercu i pustka w szkatule boli. Pytanie co bardziej.

Praktycznej odpowiedzi na to niezwykle trudne pytanie udziela historia najbardziej medialnego zamachu świata. Obraz samolotów uderzających w wierze WTC na zawsze wejdzie do kanonu obrazkowej komunikacji, zyskując jedno z najwyższych, jeśli nie najwyższe miejsce. Do masowej wyobraźni nie trafia jednak los ofiar i to zarówno poległych w trakcie samego ataku, jak i cierpiących zarówno bezpośrednio, jak i pośrednio w jego wyniku. Za oceanem, ów temat jest znacznie bardziej żywy, ale i tam w niebezpieczny sposób koliduje ze sloganem – pieczęcią strefy zero. „Forever changed. Forever connected” nie brzmi już tak jak wtedy, gdy walka z terrorem wydawała się obowiązkiem każdego Amerykanina. Warto w tym miejscu zauważyć, że jeszcze w 2000 roku USA zanotowały rekordową nadwyżkę budżetową w wysokości 223 mld USD. Co więcej sytuacja była na tyle optymistyczna, że biuro budżetowe Kongresu spodziewało się, że do 2008 Ameryka spłaci swoje zadłużenie w całości! Tym samym krucjata, którą z dumą ogłaszał wśród łopoczących flag prezydent Bush, poległych nie wskrzesiła a żywych skazała na ruinę. W symbolicznym, 10 tym roku od ataku, na ulicach amerykańskich miast nie brakuje bezdomnych weteranów w mundurach. Nie brakuje świeżych nagrobków na wojskowych cmentarzach. Różnica jest jednak jedna: tylko WTC miało swoją ustawę pomocową i specjalne środki.

O wielkości udzielonych odszkodowań krążyły i krążą legendy. I tak, ponad 10 mld USD to wypłaty „od utraty zysku” drugie tyle to odszkodowania za zniszczone mienie (w tym 5,5 mld w samych wieżach) odszkodowanie dla właścicieli wież 3,6 mld USD oraz odszkodowanie za utracone przychody z najmu to ca 1 mld USD. Wobec tych kwot 6 mld  wypłat ubezpieczeń za utratę zdrowia i życia nie wypada specjalnie blado. A do tych kwot należy przecież doliczyć środki federalne.

Warto zauważyć, że mityczna amerykańska solidarność wobec tragedii nie była tak oczywista dla firm ubezpieczeniowych. Wojna o pieniądze rozpoczęła się już w drugim dniu wojny z terroryzmem. Ubezpieczyciele zaatakowali Westerplatte definicji. Ponieważ prezydent Bush gromko wypowiedział terrorystom „wojnę”, towarzystwa ubezpieczeniowe uznały, że atak na WTC to akt wojny, który z natury rzeczy ubezpieczeniem nie jest objęty. Sprawa była na tyle poważna, że komisja kongresu USA w specjalnym stanowisku przedstawionym Narodowemu Stowarzyszeniu Nadzorów Ubezpieczeniowych wyjaśniała, że „akt wojny” był tylko retorycznym zwrotem użytym przez prezydenta i nie ma oparcia w jakimkolwiek akcie dyplomatyczno-prawnym. 11 września 2001 dialektykę marksistowską na gruncie rujnowania świata i jego zasad całkowicie zdetronizowała dialektyka terrorystyczna.

Wydawać by się mogło, że kwestia zadośćuczynienia za śmierć lub kalectwo nabyte w związku z atakiem na WTC to sprawa oczywista. O tym, że jest wręcz przeciwnie przekonuje choćby doskonały artykuł w jednym z ostatnich FT. Otóż we wrześniu 2001, Jordana Baldwin  fotografowała masowo rozlepiane podówczas w NYC plakaty ze zdjęciami zaginionych. Na tych domowej roboty plakatach widniało zazwyczaj zdjęcie wraz z miejscem pracy poszukiwanego i danymi do kontaktu. W okolicach 10-lecia, artystka wydobyła je z piwnicy i przekazała  dziennikarce. Ta postanowiła prześledzić losy kilku z nich. Zdjęcie nad tekstem wskrzesza poszukiwanych z 2001 roku: Terry Gazzani zatrudniony w Canter&Fitzgerald na 104 piętrze, Lukas Milewski pracujący dla Forte Food Service na 101 i Uhuru „gonja” Houston funkcjonariusz portowej policji.

Dobór był być może przypadkowy, ale w praktyce odzwierciedlił sposób dystrybucji świadczeń związanych z atakiem na WTC. Rodzice początkującego finansisty którego śmierć zastała na 104 piętrze WFC cierpią do dzisiaj po utracie syna.  Na tyle, że Pan Gazzani nadal nie pracuje. Nie pracuje, ponieważ nie musi. Pozwala na to sowite odszkodowanie wynoszące około 2 mln USD. Dodajmy, że mowa tu o odszkodowaniu federalnym wyliczonym w oparciu o prognozowane zarobki nieboszczyka. Każdy, kto z tej opcji skorzystał, rezygnował wieczyście z jakichkolwiek roszczeń wobec kogokolwiek, a przede wszystkim  linii lotniczych których  proceduralne niedopatrzenia doprowadziły przecież do tej katastrofy. Najwięksi finansowi beneficjenci tej tragedii skorzystali z miksu dobrych polis na życie i pomocy federalnej. Kwoty  były nierzadko na tyle znaczne, aby skutecznie podzielić rodziny. Proces ten doskonale odzwierciedla przypadek żony i siostry porucznika Uhuru Houstona. Sowite odszkodowanie zainkasowała żona, która ucieka jak może najdalej od traumy 9/11, a w ucieczce tej zdążyła już zabrnąć w nowy związek, w którym do dwójki sierot po poruczniku dołączyło kolejne dziecko z nowym partnerem. Powyższe oczywiście niebywale irytuje siostrę nieboszczyka, która pamięć po zmarłym wciąż kultywuje i na tej właśnie podstawie domaga się odszkodowania twierdząc, że to właśnie jej życie umarło pod gruzami WTC. Owo przykre położenie utrudnia świadomość, że szwagierka mieszka w luksusowym apartamencie na Manhattanie, posiada nie mniej luksusowe auto a na dodatek zafundowała własnej matce Mercedesa i wygodne mieszkanie. Wszystko to z odszkodowań za porucznika Houstona. Jak trudno to znosić uświadomimy sobie lepiej wiedząc, że siostra porucznika jest dzisiaj bezdomna.

Ciekawe, że dziennikarskie śledztwo nie poszło tropem nie mniej martwego Lukasa Milewskiego. Być może nie udało się dotrzeć do jego krewnych, być może nie chcieli z dziennikarką rozmawiać. Być może. Ale bardziej prawdopodobne wydaje mi się to, że Lukas pracował na 101 piętrze na czarno albo na pół czarno. Ilu ludzi o niejasnym statusie było tego dnia w budynku? Czy ich życie znalazło jakiekolwiek zadośćuczynienie w takiej czy innej kwocie amerykańskich dolarów? Tego się najpewniej nie dowiemy. Wiemy jednak, że w dziesięć lat po najbardziej medialnym zamachu świata, więcej emocji budzą związane z nim pieniądze niż ówczesny polityczny manifest mitycznego już Ben Ladena.

O popularność tej kwestii dba WTC Capitive Insurance Company, firma powołana przez miasto Nowy Jork wyłącznie po to, aby udzielić wsparcia bezpośrednim i pośrednim ofiarom zamachu. Organizacja wsparta niebagatelną kwotą 1 mld USD z funduszy federalnych  zasłynęła przede wszystkim tym że w ciągu 6 lat działalności zapłaciła 100 mln USD wszelkiej maści opłat prawnych podczas na same odszkodowania wydała zaledwie 320 tysięcy USD. Ta interesująca proporcja to najlepszy bodaj przykład administracyjnej efektywności w dystrybucji odszkodowań. Przykład w samym USA na tyle szokujący, że w wyniku zbiorowego powództwa wobec tej organizacji zawarto przez manhattańskim sądem porozumienie pomiędzy poszkodowanymi a ubezpieczycielem. Co ciekawe, w trakcie sądowego postępowania sędzia Hellerstein zadecydował o zwiększeniu planowanego odszkodowania z 657 do 712 mln USD uznając, że pierwotna kwota jest zbyt mała. Ale ten wyrok to za pewne dopiero pierwsza odsłona i na pewno nie ostatni akord wojny prawnej która toczy się praktycznie nieprzerwanie od 11 wrześnie 2001. Wojny, w której jak w każdej innej chodzi o pieniądze a linie frontu przebiegają przez rodzinne pozycje.  A ilość potencjalnych beneficjentów pomocy ciągle rośnie. O odszkodowania ubiegają się nie tylko bezpośredni uczestnicy wydarzeń ale również ich rodziny. Chocholi taniec z pieniędzmi w tle toczy się na tak wielu pakietach, że aż trudno je wszystkie śledzić. Sądzą się wdowy po ofiarach zamachu z rodzinami tychże ofiar, sąsiedzi pracowników akcji ratunkowej twierdzący, że nabawili się schorzeń w drodze wtórnego skażenia, a nawet telewidzowie ówczesnych relacji live twierdzący, że tamto wydarzenie zrujnowało ich życie. Jedni nie mają gdzie mieszkać, inni kupują sobie mercedesy z lukratywnych odszkodowań. Jedni pamiętają i czczą pamięć ofiar, podczas gdy inny układają sobie życie na nowo.

The 9/11 compensation fund wypłacił rodzinom ofiar zamachów nieco ponad 7 mld USD co dawało średnią 1,8 mln USD na ofiarę. Podobny w nazwie September 11th fund nie był już tak imponujący ale w oparciu o prywatnych donatorów zebrał 534 mln USD i rozdysponował 528 mln USD na 559 grantów co daje średnio 1 mln USD na grant. Opisywany wyżej WTC CIC wypłaci 712 mln tym, którzy zmarli lub doznali uszczerbku zdrowia w związku z jakąkolwiek pracą przy usuwaniu skutków ataku, a nie byli od takich okoliczności ubezpieczeni.

Zwieńczeniem tych wysiłków, jest kolejny James Zadroga 9/11 Health and Compensation Act. Świeżutki podpisany przez Obamę 2 stycznia 2011 roku. Kolejne 7 mld USD trafi do tych których zdrowie i życie doznało uszczerbku w związku z atakiem na WTC. Czy zasadnie? James Zadroga zapisał się złotymi zgłoskami jako jeden z uczestników akcji ratunkowej. Efektem 450 godzin spędzonych w strefie zero miała być poważna choroba płuc uniemożliwiająca oddychanie. Z tego tytułu, w 2004 roku otrzymał 1 mln USD zasiłku kompensacyjnego i odszedł z pracy w NYPD. W 2006 roku zmarł w aureoli czczonego bohatera. Problemy zaczęły się, gdy jego ciało poddano sekcji. I tu pojawiły się wątpliwości: według jednych obecność substancji toksycznych z WTC była oczywista. Wedle drugich oczywista była narkomania oficera. Skandal uciszyła rozstrzygająca sekcja głównego patologa NY State Police. Zgodnie z nią, płuca Zadrogi wypełniały pozostałości gazów z WTC.

James Zadroga miał żonę o imienu Rhonda. Zmarła w 2003 roku. W jej przypadku nie było wątpliwości. Koroner stwierdził liczne nakłucia i obecności rozlicznych narkotyków oraz ….. metadonu. Substancji powszechnie stosowanej w leczeniu uzależnień.

Miłośników czytania w formie „nieelektroniczniej” zapraszam do październikowego numeru magazynu „MaleMEN”.

2 komentarze

Zombie fighting

Czyli o tym co łączy PO i RS AWS, kto komu może podać rękę oraz o tym, że wszystko już było.

Choć czarnowidztwo mnie nieco poniosło, nie widzę jednak uzasadnienia dla eksplozji entuzjazmu jaka przetoczyła się przez kawiarniane stoliki i konferencyjne stoły przy których dzisiaj siedziałem. W powszechnym zachwycie nad wynikiem wyborów więcej jest ulgi niż rozsądnego namysłu nad tym co w niedalekiej przyszłości może się wydarzyć. Większość moich rozmówców unisono zapewniało o zwartości koalicji PO PSL ponieważ „Pawlak nie może stawiać żądań”. Czyżby? W biznesie obowiązuje przykra ale od zawsze sprawdzająca się zasada: za nowego klienta płaci się więcej i chętniej niż za utrzymanie starego. Dlaczego? Ponieważ jest nowy. Obecny koalicjant PO ujawnił się z nieoczekiwanej strony: jak dosadnie pokazały sondaże nie jest w żadnym stopniu zwierciadłem opinii na wsi ponieważ jest tam dopiero 3 partią! Tym samym piastowanie kontroli nad strukturami rolnymi, manipulowanie przy KRUS i inne zabiegi nie zaskarbiły PSL odpowiedniej dawki sympatii w chłopskich sercach. To na pewno istotna informacja dla Edwarda Tuska. Wiązanie się z facetami którzy ekonomicznie kosztują sporo a oferują w sumie niewiele jest przecież nieefektywne! Może się zatem okazać, że po pierwsze Waldek dowie się czego już nie będzie mu wolno a po drugie znacznie wygodniej będzie powalczyć z kimś kto może zamienić na głosy dzisiejsze rolnicze koncesje ekonomiczne. Jest na czym oszczędzać. Sama dotacja KRUS to 13 mld rocznie.

Jest również drugi plan. O ile wszyscy zgodnie pieją, że wczorajsze zwycięstwo w wyborach to zjawisko unikalne w skali naszej demokracji to trudno raczej zakładać, że da się powtórzyć po raz kolejny. Tym samym może się okazać, że obecny drugi szereg w PO ma „tylko” cztery lata aby się dopasować do rzeczywistości kolejnych wyborów. A jest z czego wyciągać wnioski: obecne mają w zasadzie jednego jedynego wygranego. Janusz Palikot udowodnił, że kombinacja medialnej rozpoznawalności z kapitałem i determinacją może skutecznie zaprowadzić dalej niż wiernopoddańcze szlifowanie partyjnych korytarzy. Ktoś powie: no ale do tego trzeba być Palikotem. Aby założyć ruch własnego imienia? I owszem. Ale aby sponsorować kumulację politycznej niechęci pod wybranym sztandarem? To już nie koniecznie. Wniosek wyborczy jest jeden: Lud jest gotów na zmiany. I myli się moim zdaniem każdy kto widzi w Palikocie kontynuację fenomenu Leppera. Pomijam drobny szczegół w postaci wykształcenia. Socjologiczny background na pewno oddał Panu Januszowi niemałe zasługi. Istotą różnicy jest kontrast. Palikot jest po prostu wszystkim tym czym boją się lub nie chcą być inni. Antyklerykalizm? bardzo proszę. Trawa? Chętnie. Ograniczenie inercji decyzyjnej urzędów? Jak najbardziej. Do tego jeszcze finansowane z budżetu państwa in vitro. Andrzej Lepper poza statutowym reprezentowaniem wykluczonych tak daleko się nie zapędzał. Nie musiał. Miał po prostu inny elektorat.

Nie wiem czy premier zasnął wczoraj spokojnym snem. Ja nie. Obecne wybory nie potwierdziły przywództwa PO ale nie pozwoliły również wskazać nowego lidera. Tusk nie leży na deskach choć był liczony i wydawało się, że od nokautu dzieli go tylko moment. I nie ma tu znaczenia czy Kaczyński potknął się o własne nogi czy też wahliwy elektorat ostatecznie stwierdził, że na aż tak wiele zgodnie z obietnicami PIS nie zasługuje. PO 9 października nadal trzeba rządzić z kimś co de facto oznacza, że utrzymanie władzy wymaga takiego czy innego kompromisu zawieranego siłą rzeczy kosztem własnego politycznego zaplecza. Zaplecza, które ostatnio znosiło sporo, choćby umieszczanie na listach politycznych trofeów z innych formacji. Dzisiaj może się okazać, że kolejne implozje skutecznie porysują gładki wizerunek partii uśmiechniętej Polski.

Co ciekawe obecne wyniki są praktycznie porównywalne z ….. osiągniętymi przez AWS i SLD w 1997 roku. Podówczas, AWS był de facto takim samym ciałem jak dzisiejsze PO, czyli pospolitym ruszeniem przeciwko SLD. Zdobyte ciężką walką mandaty jak wiadomo nie dało szans na samodzielne rządy. Co prawda ówczesna partia władzy kształtowała się de facto dopiero po wyborach ale RS AWS nie skoncentrował wszystkich posłów wybranych z list. W ruchu znalazło się ich raptem 130. Warto pamiętać, że to z tego środowiska wyrosła późniejsza PO.

Wybory 2011                                                                      Wybory 1997

PO 206 AWS 201
PIS 158 SLD 164
Ruch Palikota 40 UW 60
PSL 28 PSL 27
SLD 27 ROP 6

Jak pamiętamy z historii środowisko SLD zniosło porażę i zdołało się odbudować w 2001 roku. Ale….. samodzielnego rządu również nie utworzyło.

Wybory 2001

SLD 216
PO 65
Samoobrona 53
PIS 44
PSL 42
LPR 38

Polityka ma swoją dynamikę a politycy mają swoje ambicje. Trudno mi sobie wyobrazić trwanie PO w obecnej konsystencji przez kolejne 4 lata. Okres 2001/2005 wspominam jako jeden z trudniejszych w polskiej gospodarce. Trudo się spodziewać aby lata 2011/2015 miały się okazać lepsze tym bardziej, że do UE drugi raz nie wejdziemy.

SLD chwiał się, ale trwał tracąc konsekwentnie swój image jednolitej formacji. Jak widać z tabeli powyżej, trwał ponieważ nie było realnej alternatywy. W tamtych czasach różnice polityczne były jeszcze bardzo wyraźnie a kultura polityczna na innym poziomie. Zaplecze polityczne było ważniejsze niż opalenizna a rozpoznawalność medialna dopiero wprowadzała new comerów do polityki.

Jak się stanie teraz czas pokaże. Szkoda, że po raz kolejny wybory nie wyłoniły jednej formacji która była by w stanie odpowiedzialnie rządzić w trudnych czasach bez PSL który istnieje chyba wyłącznie dla tego aby realizować się w roli koalicjanta. Ale w obecnej nowelotyce wszystko niestety jest możliwe.

Dobrobytu nam od tego nie przybędzie. No chyba, że odnajdzie nam się zamożny syn o którym zapomnieliśmy że go mamy. Gaz łupkowy doskonale by się w tej roli sprawdził.

4 komentarze

Bielsza biel bez zaparcia

Czyli o tym, że za tydzień odbędzie się kolejna loteria państwowa, pula nagród jest coraz mniejsza, a zdrowie obywateli ma się najlepiej w programach wyborczych.

Od pewnego czasu politycy wszystkich frakcji mają usta pełne troski o gospodarkę. Nie ma chyba wywiadu, w którym nie padnie takie czy inne odniesienie do kryzysu, PKB czy podatków. To dobrze, że „słudzy wyborców” odkryli wreszcie, że to ekonomia kształtuje szachownicę do ich politycznych rozgrywek. Niedobrze, że mimo upływu lat nikt nie prowadzi najmniejszej edukacji ekonomicznej. Tym samym w debatach używa się słów-kluczy, a obywatele nie są w stanie zrozumieć ich praktycznego sensu. Mój ulubiony przykład to debata Rostowski – Napieralski. Panowie przepychali się wyłącznie o dystrybucje środków państwa. O ich pomnażaniu tak gorliwie nie dyskutowano.

Z kolei miłościwie panujący Premier oświadczył prostolinijne, że zarządzana przez PO Polanda zachowa swój dobrobyt nawet w przypadku, gdy „połowa państw europejskich upadnie”. Czyżby? Skala aberracji takiego twierdzenia wyklucza poddawanie go jakiejkolwiek analizie. Spodziewam się oczywiście, że to akt desperacji. Sondaże są niemiłosierne, a PIS pozostaje drugą siłą polityczną w kraju. To premiera musi solidnie frustrować. Tyle wysiłków, wasalne media, aktywna propagandowo gazeta i taka porażka. Inna sprawa, że tu akurat faceta rozumiem.

Nie mniej lotnych sformułowań używają ludowcy, tyle, że ich frazeologia lubi czerpać z rolniczej estetyki – dlatego też mamy siewy, zbiory i dobrych gospodarzy. Co ciekawe, ludowcy przekonują, że są najlepsi do rozwiązywania problemów miejskich. Interesujące założenie. W dobie koniecznych reform państwowych nie ma słowa o KRUS, co de facto oznacza, że nadal pozostali wyborcy mają fundować ubezpieczenia emerytalne rolnikom. Nieistotna kwestia? KRUS ma 1,5 mln emerytów. ZUS 7,5 mln. Różnica jest jednak taka, że w ZUS wypłaty pochodzą ze składek. W KRUS głównie z dotacji budżetowej. Przy okazji warto zauważyć, że rolnik posiadający 50ha zapłaci składkę w wysokości…. 68 PLN! Mimo to otrzyma tożsame z zusowskimi przywileje. 50ha – przy założeniu, że to ziemia III klasy, może się zamienić w kapitał nie mniejszy niż 1 mln PLN. Tym samym, po sprzedaży gruntu, ma szanse ze zwykłej lokaty otrzymać ca 4,7 tys netto miesięcznie. Mało kto otrzymuje takie świadczenie z ZUS. Obecność ludowców w parlamencie od zawsze tłumaczy jedno: na każdym wyborczym wiecu zawsze mówi się o KRUS – tyle, że nieoficjalnie. Ale nie ma się w zasadzie czego czepiać. Ludowcy bronią interesów swoich wyborców i sponsorów. Listę tych drugich od lat otwierają Lasy Państwowe. Slogan: „tym, którzy w szumie lasu słyszą zawsze szelest pieniędzy mówimy zdecydowane – nie”, umieściłbym w pierwszej trójce stylistycznych osiągnięć w polityce. Perełka.

Spoty wyborcze to już w zasadzie wyłącznie zabiegi reklamowe. Nachalny, wystudiowany body language, z całym socjotechnicznym entourage: gestykulacja, zbliżenia do widza i dłonie splecione w zgrabnych piramidkach. Wszystko żywcem z tanich książek z zakresu wywierania wpływu. W tym kontekście wysiłki TVN, które kompromitowało spot PIS wykazywaniem, że grający w nim aktorzy to dawna modelka z Playboya czy aktor znany z reklamy środka na przeczyszczenie, są po prostu żałosne. Nie wiem czym się kierował POlityczny inspirator tego przedsięwzięcia, ale mogło odnieść skutek odwrotny od zamierzonego. Polanda nie lubi podstawiania nogi i oficjalnie się taką technologią brzydzi, choć stosuje ją oczywiście w życiu codziennym. Po aktorów w spotach sięgają wszyscy. Okazuje się po prostu, że nawet w prostym komunikacie aktor od kolejnej mutacji laksigenu, radzi sobie lepiej niż większość polityków.

Tak czy inaczej, rzeczywistość spotów partyjnych to estetyka proszku do prania i leków OTC, gdzie ulga przychodzi natychmiast a biel jest jeszcze bielsza. Owa „natychmiastowość” i „pewność” to optyka typowa dla reklamy i bajek. Taka też jest wartość współczesnych zapewnień.

W spotach PiS zimnokrwisty i nienaturalnie uśmiechnięty Prezes w otoczeniu „pisowskiej Angeliny Jolie” i masowo pojawiających się na ekranie młodych dziewcząt sprawia wrażenie zadowolonego z siebie satyra. Powłóczyste spojrzenia łódzkiej piękności kojarzą mi się ze wszystkim, tylko nie z myśleniem o państwie. No, ale może taki był właśnie zamysł. Do mnie nie trafił.

Spoty PO to chyba wprost ujęcia z planu filmowego. Nikt już dzisiaj nie pamięta Premiera Turskiego ze słynnego serialu „Ekipa”, który dosłownie utorował drogę do władzy ekipie PO. Wizja polityki a’la Agnieszka Holland była tyleż urzekająca, co fałszywa. Ale umiejętnie zasugerowała, że polityka może być czysta, a z tym mniej więcej przekonaniem tłumy Polaków ruszyły do urn, aby odsunąć od władzy jadowity PIS. W telewizorze funkcjonariusze PO prezentują się nie gorzej niż aktorzy z dobrej hollywoodzkiej produkcji. Tu zapewnień również nie brakuje. Padają cyfry i porównania, od których zbiera się na wymioty. Zgodnie z retoryką żywcem zaczerpniętą z epoki Gierka dowiadujemy się bowiem, że za kwotę dotacji, o które się obecnie ubiegamy w UE można wybudować na przykład:

50 tysięcy przedszkoli albo 430 nowoczesnych szpitali.

Gdyby to jeszcze mówił Maliniak. Ale owo porównanie pada z ust polskiego parlamentarzysty w parlamencie UE! Tu nie mogę się oprzeć ważnej dygresji. Otóż, szanowni Czytelnicy, miałem właśnie przyjemność wybudować szpital. Nie, nie przychodnię, kliniczkę albo salon rehabilitacji. Duży: 120 łóżkowy szpital, 14.000 m2 powierzchni medycznej w Krakowie na osiedlu Piaski. W miejscu, gdzie przewidywano go jeszcze w czasach PRL. www.swrafal.pl powstał nakładem 150 mln PLN bez najmniejszego wsparcia ze strony państwa.

Jako posiadacz szpitala będę bił nieustające pokłony Pani Minister Ewie Kopacz, ponieważ wyłącznie jej podejście zapewniło tej placówce możliwość uczciwego konkurowania z innymi, wyłącznie państwowymi jednostkami. Co było powodem niechęci? Otóż w Polandzie nowe szpitale wcale nie są potrzebne. Ba, wiele z istniejących należałoby zamknąć, ale istnieją, ponieważ leży to w interesie rozmaitych politycznych środowisk. Z dostępem do świadczeń medycznych ma to bardzo niewiele wspólnego. Co więcej, każdy szpital publiczny stara się chwalić tym, jak dużo zarabia. Od zawsze mnie to dziwi. Od publicznej placówki nie powinno się bowiem oczekiwać zysków! Jeśli je ma, powinna oferować więcej świadczeń dla chorych. W praktyce zyski zasilą fundusze wynagrodzeń albo budżety zakupu nowych urządzeń medycznych.

Dlaczego w takich okolicznościach zdecydowaliśmy się na budowę szpitala? Dlatego, że prywatnych szpitali sensu stricte w Polandzie praktycznie nie ma. Zakładaliśmy, że prywatny szpital, leczący komercyjnych i publicznych pacjentów, będzie atrakcyjną ofertą na rynku. I tak się powoli dzieje. Ale wcześniej stoczyliśmy zażartą walkę z systemem, który traktował nas jako bardzo niebezpieczny ewenement. Sugerowano, że budujemy szpital dla bogatych i podobne wierutne bzdury. Prawda jest natomiast taka, że wielokrotnie te same procedury wyceniane są różnie – tyle, że odwrotnie niż może się wydawać! Za szereg zabiegów więcej płaci NFZ niż komercyjny pacjent. Przykłady? Choćby dyskopatia czy zdecydowana większość procedur ortopedycznych. Bardzo często okazuje się, że w Polandzie nawet zamożne osoby wolą jednak poczekać na operację „na fundusz” wychodząc z założenia, że im się po prostu należy. Podejście słuszne, ale przy wielu schorzeniach dość nieroztropne. Warto wspomnieć, że gross komercyjnych zabiegów kosztuje w przedziale od 2,5 do 5 tysięcy złotych. Otwieram pierwszą lepszą gazetę codzienną. RTVEUROAGD, Sharp 60 cali 5999, Panasonic 42 cale 1999, laptop Samsung 2799. Wszystko na raty. W 2010 roku sektor AGD sprzedał za 3,8 mld PLN. Oczywiście my również oferujemy raty. Ale zdrowie na raty nie wytrzymuje konkurencji z lodówką lub telewizorem.

Problemem polskiego systemu ochrony zdrowia nie jest brak szpitali, tylko brak finansowania świadczeń. Wydaje się zbyt wiele na sprzęt, a za mało na proces leczenia. Dlatego w takim na przykład Krakowie i okolicy , gdzie jeszcze niedawno działały 3 tomografy, dzisiaj działa ich 14. Postęp? Być może, ale większość z tych urządzeń nie ma obłożenia. Jest ich za dużo w stosunku do populacji. Prywatne ubezpieczenia, którymi mami się wyborców to pieśń przyszłości. Skarb Państwa nie jest zainteresowany żadnym wspieraniem takiego systemu w czasach, kiedy dokonał właśnie napadu na nasze prywatne emerytury w OFE. Tak długo, jak długo politycy będą zakładnikami lokalnych uwarunkowań, medycyna w Polandzie się nie zmieni. Głosy tej grupy zawodowej są nie mniej ważne niż relacje po wyborach. Było nie było, taki zawał to w zasadzie męska choroba. I baaaardzo polityczna.

Toteż w każdym programie wyborczym natrafimy na „problematykę zdrowotną” pośród innych ambitnych projektów.  Obawiam się jednak, że w nowym parlamencie nie będzie najmniejszych szans na inne ambicje, niż osobiste ambicje politycznych liderów.

Nie zdziwię się, jeśli wybory wygra PiS z niewielką przewagą nad PO, które utworzy rząd w koalicji z Palikotem i PSL. W zasadzie nie ma większego znaczenia kto te wybory wygra, bo i tak zanosi się na to, że PiSowi przypadnie rola wielkiej opozycji. Dodajmy rola niezwykle wdzięczna, bo w Polandzie partia władzy wyłącznie traci. Obawiam się, że w chwili gdy wkraczamy w najbardziej niepewny czas w gospodarce Europy i świata, będziemy  u siebie mieli najmniej stabilny rząd podatny na szereg wewnętrznych napięć i koniunktur. Z olbrzymim prawdopodobieństwem Donald Tusk znajdzie się w podobnym położeniu do Jarosława Kaczyńskiego z 2005 roku. Jest tylko jedna różnica: wtedy gospodarka rosła. Dzisiaj się kurczy.

Premier Tusk straszy premierem Palikotem. Zupełnie niepotrzebnie, choć nie wie przecież, jaki rachunek skandalista wystawi za udział w koalicji. Pamiętajmy, że w podobnej sytuacji Andrzej Lepper został wice premierem. Premier Tusk będzie nam przewodził w 2012 roku, a już na pewno do jesieni. A co będzie dalej? Tego nie wie nikt. W walce o koryto może dojść do najbardziej egzotycznych przetasowań.

4 komentarze

Non omnis moriar

Czyli o tym, że nadciąga jesienna melancholia, depresja to z całą pewnością najlepszy produkt firm farmaceutycznych a twardzi mogą się okazać zdumiewająco krusi.

Diablo szybki „Diablo” Włodarczyk wytrzymał niejeden prawy prosty, podobnie jak niezliczoną ilość sierpowych, podbródkowych i innych. Choć jego bokserska statystyka wystawia najlepsze świadectwo fizycznej odporności, to z psychiczną, jak od niedawna wiadomo, nie jest już najlepiej. Dla ekspertów nic dziwnego, dla publiczności wstrząs. Twardziel łyka psychotropy wybierając śmierć. Odratowany tłumaczy się niejasno i najwyraźniej z własną słabością zmierzyć mu się trudniej niż z doborowym pięściarzem. To nic dziwnego panie Krzysztofie. Z własnym cieniem walczy się bowiem najtrudniej. Mrok pochłania łatwo, nie poddaje się nigdy i nokautuje znienacka.

Depresja, to powszechnie rozpoznane preludium prowadzące do nikczemnej, choć opiewanej w literaturze samobójczej śmierci. To wstydliwe żniwo bezlitośnie weryfikuje statystyki jakości życia, tworząc swoisty ranking „samobójczych” państw. Przy okazji warto zauważyć, że o ile problemem społecznym, na którym trąbi się u nas na każdym kroku są ofiary wypadków drogowych, to już znacznie mniej uwagi poświęca się pospolitemu i znacznie mniej medialnemu samobójstwu. Każdy z nas słyszał nie raz, że rocznie na polskich drogach ginie małe miasteczko. Praktycznie nikt nie wie, że podobna populacja odbiera sobie życie sama.

W 2010 na polskich drogach zginęło 3,902 osoby. Na mostach, w kuchniach, lasach i jeziorach 4,087. Miast od 5 do 10k mieszkańców jest w Polsce dokładnie 188. Rocznie z tych dwu powodów znika jedno z nich. Na przykład taka Warka.

Problem taki sam, ale produkt medialno-polityczny znacznie gorszy. O kogo się tu upominać w kraju, w którym nadal samobójców chowa się pod murami cmentarza, a i to bardzo niechętnie.  Mimo olbrzymich nakładów, licznych urzędów ds. budowy takich czy innych dróg, kamer i coraz lepiej wyposażonych funkcjonariuszy, ludzie na drogach giną w tempie takim samym, jak Ci których śmierci nikt nie usiłuje zapobiec. Bo jak tu na samobójcach budować kapitał polityczny? Do czego mobilizować elektorat? Do większej empatii? Tolerancji? Mniejszej znieczulicy? Trudno w zasadzie powiedzieć do czego, podobnie jak trudno powiedzieć dlaczego decydujemy się na śmierć.

Dostępna statystyka niektórych może zaskoczyć. Okazuje się bowiem, że o ile nastolatki najczęściej myślą o śmierci i statystycznie najczęściej podejmują samobójcze próby, to najrzadziej w ich rezultacie umierają. W efekcie gros udanych samobójstw to osoby dojrzałe i uwaga – częściej mężczyźni niż kobiet! Ba, nie ma chyba na świecie kraju, w którym oni i one targali by się na swoje życie choćby w stosunku 1:1. Jeśli na chwilę zostawimy w spokoju globalne liczby, a skoncentrujemy się na procentach okaże się, że liderem w ponurej statystyce jest …. Litwa.

U naszego północno-wschodniego sąsiada samobójstwo skutecznie popełnia jedna kobieta na pięciu mężczyzn. Czemu to ciekawe? Bo w takiej na przykład Japonii, w tym samym ujęciu odchodzi już tylko jedna pani na 3 panów. We Francji i Szwajcarii, które pod względem statystycznym wyprzedzają Polandę, jedna damska ofiara to już tylko dwie i pół męskiej śmierci. A u nas? Podobna relacja jak na Litwie czyli 1:5. Generalnie w dawnym soviet bloku faceci rozstają się ze światem statystycznie częściej niż gdzie indziej. Swoją drogą to ciekawe tym bardziej, że w typowych regionach „macho” statystyka nie jest aż tak niekorzystana.

W Polanie w 2010 roku na ogólną liczbę 4.087 samobójstw, panowie to 3,517 przypadków a panie zaledwie 570. W 2007 samobójstw było znacznie mniej bo 3.530 ( panowie 2.924 panie 606 ), co jest za pewne odzwierciedleniem obiektywnie dobrej w tym roku sytuacji gospodarczej. Niemniej dekadę wcześniej, w trakcie podobnego lokalnego szczytu koniunktury zanotowano rekord dwudziestolecia: 5.614 samobójstw ze stosunkiem 1:5  – oczywiście na rzecz panów!

Aż korci, aby się dowiedzieć jak i czemu odchodzimy z tego świata. Statystyka i tu służy nieocenioną pomocą. W roku 2010 hitem były….  Powieszenia, co w zasadzie najprościej wyjaśniłoby ponurą namiętność do odchodzenia tą metodą, dostrzegalną u bohaterów afery Olewnika, Andrzeja Leppera, czy innych bohaterów politycznych afer. Aż dziwne, że żaden z komentatorów nie odwołał się do tej brutalnej statystyki. Nie ma bowiem polityki w prostej wymowie cyfr. Nie ma spisku. Ot ulubiona nad Wisłą metoda. Taki cynik jak Jerzy Urban urokowi takiego dowodu na pewno by się nie oparł. Na drugim miejscu, ale z dużo gorszym wynikiem, plasuje się skok z wysokości, który to jako metodę wybrało  323 samobójców w tym 224 panów. Na miejscu trzecim „uszkodzenie układu krwionośnego”, pod którym to eufemizmem kryje się pospolite podcięcie żył. Tak, czytelnik się nie zdziwi, tę metodę preferują panie. Na 154 przypadki, 112 w wydaniu męskim zatem stosunek 1:3.  Pośród ustalonych powodów numerem jeden są nieporozumienia rodzinne, które w 2010 roku kosztowały życie 679 ofiar. Choć jako wynik bezwzględny na drugim miejscu plasują się warunki ekonomiczne (348), to w zasadzie ex equo z przewlekłą chorobą i zawodem miłosnym, który nie jest bynajmniej motywem wyłącznie nastolatków. Kiedy już o nastolatkach mowa, warto zauważyć, że co prawda w 2010 roku odebrało sobie życie 169 osób w wieku od 10 do 19, to rekordzistami w tym względzie byli Polacy i Polki z przedziału wiekowego 50 do 59, których to odeszło 1062! Generalnie statystycznie najczęściej samobójstwa w 2010 roku popełniali rodacy z przedziału 40 do 60.

Serwery są pełne danych, przekrojów i zestawień. Dowiemy się, że samobójstwo nie jest domeną osób z wyższym wykształceniem. Zaskakujące prawda? Też mnie to dziwiło, ale zrozumiałem ten fenomen w 1986 roku, kiedy to dzięki uprzejmości ciotki – ordynatorki odwiedzałem szpital psychiatryczny w Tworkach. Niezwykłe pouczające. Z miłości do psychiatrii wyleczyłem się raz na zawsze, a szpitalne szaleństwo miało się nijak do tego z Witkacego, czy z „W mroku gwiazd” Micińskiego. Eksperyment, któremu poddała mnie ciocia w trakcie pierwszej wizyty pozostanie mi w pamięci na całe życie, a pewnego dnia powinienem go opisać. Oddział kobiecy, na którym podówczas bywałem, był pełen weteranek nieudanych prób samobójczych. Motyw w większości przypadków ten sam: alienacja z grupy towarzyskiej. Zwykłe proste zagubienie się w codziennym rytuale rozmów o serialach, dzieciach i kłopotach z chłopami. Dla inteligenta dół. Dla włókniarki z Żyrardowa nieuzasadniona i niezrozumiała utrata przynależności do grupy.

Co ciekawe, mimo upływu lat, statystyka potwierdza większą zdolność do znoszenia depresji wśród tych, którzy są do niej edukacyjnie przygotowani. Okazuje się, że pielęgnacja depresji tak wdzięcznie sprzedawanej w literaturze i sztuce ma walny wkład w znoszenie własnych i często dojmująco realnych demonów i fobii. Nic tylko Kempińskiego drukować w odcinkach. Albo lepiej – codziennie publikować na pomponiku lub pudelku! Lęki, psychopatologie i psychozy dawkowane paralelnie do wieści z olimpu Polandy byłyby nieocenioną pomocą dla tych wszystkich, którzy mogą nieopatrznie uwierzyć, że nagła niechęć do życia jakie mieliśmy, mamy i mieć będziemy to ich własny, odosobniony i co gorsza – nieuzasadniony przypadek.

Nie, nie, ta lepka, mokra, beznadziejność istnienia, która znienacka wkrada się szybą między nas i świat dookoła to nie choroba. To zbawienne antidotum. Umierając w myślach nie poddamy się tchnieniu śmierci naprawdę.

Oczywiście do czasu.

7 komentarzy

HONG KONG

Czyli o tym, że koncesjonowany obrót narkotykami jest lepszy niż kontrabanda, mniejszości wyznaniowe mają swoje specjały a fetysz konsumpcji ma się dobrze.

Jak donosiły kiedyś media, władze chińskie w celu zwiększenia dochodów skarbu państwa zadecydowały o koncesjonowaniu obrotów importowo-exportowych w kilku kontrolowanych przez państwo przedsiębiorstwach. Co zrozumiałe, krok ten nie spodobał się absolutnie przedstawicielom kręgów gospodarczych Anglii i Francji, którzy przed wprowadzeniem tej decyzji w życie, prowadzili de facto wymianę barterową w sposób oczywisty drenując kieszenie chińskich nabywców.

Brzmi współcześnie prawda? Tyle, że działo się 171 lat temu. Rządząca podówczas Chinami dynastia Quing zdała sobie sprawę jak wymiana barterowa niszczy lokalny potencjał gospodarczy i wprowadziła nakaz płatności za nabywane w Chinach dobra (herbata, jedwab, ryż) wyłącznie srebrem. Tym samym rabunkowa gospodarka (parytet wymiany: ryż – broń palna, ustalała arbitralnie kompania wschodnioindyjska) nie mogła już być kontynuowana. Co więcej, obowiązek opłat srebrem wywoływał ujednolicenie cen! Czemu to ważne? Ponieważ ceny różnych dóbr wyrażone w kruszcu są uniwersalne czyli np. 1 pocisk = 200 kg ryżu = 20 kg herbaty, ponieważ produkty wyrażone cenami wzajemnie się indeksują. W przypadku barteru wszystko zależy od tego kto dysponuje dobrem najbardziej poszukiwanym i tym samym może się okazać, że 1 pocisk = 200 kg ryżu, ale w innej transakcji = 35 kg herbaty. Dlatego właśnie obowiązek uiszczania cen kruszcem tak się kompanii nie podobał. Etyczny świat zachodu znalazł jednak doskonałe rozwiązanie: jako towar na rynku chińskim pojawiło się opium! No i wybuchła bomba. Opium produkowane bardzo tanio w Indiach zyskiwało bardzo wysokie ceny w szybko uzależniających się Chinach. Interes szedł doskonale, a zyski kompanii i jej kupców skutecznie pogarszały bilans wymiany zagranicznej cesarskich Chin. Dlaczego? Ponieważ za  towary chińskie płacono jeszcze mniej! Opium stało się rodzajem waluty, której wartość ustalali arbitralnie głównie brytyjscy importerzy. Taka sytuacja nie mogła długo się utrzymać. Eksplozja kontrabandy zaskoczyła wszystkich i przybrała taką skalę, że cesarscy urzędnicy zaatakowali brytyjskie faktorie niszcząc zgromadzone tam zapasy narkotyku. Historia milczy o tym, czy była to samodzielna decyzja cesarstwa. Faktem jest, że niezwłocznie po tym incydencie Anglia przystąpiła do odwetowych działań wojennych. Po szybkim i skutecznym desancie zmusiła cesarstwo do kapitulacji.

Traktat nankiński, który zwieńczył ową wojnę opiumową (która miała przejść do historii jako Pierwsza), przyznawał zachodnim kupcom cały szereg przywilejów, które streścić można prosto: cesarstwo chińskie traciło praktycznie jakikolwiek wpływ na handel na swoim własnym terytorium. Owo obezwładnienie gospodarcze sięgało tak daleko, że jeden z najważniejszych ówczesnych portów (Hong Kong) traktat przyznawał Anglii „po wsze czasy”. Co prawda, już niebawem okazało się, że ta wieczność to 99 lat, ale… jako nabywcy mieszkań na gruntach w dzierżawie wieczystej podobnie wiecznie je przecież traktujemy.

Kiedy z ulgą wkroczyłem w duszny poranek uświadomiłem sobie jak inny jest dzisiejszy Hong Kong od tego, który zobaczyłem po raz pierwszy w 1996 roku. Ówczesne lotnisko zapewniało przybyszom emocje nie mniejsze niż Gibraltar, na zatoce kołysały się dżonki a kolonialny klimat unosił się nad każdym zaułkiem. Co prawda były to już ostatnie chwile brytyjskiego panowania, ale i tak miasto miało klimat doskonale przypominający filmy z Bondem z lat 70-tych. Z nostalgią zrezygnowanych Brytyjczyków, żegnających swój lepszy świat, doskonale kontrastowali operatywni przedstawiciele niemieckiego biznesu skwapliwie zajmujący pozycje oddawane przez Angoli praktycznie bez walki. Można było odnieść wrażenie, że lata obecności w tym regionie poświęcono na zupełnie inne zadania niż budowa mocnego przyczółka gospodarczego za to z lubością oddawano się dominacji.

Choć kolonialny klimat wyparował już dawno, to za każdym razem, kiedy pojawiam się w tym mieście, zdumiewa mnie kolejny postęp specyficznej honkgongizacji. Ta niezwykła aglomeracja zdaje się implementować bardzo specyficzną mieszaninę w ramach budowania swojej konsumpcyjnej tożsamości. Japońscy na zewnątrz i europejscy wewnątrz tracą swój oryginalny ryt kulturowy bez najdrobniejszej wątpliwości. Okazja do obcowania z pokoleniem dwudziestolatków z zamożnych rodzin, które zbudowały swój dobrobyt na „you send sample, we copy and we copy good” udowodniła mi ostatecznie, że takie podejście to celowa ucieczka od tych ekonomicznych pierwocin, które nie są powodem do chluby na amerykańskich zazwyczaj uniwersytetach. Ponieważ Kraj Kwitnącej Wiśni w tutejszych „Żółtych” odnajduje raczej niewolników niż braci, pełnej braku identyfikacji z tamtejszą tożsamością również nie można się dziwić. Z tych mniej więcej powodów powstaje kulturowo-konsumpcyjna mieszanka, która wielu, choć nie wszystkim, koncernom zapewni kokosy na tym gigantycznym rynku. Ale uważny obserwator zauważy, że w popkulturze biały pojawia się dość często. Nieodmiennie w roli mniej lub bardziej ruganego sługi żółtego człowieka. Kompleks?

Zadumałem się rujnując koncentrację nad meritum tej wyprawy. Błąd, bo rozmówcy nie byle jacy a materia niezwykle perspektywiczna. 12 godzin lotu ma jednak swoje prawa, których kofeina łatwo nie zakłóci. Mimo zmęczenia usiłuję śledzić kolejne zestawienia i statystyczne dane, z których wynika niezbicie, że na interesującym nas odcinku jest dobrze a będzie jeszcze lepiej. I choć byłem tu kilka razy, to dopiero teraz dociera do  mnie to, co jest prawdziwą sprężyną tych przemian: to konsumpcja, która coraz bardziej odciska swoje piętno na społeczeństwach, które jeszcze niedawno miały tylko pracować i zaradnie walczyć o rynki zbytu. Choć Chińczycy z Hong Kongu znacznie wcześniej niż ich kontynentalni pobratymcy poczuli moc swoich pieniędzy, to dopiero Niagara kupujących z SHENZEN nadała tutejszej konsumpcji właściwą masę krytyczną. Masę, która w przypadku wielkich marek przybiera formę zakupoholizmu o niespotykanych gdzie indziej rozmiarach. Dla przykładu: z zielonego autobusu na zdjęciu poniżej wysiadła grupa niepozornych chińskich biznesmenów i uformowała zgrabną 70-cio osobową kolejkę przed sklepem Cartier. Następnie każdy z panów nabył zegarek plus drobiazg dla kobiety za bagatela 10k EUR. Lub więcej.

Hong Kong - Rafał BauerW tej scenie nie ma w zasadzie nic dziwnego. W kolejkach stoi się przed wejściem do każdego markowego sklepu i to nie w trakcie przeceny, ale również w trakcie regularnej sprzedaży. Co więcej, oczekujący w kolejce zazwyczaj coś kupują. Chińczycy są praktyczni, gdyby mieli nie kupować po prostu by nie stali. Na wejście do jednego z popularnych domów towarowych trzeba poczekać dobrych kilkanaście minut. Ale już znacznie dłużej panie poczekają w kolejce do toalety. Kiedy grymasiłem jako 12 do pisuaru, mój lokalny partner zareagował wyrzutem. Byłem zaledwie 12! Istotnie, dwie godziny później w weekendowym szczycie zakupowym kolejka kończyła się na głównym hallu co oznaczałoby dla mnie zajęcie co najmniej 36 pozycji!

I kiedy już miałem założyć, że lokalna kultura poddała się całkowicie fetyszowi konsumpcji, a światowe marki zagarnęły praktycznie cały detaliczny rynek, najnormalniej w świecie rozbolała mnie głowa. Mniejsza o to czy od powagi konkluzji czy z braku snu dość, że wyraziłem chęć natychmiastowego zażycia pain killera. Jakież było moje zdziwienie, gdy skierowaliśmy się do lekarza?Hong Kong - Rafał Bauer

Dżentelmen widoczny na zdjęciu jest właśnie w trakcie badania pacjentki. Dodam, że po zbadaniu pulsu na prawym i lewym przegubie domagał się jeszcze pokazania języka po czym w skupieniu wpatrywał się w oczy pacjenta. Dalej było już tylko wypisanie recepty i oczekiwanie na medykament przygotowywany na miejscu. Doraźny szykowano w kilkanaście minut. Po poważniejsze mikstury należało się stawić za kilka godzin. Jak się niebawem przekonałem, medyk cieszył się sporą popularnością. W gustownej poczekalni z widokiem na zasoby lecznicze.

Hong Kong - Rafał BauerTłoczyli się pogodni na ogół pacjenci często wraz z latoroślami. Połknąłem swoją miksturę i… dość upierdliwy ból głowy zdumiewająco szybko przeminął. Well, są koncerny, które raczej potęgi tutaj nie zbudują. Producentom leków OTC póki co musi wystarczyć USA i Europa gdzie starzejące się społeczeństwa ustanawiają kolejne rekordy lekomanii. Na wynos otrzymałem kolejną miksturę. Miała złagodzić skutki jet lagu. Zażyłem przed wyjściem na kolację. Nagły przypływ optymizmu przypomniał mi działanie nieco innych substancji, tym chętniej udałem się na podbój tak optymistycznie rozpoczętego wieczoru. Wsparcie jako żywo się przydało, ponieważ celem wieczoru była najsłynniejsza w Hong Kongu knajpa, w której serwuje się… gęsi. Oto one:

Rafał Bauer - Hong Kong

Zaprezentowane z marszu konsumentom nieprzygotowanym mogą się wydawać nieco kulturowo obce. Nadwiślańskie pochodzenie wyposażyło mnie w bliższą znajomość z drobiem po skalpowaniu toteż zanurzyłem się w konsumpcję bez lęku i obaw. Ba, z obrazem pani Zdzisi z bazarku pod Halą Mirowską, która w nieustającej ofercie miała właśnie drób. Zadumałem się nieco nad tym skądinąd ciekawym wspomnieniem, bo przypomniałem sobie równocześnie wyszynk pana Mieczysława oferujący rosół i inne specjały niemalże vis a vis skalpującej kuraki Zdzisławy. Balansując na śliskiej podłodze kroczyłem do stolika. Kiedy już miałem przyjąć, że brak właściwego kontaktu z podłożem to także jeden z efektów zażytego specyfiku, w gwar konsumpcji wdarł się charkotliwy ryk. Mimo solidnego fikołka, pan o aparycji niemieckiego bahnszutza powstał ze śmiechem z podłogi i ponownie zajął swoje miejsce przy suto zastawionym stoliku. Jakby widząc mój pytający wzrok, funkcyjny na mojej sali nie znoszącym sprzeciwu gestem wskazał, abym podążył za nim. Zbadawszy czy bateria w telefonie pozwoli mi utrzymać kontakt ze światem bardziej realnym niż ten wokół mnie ruszyłem w czeluści. A tam…

Hong Kong

Wyleniały samuraj w efektownych gumowcach koloru ecru metodycznie preparował gąski. Owa unikalna technologia, dzięki której wzmiankowane dosłownie roztapiały się na podniebieniu, polegała zasadniczo na tym, że w widocznych na zdjęciu kadziach gąski gotowano w całości! No no, kadzie pokrywał na oko dwustuletni osad sadzy, jeśli substancje smakowe w ich wnętrzu kumulowano równie długo… ten tok myślenia wytrącał mnie nieco z pogodnego nastroju toteż wycofałem się zgrabnym slalomem do swojego stoliczka upewniony, że swing to efekt stuletniego oleju na podłodze a nie zioła czy innych opiatów w krwi obiegu. Kiedy w stanie kulinarnego orgazmu opuszczałem gościnne podwoje:

Hong Kong

Uprzejmie zagadnięty przez gospodarza dowiedziałem się, iż przybytek ten prowadzą unikalni, ale występujących w Chinach chrześcijanie! W kulminacji gestu, który towarzyszył tej informacji zmaterializował się na zdjęciu dobrotliwie uśmiechnięty Panzer Kardinall Ratzinger vel Benedykt XVI. Hmm, nastrój mi niestety przysiadł, ponieważ jego świątobliwość nieodmiennie kojarzy mi się z Thomasem de Torquemadą praojcem Świętego Oficjum. Ale że dzień zaczęty w deszczowych Helsinkach powoli dobiegał końca udałem się na zasłużony odpoczynek.

Oddając się w ramiona Morfeusza, podziwiałem na ekranie popisy pięciu bardzo popularnych w tych rejonach młodzieńców, którzy w refrenie zapewniali ochoczo, że już nie kochają i kochać nie będą. Powyższe komunikowali uprzejmie w języku dawnych kolonialistów, tym samym zawartość zwrotki nie miała już znaczenia.

I takie są właśnie współczesne Chiny – pomyślałem, zasypiając. Azjatyckie na zewnątrz, europejskie wewnątrz. Jakie są naprawdę tego nie wie nikt. Nawet oni sami.

0 Comments

Litwa (2)

Czyli kontynuacja naszych zawiłych stosunków sąsiedzkich. Wprawdzie długa ale zakończona optymistycznym akcentem:)

Gdy pewnego listopadowego dnia 1918 roku dwaj oficerowie w cywilu odprawiali Piłsudskiego z Sosnowskim do Warszawy, kalkulacje strategiczne cesarskiego sztabu generalnego legły w gruzach i to co najmniej z dwóch powodów. Po pierwsze: sztab nie był już cesarski, po drugie: ochrona przed ogniem rewolucji wleczonym przez cofające się z Rosji jednostki stawała się problemem palącym. Wcześniejsze kalkulacje sztabowców oparte na założeniu, że kadrowi oficerowie wywiadu austriackiego poradzą sobie z organizacją armii i władz cywilnych zawiodły na całej linii. Major Zagórski wraz ze swymi zwierzchnikami zdołał swego czasu opanować Legiony, ale sytuacja się zmieniła – to raz; a dwa – panowanie nad państwem wymaga politycznej siły sprawczej. A tej kadrowcom zabrakło choć wspólnie z Niemcami, pod czujnym okiem generał gubernatora Hansa von Beselera, zdołali wykształcić zalążek kadry przyszłej armii polskiej. To w mundurach Polnische Wehrmacht wykształcili się tacy oficerowie jak Rowecki, Kleberg czy Marian Porwit (drugi obok Jana Rzepeckiego światek rozmowy Wojciechowskiego z Piłsudskim na moście w 1926 roku). Stworzono sprawy zalążek armii, ale faktycznej siły zbrojnej, która oparłaby się bolszewickiej Rosji – nie.

W podręcznikach historii nie mówi się zazwyczaj jasno skąd ta gorliwość Niemców do eksportowania Piłsudskiego i gotowość Rady Regencyjnej do podporządkowania się Piłsudskiemu. A odpowiedź na to pytanie jest dość prosta i brzmi: Konwent A i Polska Organizacja Wojskowa (POW). Wielką przewagą komendanta nad każdym z ówczesnych polityków było dysponowanie zarówno zakonspirowanym politycznym rządem jak i paramilitarną organizacją wojskową. W październiku 1918 siły PSZ szacuje się na 10 tysięcy a POW na ponad 20 tysięcy ludzi i to tylko na terenie Kongresówki. Ponadto uwięzienie przysporzyło Piłsudskiemu olbrzymiej popularności oblekając w laur nieugiętego orędownika sprawy polskiej. W polityce sława to sprawa niebagatelna. Atmosferze jesieni 1918 roku w Warszawie na pewno poświęcę osobny wpis. Moim zdaniem wydarzenia tego okresu toną w mroku, który warto by lekko rozświetlić, choćby hobbystycznie. Konspiracyjny zasięg Komendanta był moim zdaniem znacznie szerszy niż lewicowy Konwent A. Jestem przekonany, że odpowiednio wybrani funkcjonariusze infiltrowali również struktury na prawicy.

No, ale jaki to ma związek z Litwą? Zasadniczy. Piłsudski wielokrotnie powtarzał, że na zachodzie granice ustali Ententa, a na wschodzie ustali je ten, kto po nie sięgnie. Mimo walk z 1918 roku porozumienie z Ukraińcami wydaje się prawdopodobne, ba, w 1920 roku przybierze jak najbardziej materialną formę a Ataman Petlura wesprze wyprawę kijowską. Trudno się zatem dziwić, że oczy Komendanta skierowane są na Litwę i Wilno, w którym rozpoczęła się jego konspiracyjna droga. Zna panujące na Litwie relacje. Wie zapewne, że litewskie polskojęzyczne elity wahają się jeszcze między samodzielnym bytem i federacją. Dlatego też w kwietniu 1919 wkraczające do Wilna jednostki kolportują dwujęzyczną odezwę „Do mieszkańców byłego Wielkiego Księstwa Litewskiego”. Tyle, że zgodnie z literą owej odezwy powołano namiastkę lokalnego rządu z wyraźnym wskazaniem, że celem jej działalności jest odpowiedź na wszystkie potrzeby lokalnej społeczności. Lokalnej czyli polskiej, a przede wszystkim polskojęzycznej. W Kownie, do którego wycofał się litewski rząd, federacja traci zwolenników. Ale Komendant ma w zanadrzu rozwiązanie awaryjne. Od kilku miesięcy aktywizuje się przecież tutejsze POW, które choć swego czasu przerzedzone przez Niemców, jest jednak zdolne do akcji. Z Warszawy płyną jednak polecenia wstrzymywania działań. W terenie nie jest jednak łatwo. Kowieńszczyzna, nie mniej polska niż Wileńszczyzna, rwie się do walki. Ale rozkazów nie ma. Piłsudski liczył pewnie, że da się osiągnąć porozumienie wykorzystując agenturę i litewskich sojuszników. Przecież w tym celu Kasprzycki spotykał się z Zukauskasem ( Zukowskim )- głównodowodzącym armii litewskiej – armii, w której służą nawet Polacy uważający się za Polaków. Ale plan wziął w łeb w klasyczny polski sposób. Aktyw POW nie opanował szeregów i powstanie wybuchło samoczynnie. Do historii przeszło pod nazwą sejneńskiego, bo o Sejny właśnie toczyły się największe walki. Warto w tym miejscu zauważyć, że ówczesne władze Litwy liczyły na to, że Wielka Litwa sięgnie do Suwałk i Białegostoku.

Każdemu, kto się w tym miejscu oburzy, zalecam rzut oka na mapę: te miasta jako żywo znajdowały się kiedyś w Wielkim Księstwie Litewskim. Powstanie się powiodło, Litwini zostali wyparci. Tyle że w ramach retorsji przeprowadzili u siebie aresztowania ponad 200 osób podejrzanych o sprzyjanie Polsce. Równolegle rozpoczęto agresywną antypolską kampanię, która pogrzebała jakiekolwiek federacyjne plany. W efekcie ówczesnych wypadków rozpoczęto politykę programowej lituanizacji, która już w dwudziestoleciu międzywojennym dała wspaniałe efekty. Kowieńszczyzna stała się litewska. Ówczesne wypadki, władze litewskie zapamiętały sobie głęboko. Choć konspiracyjne POW rozbito dzięki zdradzie, uważa się również, że był to rezultat zmiany poglądów przez jednego z ważnych konspiratorów. Zwrot ideowy? Kto wie, jak by nie było głównym ostrzem komunistycznej władzy był przecież towarzysz Putrament Żmudzin z prastarego rodu.

Tak czy inaczej w Kownie uznano wtedy, że Polakom ufać nie można nigdy. Uruchomiono optykę, która funkcjonuje do dzisiaj: wynaradawiać i zwalczać. Litewska idea niepodległościowa ma zatem podstawowy fundament: zwalczanie polskich faszystów dybiących na niepodległość. Późniejsze wypadki mają moim zdaniem znaczenie mniejsze niż te z wiosny 1919. Wkroczenie Żeligowskiego do Wilna w 1920 roku w ramach pozorowanego buntu miało już otwarcie wrogi charakter. Mimo braku zapalczywości w walkach i małej gorliwości po obu stronach, była to już kolejna otwarta wojna. Planowany początkowo jako przedsięwzięcie ochotnicze, bunt od początku wymagał wsparcia jednostek liniowych. Wsparcie było jednak na tyle słabe, że front ugrzązł w niewielkiej odległości za Wilnem. Na dotarcie do Kowna nie było w tej sytuacji szans. Inna sprawa, że brakowało pewnie również determinacji. Komendantowi zdarzało się wahać, wiadomo, że natarcie przez most w maju 1926 roku poprowadził Orlicz Dreszer. W 1920 roku miał Wilno. Mógł uznać, że reszta Litwy nie jest warta żołnierskiej krwi.

Warto zauważyć, że wkroczenie na Litwę stanowiło pogwałcenie wszelkich możliwych postanowień międzynarodowych, a w Wilnie rezydował przedstawiciel Ententy, który od Żeligowskiego domagał się wyjaśnień dlaczego naruszono integralność terytorialną niepodległego kraju. Nie otrzymał oczywiście żadnych i wyjechał z miasta. Warto o tym pamiętać czytając artykuły, w których sugeruje się, że Litwa w sposób całkowicie niegodziwy lekceważy unijne prawa mniejszości. Lekceważy i lekceważyć będzie – to oczywiste. Oczywiste tak samo jak dążenie do zagarnięcia Wilna w 1920 roku.

Litewska współczesna państwowość to antypolskość. Wieki wspólnej historii wymagają ciągłego antypolonizmu, bo bez niego różnica między nami mogła by się Litwinom wydawać zbyt mała. Warto zauważyć, że Litwinów nikt przecież na siłę nie polonizował. Polonizowali się sami, ponieważ ich elitom było to po prostu na rękę. Polskie przywileje szlacheckie i ówczesne zdobycze demokratyczne skutecznie do tego zachęcały. Czy pro-polskie postawy są możliwe dzisiaj? Każda wizyta w Wilnie przekonuje mnie, że to mało prawdopodobne. Choć po raz ostatni byłem tam w 2007 roku, obecne relacje tubylców jak i turystów sugerują, że niechęć wsiąkła już bardzo głęboko.

Inna sprawa, że litewskie władze nie doceniają znaczenia zwykłych ekonomicznych czynników, które miały, mają i będą miały wpływ na nasze pogranicze. Posłużę się osobistym przykładem. W grudniu 2005 roku znalazłem się na Litwie, aby przeanalizować celowość kupna podkowieńskiej szwalni. Polecieliśmy do Wilna, z którego zabrał nas samochodem Litwin – przedstawiciel renomowanego banku inwestycyjnego. Z punktu zaproponował rosyjski. My – angielski, zakładając, że próba rozmowy po polsku wpisze się w tradycje polskiego szowinizmu. Godzinka drogi upłynęła nam na analizie lokalnej sytuacji gospodarczej. Nasz mniej więcej 30-letni rozmówca wyjaśnił nam, że interesy na Litwie robi się zasadniczo z Rosją albo dla Rosji i taka sytuacja wymaga przede wszystkim znajomości tamtejszych realiów i tamtejszego języka. Po tej pouczającej dyskusji dotarliśmy do interesującego nas zakładu. Rozmowy w dyrekcji wyłącznie po angielsku. Okoliczności przyrody technicznej nie odbiegały od znanych nam standardów z Polandy, ba, w pewnych miejscach znacząco je przewyższały. Powyższe między sobą komentowaliśmy na bieżąco w języku ojczystym. Na to nasza przewodniczka – dyrektor zakładu, znienacka przeszła na piękną kresową polszczyznę. Zadaliśmy oczywiste pytanie czy jest Polką. Pani dyrektor po chwili wahania odpowiedziała, że nie, ale od dziecka wychowywała się na polskiej TV, bo sowiecka była nieciekawa. Ponadto poinformowała nas, że w zasadzie większość pracowników to Polacy, więc w zakładzie rozmawia się często po polsku. Na dodatek, po powrocie za negocjacyjny stół od przełożonych pani dyrektor – zarządzających funduszem, do którego należał ów zakład dowiedzieliśmy się, że teren, na którym się znajdujemy to „former R z e c z p o s p o l i ta”, co wprawiło nas już w prawdziwe osłupienie.

Powrotna droga upłynęła nam na roztrząsaniu lokalnych relacji narodowościowych. Nasz rozmówca nie widział tu wielkiego problemu. Oznajmił, że jest Litwinem, ale pochodzi z wybrzeża, a komplikacji relacji polsko-litewskich nie rozumie i rozumieć nie chce. Studiował w Moskwie, ma tam dobrych znajomych i zasadniczo uważa, że podstawowy partner biznesowy Litwy, z którym ta powinna się liczyć, to Rosja. I konkludując w ten sposób wysadził nas pod hotelem. A że lot powrotny rano, postanowiliśmy się zapoznać z zabytkami miasta. W tym celu udaliśmy się do recepcji, prosząc o zorganizowanie polskiego przewodnika lub polskojęzycznego taksówkarza. Konfuzja. Pani uśmiecha się nieszczerze, że późno, że się nie da – widać, że wyłącznie barwy międzynarodowej korporacji hamują wyraźną niechęć. Rezygnujemy. Ale, że miasto kusi udajemy się na spacer per pedes. Ponieważ topografię miasta przypominam sobie piąte przez dziesiąte z opresji wybawia nas taksówkarz. Na prośbę o kurs na „Gedymin hill” odpowiada pytaniem: Paljaki? Potwierdzenie, rozpoczyna nocną wycieczkę po Wilnie, w trakcie której zobaczymy wszystko włącznie z Armani Flag Store, którego podówczas w Warszawie jeszcze nie ma. Nasz taksówkarz Polakiem się nie czuje, ale ponieważ mama jest Polką, a on sam mieszka pod Wilnem, to po polsku rozumie a i niemnożka mówi. Dodatkowo wyjaśnia, że po polsku rozumieją w zasadzie wszyscy, ponieważ nieustającą popularnością cieszy się polska telewizja a w każdym razie niektóre programy, gdzie wymienia od razu „Różową landrynkę” – ówczesny hit eksportowy Polsatu rozpalający wyobraźnie mężczyzn, również w tak odległym Egipcie.

Po powrocie do hotelu, z Mariem – towarzyszem tej wyprawy spożyliśmy alkohol w hotelowej restauracji rozprawiając o meandrach lokalnej historii i narodowych relacji. Jakimże kontrapunktem był kolejny dzień, gdy po drodze na lotnisko zapragnęliśmy obejrzeć sobie wileński sklep Reserved. Taksówkarz słysząc polski usiłował nie zrozumieć, że ma na nas poczekać w centrum handlowym, następnie domagał się depozytu namiętnie mówiąc do nas po rosyjsku. Po pewnych bojach udało nam się wreszcie zwiedzić placówkę koncernu LPP, ale nasz drogi kierowca szykanował nas na różne drobne sposoby przy czym nie było najmniejszej wątpliwości, że doskonale rozumie co do niego mówimy. Dodam, że konwersacja rozpoczęta została taktownie: w języku władców Albionu, którego niestety nie znał.

Wylatywałem z Wilna z wyraźną konkluzją: Polska – to przeszłość, Rosja – to przyszłość. Nie wiedziałem wtedy i nie wiem dzisiaj czy taki był faktyczny mind set ówczesnych środowisk, ale analiza współczesnej litewskiej blogosfery skłania do podobnego poglądu.

Nie wiem kiedy Wiki Leaks ujawni depesze dyplomatów z Wilna, ale może się okazać, że ujawni się w nich niebagatelna rola, jaką odegrali w transakcji nabycia Możejek. Zapomina się bowiem, że akcjonariuszami zagranicznego ramienia Jukosu byli Amerykanie. Amerykanie są z reguły zainteresowani zyskiem, a oferty Rosjan na odkup Możejek wielkiego zysku nie przewidywały, bo nie musiały. Wiadomo już dzisiaj (ponownie Wiki Leaks), że awariami rurociągu zawiadował Kreml, trudno zatem się spodziewać, aby rosyjskie firmy miały ochotę się między sobą ścigać. Tym bardziej, że rentowność rafinerii zależała wyłącznie od ceny tłoczonego rurą surowca🙂.

Orlen zapłacił za Możejki 2,5 mld USD – znacznie więcej niż proponował którykolwiek z konkurentów. Za tą cenę nabyto największy zakład przemysłowy i największego pracodawcę na Litwie. Ówczesne polskie plany sięgały jednak znacznie dalej. Rozważano inwestycję w Ignalin – litewską elektrownię atomową produkującą nadwyżkę mocy, rozmawiano o partnerstwie strategicznym w kolejach i innych dziedzinach. Ówczesny lokator pałacu namiestnikowskiego w Warszawie na pewno był zadowolony z polskiej obecności na Litwie. Przyszłość wyglądała bardzo interesująco a stosunki polsko-litewskie zdawały się poprawiać z dnia na dzień. Prezydent Kaczyński, wolny od tłumaczy w litewskiej stolicy, mógł z jej elitami konferować swobodnie bez kłopotliwej bariery językowej i krępującej obecności tłumaczy. I być może podówczas litewski salon po raz ostatni nie ukrywał znajomości języka polskiego.

I kto wie jakby się to wszystko dalej rozwinęło, gdyby nie Radzieccy. Okazało się bowiem, że niebawem po przejęciu, Możejki unieruchomiła awaria a zaraz po jej naprawieniu, zepsuł się rurociąg. I jest popsuty do dnia dzisiejszego. Na dodatek w Polandzie zmieniła się władza a wraz z nią zarząd narodowego szejkanatu. W stosunki polsko-litewskie wkroczył chłód, który w relacjach Orlen – Litwa można wprost określić jako ekonomiczną wojnę. Dlaczego? Dlatego, że całość ropy do przerobu w Możejkach musi być teraz dostarczana drogą morską poprzez port,… który i owszem zaprojektowano jako ropoport, ale do exportu a nie importu surowca! Co więcej, produkt Możejek również musi być eksportowany, ponieważ lokalny rynek jest za mały dla takiej dużej, porównywalnej z płocką, instalacji. Rafinerię projektowano pod wojenne plany ZSRR a nie potrzeby lokalnych gospodarek. Tym samym tankowce przywożą wenezuelską ropę, z której Orlen Lietuva robi swoje litewskie produkty i… wysyła morzem, między innymi do USA. I traci na tej operacji setki milionów dolarów rocznie. Objawem wojny jest również konflikt między Orlenem a litewskimi kolejami, które doją go maksymalnymi stawkami za transport cystern. Doją, bo mogą. Orlen Lietuva nie ma przecież innej możliwości eksportu. Mógłby wybudować rurociąg, ale rząd Litwy ze względów oczywistych dorzucić się do tej inwestycji nie chce, a Orlenu na nią nie stać.

Miłość wyparowała, Ignalin został ostatecznie zamknięty w 2009 roku, Polska utraciła jedną z ciekawych opcji rozwiązania tykającej bomby energetycznej, bo w naszym kraju nie wybudowano żadnej nowej elektrowni od lat 80-tych. We wzajemne relacje wróciła historyczna polityka, w której chodzi raczej o to kto komu narobi więcej złośliwości. Postawa władz litewskich nawet mnie nie dziwi. Proszę sobie wyobrazić jak u nas odbierano by publiczne niemieckie debaty na temat tego, komu Angela Merkel zamierza sprzedać Orlen i kto zdaniem Angeli Merkel jest dobrym, albo niedobrym, na ów Orlen kupcem. Polska racja stanu spektakularnie skomrpomitowała się nad Wilią ostatecznie jak sądzę lokując naszego sąsiada po rosyjskiej stronie geopolityki. W sumie nic dziwnego, nie stać nas na gry na dużej szachownicy. Głównie dlatego, że polityka gospodarcza nie jest w naszym kraju celem nadrzędnym. Nie traktuje jej się jako sposobu zabezpieczenia przyszłości państwa. Jak dowodzi bieżąca kampania, gospodarka to wyłącznie niechciany element politycznej debaty.

W przypadku Możejek dokonano znacznej ingerencji w organizm gospodarczy ościennego państwa, popartej czynnikiem politycznym, który miał swoje uzasadnienie. Wywołano to jednak sytuację, w której piasek wozi się na pustynię a z pierwotnych zamiarów bliższej współpracy gospodarczej z sąsiadem nie pozostało nic. Miernikiem absurdu obecnych relacji jest niedawny skandal, kiedy to sponsorami telewizyjnego programu, w którym zrywano dwujęzyczne tablice w etnicznie polskich miejscowościach, było PZU Lietuva i Reserved. Pewnie przypadkowy ale dojmujący przykład paranoi w naszych relacjach.

A obecne zamieszanie? To przede wszystkim kolejny dowód jak obie strony konfliktu podchodzą do prowadzenia polityki. W obu krajach takie zamieszanie jest po prostu na rękę rządzącym. Warto zwrócić uwagę, że wojnę Edwarda Tuska z kibicami rozpoczyna… zadyma w Kownie w trakcie meczu reprezentacji. Jakkolwiek wiadomo nie od dzisiaj, że polscy kibole do potulnych baranków nie należą, zajścia w Kownie zostały w znacznej mierze sprowokowane celowym i ostentacyjnie agresywnym zachowaniem policji. Zamieszki idealnie wpisały się w antypolską retorykę Wilna, ale nie zaszkodziły również Warszawie, która natychmiast ogłosiła krucjatę przeciw stadionowej przemocy agregując na łamach Gazety Wyborczej kolejne punkty poparcia. Trudno oprzeć się wrażeniu, że obecna sytuacja jest wykorzystywana podobnie i to ponownie obustronnie. W najgorszym położeniu znajdują się wyłącznie litewscy Polacy.

Ale to już pewnie niezbyt długo. Litwa ma swoje wieloletnie doświadczenia w wynaradawianiu, a na Uniwersytecie Wileńskim najprawdopodobniej rozleci się polonistyka. Litwinizacja? Nie, co więcej za 4 z istniejących 6 miejsc na roku płaci rząd litewski fundując stypendium. Po prostu – nie ma chętnych. Czasy się zmieniły, młodzież wybiera inne opcje. Zmienia się również tamtejszy język polski. Relacje mniejszościowe powodują coraz większe sklejanie się społeczności polskiej i rosyjskiej, co de facto prowadzi do coraz większego zmieszania tych języków szczególnie w młodzieżowym slangu. Ten proces widać doskonale na przykładzie osób wychowanych już w wolnej Litwie. Ich język, wyraźnie dowodzi gdzie lokują swoje ambicje. Polska, poza barwną i burzliwą historią, nie ma im wiele do zaoferowania. Są w zasadzie w podobnej sytuacji do młodych mieszkańców Szczecina. Dla nich również więcej do zaoferowania ma Berlin niż Warszawa czy Poznań i dlatego właśnie germanizują się w tempie szybkim a całkowicie niezauważanym.

Cóż, to w zasadzie nic dziwnego. Jednym z celów UE było przecież osłabienie dużych narodów poprzez animację wszelkiej maści grup etnicznych. Takie czasy. Warto zatem zauważyć, że umacnianiem zasięgu języka zajmuje się teraz zupełnie kto inny:

http://lietuva.blox.pl/2011/05/do-czego-nie-jest-mi-potrzebny-litewski.html

Mówi się, że życie pisze ciekawsze scenariusze. Jak widać, pisze też niezwykle udane pointy.

Czyli kontynuacja naszych zawiłych stosunków sąsiedzkich. Wprawdzie długa ale zakończona optymistycznym akcentemJ.

10 komentarzy

Litwa

Czyli o tym, że krew nie woda, ropa nie wino oraz o tym, że w polityce nic nigdy nie dzieje się przypadkiem.

W patriotycznej atmosferze pierwszych dni września, wśród łopoczących sztandarów i podniosłych treści, Rota nie powinna dziwić nikogo. I nie dziwiłaby gdyby nie całkowicie egzotyczne okoliczności: strajk szkolny na Litwie. Anno domini 2011, media polskie wypełniła kalka jednego z najbardziej ikonograficznych protestów w narodowym etosie.

Nie ma chyba telewidza który nie zacisnął by pięści. Polskie dzieci płaczą, Litwa brutalnie łamie prawa mniejszości. W ostrych słowach wypowiada się szef MSZ i zapowiada pilną wizytę premiera. Ba, Premier narusza święty weekend w domu i udaje się niedzielnym rankiem na spotkanie z Premierem Litwy. Wyborcy reagują poprawnie, w łopocie narodowych flag POparcie rośnie. Na ekranach telewizorów wspaniałym językiem wilniuki opowiadają o tym jak broni się im dostępu do polskości. Knykcie bieleją. Mieszkaniec podwileńskiej wsi, żywa kalka Skrzetuskiego wyjaśnia lokalne relacje celnym cytatem z Kingsajz Machulskiego „ wy nas nie lubicie i my to wiemy. Ale my was tak lubimy i będziemy tak długo i tak mocno lubić aż i wy nas polubicie”. Nic dodać nic ująć. I zanim oddamy się analizie niezwykle interesujących i pogmatwanych relacji polsko litewskich zauważmy jedno: komentatorzy tamtejszych wydarzeń nieustająco zapominają o najbardziej współczesnym i palącym problemie relacji polsko litewskich. Ten problem nazywa się Możejki.

Choć w prasie popularnej to temat od dawna niemodny, co jakiś czas powraca niczym bumerang w prasie biznesowej. Jest o czym pisać. Jedno z największych polskich przejęć planowane jako wielka forpoczta równie wielkich federacyjnych planów RP stało się zgrabnym i odpowiednio wyskalowanym owych relacji sarkofagiem. Motywy działania naszego narodowego szejkanatu pod wodzą Igora Chalupca mogę sobie doskonale wyobrazić. Koincydencję z celami polityki zagranicznej również. I bynajmniej nie uważam powyższej za grzech. Departament stanu USA szereg swoich celów od dawna realizuje poprzez ekonomiczną ekspansję. Zasadnicze pytanie dotyczy wyłącznie tego kto i w jakim stopniu za ów polityczny funktor płaci. Choć Orlen powszechnie traktuje się jak narodowy skarb warto pamiętać, że państwo kontroluje w nim raptem 27,5% akcji. Dzięki pewnym zabiegom prawnym  wystarczy to do sprawowania władzy. Ale nie wystarczy aby koncern traktować jako przedłużenie skarbu państwa. Ale przeczucie podpowiada mi, że w wyniku wyborczego sukcesu PO ten stan się może zmienić a za sterami tankowca zasiądzie doświadczony prywatyzator. Szczególnie, że jak wieść gminna niesie piastowaniem swej funkcji jest już nieco znużony :).

W analizach dotyczących Możejek często umyka jedno: są  jednym z większych pracodawców i prawdopodobnie nadal największym na Litwie przedsiębiorstwem. Z tej perspektywy, bez względu na to czy litewski skarb jest jej właścicielem problem polityczny stanowić będą zawsze. Do przejęcia Możejek dochodzi w 2006 roku a więc pod patronatem rządów PIS i św pamięci Prezydenta Lecha Kaczyńskiego dla którego polityka wschodnia i federacyjne idee Marszałka Piłsudskiego były niezwykle ważnym czynnikiem polityki państwa. Prezes Chalupec nigdy nie ukrywał, że wobec fatalnego startu negocjacji, bez politycznego wsparcia transakcja nie doszła by do skutku. Choć przy okazji wspominał, że wsparcia udzielały wszystkie polityczne opcje trudno nie zauważyć, że najważniejsza była ta opcja która ówcześnie dzierżyła stery. Można oczywiście przyjąć, że zarząd spółki w której władze powołuje skarb państwa prowadził autonomiczną politykę ale to pogląd dość naiwny choć oczywiście politycznie poprawny.

O co się bito? Rafineria w Możejkach to w zasadzie jedyny producent paliw w krajach nadbałtyckich. Jedyny i historycznie powiązany z systemem rosyjskich ropociągów. Powyższe uzależnienie nie dziwi, ponieważ Możejki powstały jako inwestycja centralna w ZSRR i owego ZSRR interesy miały realizować. Planiści z politbiura odzyskania niepodległości przez Litwę nie brali pod uwagę.  Ale można by powiedzieć  nie musieli ponieważ nawet w kapitalizmie pewne uzależnienie jednak pozostało. Choć po raz pierwszy sprywatyzowali rafinerię amerykanie to szybko przekonali się, że o rafinerii decyduje się w Moskwie a nie w Wilnie. Po kontrolnym zakręceniu kurka w kontrolowanym przez Rosjan rurociągu byli już gotowi na sprzedaż. Ich pakiet odkupił Jukos należący podówczas do niepopularnego dzisiaj rosyjskiego oligarchy Chodorkowskiego. ( Najwyraźniej w tamtych czasach, dzisiejszy sztandarowy wróg Kremla miał tam jeszcze swoich przyjaciół ) Precyzyjnie, pakiet nabył nie sam Jukos ale związana z koncernem struktura off shore czyli ramię koncernu poza obszarem rosyjskiej jurysdykcji. Powyższe zaplanowane zapewne jako papierek lakmusowy dla renacjonalizacji rafinerii przez Rosję już niebawem miało się okazać dla Litewskich interesów zbawienne. Jukos nabył wprawdzie 60% akcji ale litewski skarb państwa pozostawił sobie prawo ich pierwokupu gdyby kiedykolwiek Jukos postanowił o ich zbyciu. Kiedy miłość kremla do Chodorkowskiego się skończyła, bezpiecznie z dala od FSB Możejki mogły trafić w inne ręce. Chętni pojawili się praktycznie od razu tyle, że  koncesjonowani przez Kreml. I nagle pośród nich pojawił się nasz narodowy szejkanat. Teoretycznie powinien być powinien być witany z otwartymi ramionami. Czysto teoretycznie, bo polityka litewska od zarania swojej współczesnej państwowości na kierunku warszawskim jest szczególnie podejrzliwa. Dlaczego? Otóż ma dwa istotne powody.

Wiosną 1918 roku wolność przychodziła do narodów bardzo różnymi drogami. W przypadku Litwy i Ukrainy rozkazem Ober- Ost czyli dowództwa armii Cesarstwa Niemieckiego na froncie wschodnim. Tamtejsi stratedzy błyskotliwie odkryli, że nic tak dobrze nie zrobi bezpieczeństwu wojennych zdobyczy jak oddzielenie się od Rosji  murem młodych i gotowych do wojowania o niepodległość państw. Tym sposobem zgrabnie powołano do życia Litwę wraz z arbitralnie wybranym jej  Królem oraz pośrednio Ukraińską Republikę Ludową. Teoretycznie powszechnie wiadomo, że w ramach pokoju brzeskiego w marcu 1918 Niemcy doszli do porozumienia z bolszewikami. W tym samym miejscu, tyle że miesiąc wcześniej podpisali również porozumienie z URL której w zamian za milion ton zboża zapewniono militarne wsparcie i polityczne poparcie bez którego nie pokonała by swoich politycznych przeciwników. Ktoś zapyta dlaczego nie zawarto pokoju również z Litwą? Nie było takiej potrzeby. Leżąca na zapleczu frontu nie miała wielkiego znaczenia. Z podobnych powodów,  do stołu rokowań nie zaproszono przedstawicieli Królestwa Polskiego podówczas nie mniej fasadowego . Po prostu ukraińskie pułki dowodzone często przez austriackich oficerów liczyły się znacznie bardziej niż kanapowi politycy poza frontem. O ile Ukraińcom nie szczędzono broni i amunicji Litwinom długo nie zezwalano na formowanie jednostek wojskowych. Głównie dzięki temu, Wilno nie zdołało przygotować siły militarnej stosownej do swoich terytorialnych ambicji. Granice wielkiej Litwy majaczyły w mrokach historii i oczach żarliwych patriotów. Niestety, brakowało bagnetów aby je skutecznie ustanowić. Wiosną 1918 protekcja niemiecka była jeszcze wystarczająca aby litewska państwowość instalowała się dość swobodnie a parlament ( Taryba ) obradował w ustanowionym stolicą Wilnie. Że z gruntu polskim a przynajmniej polsko języcznym nie przeszkadzało jeszcze nikomu. Świat formował się na nowo, a myśl federacyjna była w umysłach dość żywa. Warto również dodać, że większość litewskich elit mówiła po polsku gdyż ów język od XVII wieku aż do rozbiorów był w Wielkim Księstwie Litewskim językiem urzędowym. Co być może wyda się ciekawe, polski zdetronizował …..staroruski a nie litewski który w piśmiennictwie pojawił się dopiero w XVI wieku i był przede wszystkim językiem włościan a  i to nie wszystkich. Budowa współczesnego języka litewskiego to również interesująca historia. Po powstaniu styczniowym wśród Litwinów poczęła się rodzić potrzeba wyrażania własnym językiem dla zademonstrowania odrębności od niezwykle silnych tendencji pro polskich. Proszę zauważyć, jak trudno było być żarliwym patriotą litewskim nosząc nazwisko Tadeusz Konwicki. Tadauskas Konvickas w epoce rodzących się  nacjonalizmów potrzebował języka który w owych czasach stawał się jednym z głównych obok wiary narodowościowych kryteriów. Dlaczego nie sięgnięto po ów historyczny litewski? Problemy były dwa: polska pisownia ( ż, sz, cz, ź ) oraz olbrzymia dawka polonizmów. Dlatego stworzono niemalże od nowa literacki język litewski tworząc neologizmy wszędzie tam gdzie pojawiały się słowa polskie a polską pisownie zastąpiono….. czeską! Ojcem tego języka był Jonas Jablonskas, równocześnie autor wielu nowych litewskich słów. Jakie to ma znaczenie? Kolosalne. Lansowanie nowego języka podzieliło de facto litewskie społeczeństwo dzieląc je na Litwinów i Polaków nie pozostawiając miejsca dla Litwinów mówiących po polsku. Już niebawem miało to swoje poważne konsekwencje.

Kiedy Litwa staje się niepodległym krajem, Komendant Piłsudski toczy jeszcze polityczne dysputy z Kazimierzem Sosnkowskim w Magdeburskiej twierdzy. W tym czasie robota konspiracyjna w kraju wre. Ale wywiad niemiecki przypomni sobie o Komendancie  dopiero kilka miesięcy później……..

CDN

2 komentarze