Bereza Tuska?

Czyli o tym, że dobrobyt ostatnich dziesięcioleci powstał na kredyt, ekonomiczne bunty staną się codziennością, a  specjalne zakłady odosobnienia tego procesu nie opanują nawet jeśli powstaną.

Media wypełnione są obecnie krytyką życia na kredyt i nie chcą zauważyć, że w zasadzie cały dobrobyt ostatnich dekad został zbudowany na długu i ciągle powiększającym się rynku konsumentów. Inaczej być nie może, bo przecież programy społeczne Luli to nic innego, jak podobne doświadczenia Europy czy USA, tyle że na znacznie wyższym poziomie konsumpcji. Ograniczanie pompowania długu musi przynieść niekorzystne skutki i już je przynosi. Socjolodzy łamią sobie głowy nad opisem zjawiska, które dotknęło brytyjskie miasta podczas, gdy nie ma tu czego analizować. Cięcia programów społecznych wprowadzone przez Camerona doprowadziły do sytuacji, w której duże grupy młodych facetów urodzonych najczęściej w rodzinach utrzymywanych socjalnie, nie mogą sobie swobodnie w taki sposób wegetować! A brak tu kolorytu rasowego, ponieważ brytyjska pauperyzacja jest wspólna: ci, którzy mieszkają w councilu, zamiast koloru skóry mają ujednolicający czek z Home Office. A raczej mieli. Ideologiczni inspiratorzy zamieszek marzyli o szturmie na Victoria Embankment albo przynajmniej 10 Downing Street, podczas gdy uczestnikom chodziło najbardziej
o markowe ciuchy i sprzęt Apple. Zamiast dywagować nad tym jacy są bezideowi warto zauważyć, że najprawdopodobniej wychowali się w rodzinach, gdzie pomoc socjalna była podstawowym źródłem utrzymania. Jeśli programy się tnie z uwagi na budżetowe oszczędności, należy się liczyć ze społecznym kosztem. A że tłum dzisiaj atakuje sklepy a nie wojsko i policję? Cóż… a po co się ma męczyć? W imię czego?

Począwszy od republiki weimarskiej, przez amerykański wielki kryzys do czasów współczesnych, rozwój społeczno-ekonomiczny finansowano długiem albo wojną. Jakby tego nie oceniać, to państwa dystrybuowały dobrobyt do szerokich mas społecznych i w zamian za to pozyskiwały ich głosy. Korporacje tak nie działają i działać nie będą, bo nawet największe są na taką politykę zbyt małe. Najlepiej dowodzi tego przykład Forda, który przeprowadził swego czasu daleko idący eksperyment społeczny zakończony spektakularnym fiaskiem. I nie idzie mi tu o słynne kauczukowe miasto w Ameryce południowej, ale osiągniecia socjalno policyjne w macierzystych zakładach w USA.

Moje osobiste doświadczenia w mikroskali da się podsumować następująco: agresywne oszczędności mają sens tylko i wyłącznie wtedy gdy jest szansa, że dzięki nim zwiększy się lub chociaż utrzyma poziom produktywności. Masowym programom oszczędnościowym, które zamierzają wdrożyć państwa europejskie nie towarzyszy żadna stymulacja. Efekty takiej terapii można przeanalizować na przykładzie Boliwii w latach 80-tych. Tam właśnie zdobywał szlify Jeffrey Sachs, który w Polandzie był już znacznie bardziej elastyczny. Ograniczanie wydatków państwa w etatystycznych gospodarkach sprowadzi się do zwiększenia bezrobocia i zmniejszenia krajowego popytu. Miało by to sens, gdyby zaoszczędzone na etatach środki zainwestować w programy celowe (choćby recycling, energia ze źródeł odnawialnych, nowe technologie). Bez wzrostu gospodarczego przy rosnących kosztach obsługi długu samo zamrożenie zadłużenia w relacji 50 czy nawet 45% PKB niczego przecież nie zmieni.

A wzrost kosztów obsługi długu jest nieuchronny i decyduje o tym nie tylko programowa przecież walka z inflacją ale również polityka umacniania złotego, co wypadkowo może doprowadzić w kolejnych 0,25 kroczkach do wyniku 5,50  a to oznacza, że oprocentowanie większości kredytów złotowych z końcem roku zbliży się albo przekroczy 10%. Póki co nie  jest to temat medialny ale to tylko do czasu, bo przecież w pewnym momencie trzeba będzie zauważyć jak poziom obsługi długu podcina ekonomikę gospodarstw domowych. Oczywiście przypominam sobie doskonale czasy, kiedy kredyt konsumpcyjny kosztował prawie 40%, ale pamiętam również jak niska była podówczas konsumpcja. Warto pamiętać, że moda ostatnio Samoobrona powstała właśnie jako sprzeciw rolników przeciwko zbyt wysokiemu oprocentowaniu kredytów, których nie byli w stanie ani obsługiwać ani spłacić. W czasach gdy się to działo penetracja kredytem hipotecznym była prawie 3 krotnie mniejsza niż dzisiaj. Czy naprawdę nie można sobie wyobrazić organizacji nawołującej do zaniechania płatności za hipoteki? Jeśli tylko połączy się w jedno interesy dotkniętych CHF i wysoką stopą procentową można uzyskać spore i świadome poparcie społeczne. Ktoś się pochyli po ten elektorat. Być może nie z taką gracją jak św. pamięci Andrzej Lepper ale skutek może być podobny. Śmierć przewodniczącego przywróciła mediom Samoobronę, a społeczeństwu kolejny obszar spekulacji i teorii spiskowych. Polityczny mord czy samobójstwo? To nieco już nieaktualne pytanie nadal przewija się tu i ówdzie zapewne za sprawą nadciągającej kampanii. Niski stopień zaufania obywateli do aparatu sprawiedliwości powoduje, że każda plotka ma większe pole rażenia niż publiczne oświadczenie. To nie dziwi w kraju w którym oficjalnie wiadomo, że o awansach w prokuraturze i sądownictwie decyduje wyłącznie polityczny klucz. Inna sprawa, że pośród spekulacji nie pojawiła się żadna analiza dlaczego wznowienie „afery gruntowej” mogło by być dla Leppera groźne podobnie jak nie  pojawił się wątek broni osobistej. No ale cóż, w Polandzie jak samobójstwo to albo powieszenie albo kilkakrotny postrzał w brzuch. Metod mniej bolesnych mający umrzeć nad Wisłą nie wybierają. Przestroga taka?

Szeroko rozumiane sierpniowe wydarzenia w Europie zaowocują kolejnym zaostrzeniem kursu państwo – obywatel a pod pozorem ochrony osób i mienia przeforsowane zostaną dalsze ograniczenia obywatelskiej wolności. W ekspertowym tempie przechodzi właśnie ustawa która ma umożliwić dowolne w zasadzie manipulowanie w naszych zasobach finansowych oraz ustalanie co i w jakim stopniu jest niebezpieczne dla państwa. Choć napisała o tym czujna gazeta wyborcza to o rezultat jestem niestety spokojny. Obywatel z państwem już nie wygra bo stawka jest zbyt wysoka.

W roku 1934 teoretycznie w odpowiedzi na zamach na ministra Pierackiego, władze organizują specjalny obóz odosobnienia w Berezie Kartuskiej. Powołany na rok, istnieje aż do wybuchu wojny i walnie się przyczynia do umocnienia obozu rządzącego po śmierci Marszałka. Warto zauważyć, że w demokratycznym kraju istniała sobie spokojnie inicjatywa w ramach której bez sądu można było obywatela uprowadzić i w zasadzie dowolnie długo więzić. Dodajmy, że Berezę można było opuścić samodzielnie: wymagano jednak podpisania deklaracji współpracy z władzą i zaniechania wcześniejszej działalności. Niewiele?

Terroryzm to obecnie bardzo szerokie pojęcie. Może się okazać, że blokada ulic w kilku miastach przez obywateli domagających się modyfikacji polityki władz zostanie potraktowana jako zamach na ład i porządek. Ale cóż jeśli wyborców nie można pozyskać groszem zawsze można posłużyć się pałką. W tym celu nie trzeba przecież zamykać wielu. Ot kilku dziesięciu wichrzycieli. Ryzyko odsiadki natychmiast przytemperuje retorykę i gorliwość do ideologicznych sporów. Oczywiście dzisiaj wydaje się, że odwaga i ostre pióro to nieodłączne atrybuty naszych politycznych elit. Cóż, pogląd wygodny ale bardzo ryzykowny. Być może mam wypaczony obraz ale z całą pewnością nadchodzi dla Polandy czas pewnej próby. Za cztery lata władza będzie leżała na ulicy. Pytanie jest tylko takie kto na ta ulicę wyjdzie i czy będzie miał odwagę po ową władzę sięgnąć bo BBWR był już w naszej  historii dwa  razy a zanosi się na to, że powstanie po raz trzeci.

10 komentarzy

Groch z kapustą 2

Czyli o tym, że „franek” nie lubi niespodzianek, a niespodzianki „franka” dokładnie odwrotnie.

Wykres CHF/PLN znają wszyscy kredytobiorcy i niezmordowanie dociekają jak to się mogło stać, że tak niespodziewanie zweryfikowały się ich ekonomiczne założenia. Premier tego kraju wypowiedział się odważnie, że rząd RP na ”frania” rady nie ma. Dzielny jest nasz premier – to wiadomo. Niekoniecznie jest już dla wszystkich wiadome, że o relacji CHF/PLN decyduje relacja CHF/EUR i EUR/USD, toteż nasz rząd i nasza waluta  w tej grze po prostu się nie liczy. Przy okazji warto zwrócić uwagę, że obecna spekulacja dotyczy dwu specyficznych walut: CHF i  JPY, czyli jak to mówią traderzy: „frania” i „japońca”. Media informują, że inwestorzy znaleźli bezpieczną przystań w walutach emitowanych w ojczyźnie zegarków i samurajów. Pomijając rozsądek lokowania czegokolwiek w papierowym produkcie, ten medialny argument daje się jeszcze zrozumieć w przypadku prosperującej Szwajcarii. W odniesieniu do Japonii od lat pogrążonej w kryzysie nieco dziwi. Ciekawsze jest to że te dwie waluty coś łączy: to bardzo niska stopa procentowa, która walnie przyczynia się do spekulacji. Nadal pozostaje jednak pytanie: skąd taki kurs i jaki będzie.

Źródło:Czasnazysk.pl

Jak widać powyżej wziął się wprost z relacji EUR/CHF, a ta zależy już od podstawowej relacji ekonomicznej jaką jest popyt i podaż. Proszę sobie zadać pytanie: jakiej waluty jest więcej w światowym obiegu USD, EUR czy CHF? Odpowiedź teoretycznie wydawałaby się oczywista, ale praktycznie nie jest, bo wszystko niebawem zależeć będzie od postępowania Chin – największego na świecie kolekcjonera USD. Jeśli kiedyś przewalutuje swoje rezerwy, prymat USD w światowym obiegu może się nieco zmienić. Analitycy twierdzą, że to niemożliwe, ale w czasach, gdy USA mają obniżony rating, możliwe jest już, moim zdaniem, wszystko. Podaż pieniądza i jego emisja jest regulowana w każdym kraju, ale dopiero ostatnie lata pokazały szerokiej publiczności, że taka na przykład Rezerwa Federalna to po prostu drukarnia pieniędzy pod zastaw zobowiązań Departamentu Skarbu. Działa to po prostu tak: wyobraźmy sobie, że udajemy się do FED i składamy w nim oświadczenie, że posiadamy możliwość spłaty na przykład 1 mln USD. FED, nie badając czy to oświadczenie jest prawdziwe, w zamian za nie daje nam 1 mln wydrukowanych USD i, co ważne, pobiera sobie od tego swoją prowizyjkę. I tu jest pies pogrzebany! Rezerwa od czasów powstania zarobiła już na tej prowizji gigantyczną sumę i siłą rzeczy sama nigdy nie była zainteresowana obniżeniem emisji pieniądza, bo im więcej go drukuje, tym więcej zarabia. Ktoś powie, że przykład jest zły, bo USA to nie zwykły obywatel, a oświadczenie USA swoją wartość ma. I tu pojawia się kolejny problem. Miało. Bo od niedawna USA ma obniżony rating. Tąpniecie w jego wyniku było uzasadnione. Inwestorzy pomyśleli, że  produkcja dolarów poważnie się ograniczy, bo przecież oświadczenie USA z niższym ratingiem musi na to wpłynąć, a produkowane dolary będą jeszcze niższej jakości. Ale co tam jakieś agencje ratingowe dla USA! Barack Obama oświadczył, że nikt im nie będzie mówił czy są wiarygodni, czy nie, więc druk będzie sobie szedł w najlepsze. Co oczywiście nie wpływa na problem zasadniczy: USD będzie jeszcze gorszym pieniądzem niż jest. A druk musi trwać bo FED to prywatna i skuteczna w obronie swojego interesu instytucja o czym przekonali się nawet prezydenci USA w tym jeden szczególnie boleśnie.

Jak to się ma jednak do CHF? Ktoś sobie rozsądnie wymyślił, że turbulencje w USA wywołają panikę walutową. Ten ktoś obstawił olbrzymie opcje na CHF i czekał na rozwój sytuacji. Usłyszę: teoria spiskowa. W tym miejscu odsyłam do historii rynków kapitałowych i do rajdu Sorosa na GBP versus DM  w latach 90-tych. Czytelnik komentarzy nie zdaje sobie zazwyczaj sprawy, że wielkie instytucje nie kupują fizycznej waluty. Kupują opcje do jej wymiany z waluty bazowej po określonym kursie. Tym samym cena odrywa się od zwyczajnej ukształtowanej przez relacje handlowe i w zasadzie może się dowolnie piąć w górę.

Jak to działa? Przyjmijmy, że mamy rynek CHF/PLN – 3,65. Można kupić zarówno opcję na niższy jak i wyższy kurs. Co jest bardziej prawdopodobne? Wzrost – więc taka opcja jest droższa. Ale im wyższy kurs, tym tańsza jest taka opcja, ponieważ ponownie włącza się rachunek prawdopodobieństwa. I teraz najważniejsze: ile może kosztować opcja CHF/PLN? 4,50? Wielkiego gracza – niewiele, mniejszych – znacznie więcej, ale nadal będzie to wyłącznie ułamek zysku jaki zaliczą, jeśli rynek dojedzie do owego 4,50. Chyba, że będzie odwrotnie, ale to już taki urok tej gryJ. I właśnie dlatego na rynku walutowym najważniejsza jest wiarygodność. Pewność, że nawet bardzo niekorzystna transakcja może zostać zrealizowana. Powyższe powoduje, że to gra dla dużych chłopców a ich zdolności płatniczej nikt nie weryfikuje. Kto by się pytał Sorosa czy go stać na taki czy inny ruch?

Moja osobista teoria jest taka, że rajd walutowy trwa tak długo aż wyczerpie najwyżej obstawione, a najtańsze opcje, czyli te, na których marża jest największa. Drzewa do nieba nie rosną toteż karnetu nikt do nieba nie wypełnia. Międzynarodowa natura walutowych spekulacji powoduje, że uczestniczą w nich olbrzymie pieniądze, ale też liczą się też emocje. W trakcie wspomnianego ataku Sorosa na funta do dymisji podał się rząd. Wybuch paniki służy zazwyczaj spekulantowi, ponieważ popycha kurs dokładnie tam, gdzie być powinien. Inwestorzy, którzy uwierzą w medialne story, mogą faktycznie kupować kolejne opcje i walutę fizycznie w przekonaniu, że się przed czymkolwiek zabezpieczają. Ale to strategia całkowicie bezsensowna, bo na papierowej walucie zabezpieczyć się NIE MOŻNA, o czym przekonali się szejkowie lokujący w CHF po kryzysie naftowym w latach 70-tych, kiedy to  Helweci zaproponowali im ujemne stopy procentowe, czyli opłatę za przechowywanie pieniędzy w banku. Pieniądz papierowy nie jest, i nie będzie, lokatą, ponieważ na jego podaż można łatwo wpływać. Dlaczego zatem z takiej ewentualności nie skorzysta Szwajcaria?

Ponieważ Szwajcaria jest krajem, w którym dodruk jest silnie ograniczony przez betonową politykę i system finansowy a spekulanci to doskonale wiedzą. Tyle, że w przypadku długiego utrzymywania się wysokiej relacji CHF/USD i CHF/EUR, emisja pieniądza to doskonały sposób, aby wzmocnić państwo kosztem spekulantów, a własną walutę rozmyć do poziomu okolicy. Kuszące, i to na dodatek w obliczu niedalekiej kampanii wyborczej, która wywraca stabilną Szwajcarię do góry nogami.

Być może to kolejny przypadek sprawia, że obecny rajd ma miejsce w okolicach wyborów, które odbędą się w Szwajcarii w październiku. Może się okazać, że w tym stabilnym kraju zdyscyplinowani wyborcy, zagrożeni utratą pracy, wyraźnie sformułują żądanie osłabienia waluty. Wola ludu może sprowadzić się do dodruku pieniądza, który niezwykle skutecznie osłabiłby zapał jakichkolwiek spekulantów, ponieważ CHF popsułby się proporcjonalnie do tych walut, od których owi inwestorzy uciekają. Sama gotowość do drukowania zadziałałaby pewnie na rynek znacznie lepiej niż jakakolwiek faktyczna interwencja na rynku. A może już zadziałała? W szwajcarskiej prasie pojawiły się wypowiedzi tamtejszego Palikota o takiej możliwości. Bez przyczyny takich komunikatów się nie emituje…

Przy okazji warto zauważyć, że Szwajcarzy, którzy w 2007 roku postawili na prawicę i znaleźli się w ogniu krytyki lewicowo-poprawnej Europy, okazali się awangardą przemian, które dzisiaj materializują się w krajach UE. Wszystko wskazuje na to, że obecne wybory przyniosą prawicowej Szwajcarskiej Partii Ludowej jeszcze więcej władzy niż poprzednie; choć całej puli nie otrzymają na pewno ponieważ uniemożliwia to tamtejszy ustrój polityczny. Nie zmienia to faktu, że każdy polityk poddaje się mniej lub bardziej kierunkowi, z którego wieje wiatr, toteż nie zdziwię się, jeśli retoryka rządu w Bernie będzie jeszcze bardziej radykalna niż jest dzisiaj. Stan zapalny w relacjach integracyjnych z UE, od których obecny rząd stara się maksymalnie odejść, nie pomagają na pewno w dzisiejszych turbulencjach walutowych, ale też prowadzą do rozwiązań jednostronnie dla Szwajcarii korzystnych.

Gospodarce Szwajcarii potrzebny jest CHF przewidywalny, a nie drogi. Warto rzucić okiem jak w ciągu ostatnich lat kształtowała się relacja „frania” do naszej waluty. W tabelce mi się nie mieściło, ale od 1998 roku nasz CHF chodził w przedziale 2,4x do 2,6x, a później:

    108% 119% 110% 106% 101% 94% 91% 117% 118%
  2001 2002 2003 2004 2005 2006 2007 2008 2009 2010
CHF 2,45 2,65 2,91 2,69 2,59 2,47 2,3 2,22 2,86 2,89
USD 4,13 4,12 3,92 3,09 3,25 3,1 2,76 2,4 3,11 3,01
EUR 3,7 3,89 4,44 4,14 3,98 3,89 3,78 3,51 4,32 3,99

Co de facto pozwala, na postawienie tezy, że w latach 1998 do 2008, była to naprawdę fajna opcja inwestycyjna tyle, że w latach 90-tych niepodzielnie królowała „Alicja” i o kredytach hipotecznych w CHF nikt jeszcze nie marzył. Pionierzy mieli na nie szanse w 2001 roku i tu właśnie rozpoczynamy tabelkę. Wniosek jest jasny: nabywca nieruchomości w 2001 roku korzystając z CHF oszczędzał na odsetkach (4 coś, wobec 15 coś, o ile pamiętam) i w ciągu niemalże połowy okresu kredytowania (zakładam 25 lat) odnosił wymierne korzyści w relacji do PLN. Trudno się zatem dziwić, że było tak wielu chętnych na kredyty w tej walucie. Ba, jeszcze nie tak dawno media biadoliły, że dostęp do „frania” na hipotece jest celowo blokowany przez NBP! „Franek” latami nie sprawiał niespodzianek ani Helvetom, ani Polandowcom. Niespodziankę zafundował, i to bez wyjątku wszystkim, dolar; i nie ma żadnych powodów, aby oczekiwać, że w najbliższej przyszłości stanie się przewidywalny. Ale Szwajcarzy się obronią, bo kryzys w tym rozliczeniowym kraju na dłuższą metę nie jest nikomu potrzebny. Dla EBC taki mały stres-test szwajcarskiego systemu to pewnie interesujący eksperyment, a jego wysokość Trichet nie może pewnie opanować złośliwego uśmieszku, kiedy patrzy na zmagania spoconych urzędników w Bernie. No, bo jak się nie chce do Europy, to trudno przecież czegoś od Europy chcieć!

Tak czy inaczej „franio” bezpieczny już nie będzie, bo, o ile uspokoi się w relacjach z EURO, to kondycja samej złotówki jest trudna do przewidzenia. Osobiście zakładam, że rosnące stopy zapewnią atrakcyjność biletom naszego narodowego banku, o ile nasz dzielny rząd nie zapędzi się z długiem w niebezpieczne rejony. Bo wtedy to już naprawdę wszystko może się wydarzyć.

A dla tych, dla których podejrzenie celowej gry na walutach jest wyłącznie teorią spiskową, jeszcze jeden wykresik:

Źródło:Czasnazysk.pl

Najwyższe notowanie CHF/PLN to 10 sierpnia. Dokładnie tego dnia Ministerstwo Finansów przystąpiło do cyklicznej aukcji polskiego długu. Mimo wcześniejszych obaw, popyt prawie dwukrotnie przewyższył podaż, a skarb wzbogacił się o 5 mld PLN. I teraz mała wyliczanka: jeśli nabywcy tych obligacji weszli w PLN z CHF po kursie 4,00, to tym samym posiadając je dzisiaj zarobili do CHF już ca 7%, a mogą zarobić jeszcze więcej, jeśli tylko PLN się umocni. A takie szanse ma. Co więcej, jeśli wychodzili z CHF, to znaczy, że otrzymali go bardzo tanio, bo stopy w tym kraju są, jak już powiedziano, bardzo niskie. Można sobie zatem bez trudu wyobrazić taką grę:

lip-11         lip-12
Pożyczamy CHF 1 000 000 odwracamy na PLN 4 000 000 1 438 849
Odsetki   1,50% kupujemy obligi 5% 71 942
CHF/PLN     4 2,78  
           
Zainwestowane CHF   1 000 000 Zarobione w CHF   1 438 849
Koszt w CHF   15000 dochód % w CHF   71 942
    1 015 000     1 510 791
           
          495 791
          50%

Innymi słowy: jak się chłopakom powiedzie, mogą zarobić nawet 50% i to dodajmy na pożyczonych, a nie własnych środkach! Oczywiście można przyjąć, że przetarg na obligacje to przypadkowa zbieżność. Może. Ale plan aukcji Ministerstwo Finansów publikuje na rok z góry, toteż wiadomo kiedy i co będzie sprzedawało – tym samym można się lekko dopasować do tych terminów. Każde 5 groszy paniki przed ostatnią aukcją, to przecież konkretny zysk dla tych, którzy na tą panikę liczą, prawda?

Można oczywiście twierdzić, że druk pieniędzy w takiej Szwajcarii to krok samobójczy, ponieważ doprowadzi do wybuchu inflacji. I tu właśnie niekoniecznie, ponieważ w ujęciu tradycyjnym dodruk środków służył spłacie zobowiązań państwa. W tym wypadku za tony papierowych CHF zapłaciłby cały rynek owe papierki kupujący. Szwajcarzy żyją z exportu – obniżenie siły nabywczej własnej waluty jest im po prostu na rękę. A już na pewno bardziej niż utrata pracy w kraju, w którym nie ma obowiązkowych ubezpieczeń społecznych, więc jeśli chcemy korzystać z zasiłku ubezpieczamy się dobrowolnie.

Jeśli moje założenie o celowej spekulacji jest słuszne, na jakiś czas z „franiem” będzie spokój, bo faceci, którzy ten scenariusz obstawili będą chcieli zarobić. Oby jak najwięcej, bo to oznaczałoby powrót „frania” do znośnych dla kredytobiorców relacji. Z drugiej strony, jeśli w najbliższych wyborach prawica umocni się w Szwajcarii po raz kolejny, wewnętrzny dobrobyt stanie się tam naczelną prerogatywą polityczną. Rząd w Bernie opiniami lewaków z EBC będzie się wtedy znacznie mniej interesował. A czy dojdzie do druku pieniędzy czy też nie to już zupełnie inna sprawa. Poza tym nie jest przecież nigdzie powiedziane, że jeśli w naszym pięknym kraju wymyślono coś tak błyskotliwego jak FOZZ to Szwajcarzy nie stworzyli jakiegoś cichego Funduszu Wsparcia Własnej Waluty w którym można inteligentnie ulokować „wyprodukowane franie” i podziałać nimi na rynku. Któż to wie doświadczenia z II wojny światowej na pewno się tutaj mogą przydać.

Warto wiedzieć, że Szwajcarski Bank Narodowy, tamtejszy emitent pieniądza choć jest większościowo kontrolowany przez kantony i szwajcarskie instytucje rządowe to ma też akcjonariuszy prywatnych. Wśród nich jest nie byle kto bo sam Theo Siegert. Ten szczęśliwy posiadacz ponad 5% akcji tego banku i dziedzic jednej ze starszych przemysłowych fortun to osoba niezwykle w Niemczech wpływowa. Można z dużym prawdopodobieństwem przyjąć, że nie ma chyba dużego dealu w IV Rzeszy o którym ten człowiek by nie wiedział a nie ma chyba potrzeby tłumaczyć, ze z takim pakietem o polityce szwajcarskiej wie chyba wszystko.

A ponieważ wydaje mi się, że słabszy do euro „franio” jest w interesie niemieckiego przemysłu możemy liczyć że w nadwiślańskich realiach również wróci w mniej burzliwe rejony. No ale to dedukcja szczęśliwego posiadacza kredytu w CHF a więc siłą rzeczy subiektywna :).

11 komentarzy

Groch z kapustą

Czyli o Franiu, Japońcu, giełdzie ciągle jeszcze coś wartych papierów oraz o tym co się z tym wszystkim będzie działo. A że to wywód długi będzie w częściach.

Ubiegły tydzień w prasie biznesowej, i nie tylko, wypełnił się lamentami na temat bijącego rekordy franka i obawami o kondycję światowej gospodarki ogniskowanej w krwawych kolorach światowych indeksów. Co ciekawe przy tej okazji nikt się nie zastanawia nad tym, jaka cześć gospodarek na owych giełdach się znajduje, ani też nad tym, jak się mają inni niż frankowi kredytobiorcy hipoteczni. Zadawanie pytań nie jest domeną obecnej prasy, która newsem dysponuje czasem krócej niż godzinę, bo rozedrgany świat domaga się ciągle kolejnych informacji. To ostatnie jest dla mnie jednym z podstawowych czynników napędzających obecne wahania: dzisiaj można bardzo aktywnie grać na giełdzie prowadząc miejski autobus. Unikalny historycznie multidostęp do rynków siłą rzeczy wpływa na ich stabilność. O ile za celowe działania (w tym bandycko spekulacyjne) odpowiadają finansowi giganci, o tyle tąpnięcia związane z paniką generują zazwyczaj drobni inwestorzy, których tak wielu, jak teraz, nie było po prostu nigdy. To oczywiście powoduje, że systematycznie spłyca się poziom niezbędnej do inwestowania wiedzy.

Mój przyjaciel zaproponował kiedyś, aby raporty giełdowe sprowadzić do prostych piktogramów: 🙂 wiadomo, o co chodzi; 🙁 – również. Tu…  😐 – no to już, inwestorze, musisz się zastanowić, bo może być tak: :), ale może też być tak: :(. I analizę giełdową mamy z głowy. Tu moja osobista uwaga na temat analiz: zajmują się nimi zazwyczaj ludzie, którzy dopiero co skończyli studia. I tak być musi, ponieważ analitykiem, co może wydawać się dziwne, nikt z reguły nie chce zostać. Czemu? Zamiast odpowiedzi proszę sobie wybrać pierwszego lepszego anala i sprawdzić przewidywalność jego prognoz. Wypada to zazwyczaj niezwykle mizernie. Oczywiście są wyjątki, ale te wyjątki szybko same zaczynają się zajmować inwestowaniem, bo giełda uczy, że:

  1. Jeśli masz wiedzę, najpierw wykorzystaj ją sam;
  2. Jeśli masz się wiedzą podzielić, nie rób tego za darmo;
  3. Jeśli nie zajmujesz się tym zawodowo, NIGDY nie zalecaj kupowania albo sprzedawania papierów, ani sam nie kieruj się czyimkolwiek wskazaniem.

Rynek giełdowy to przede wszystkim emocje, a nie fundamenty. Jedna z podstawowych teorii głosi: kupuj pogłoski, sprzedawaj fakty. Dla tego właśnie, ku rozczarowaniu wielu inwestorów, kurs spółki czy waluty nie rośnie od momentu kiedy cele, które mu/jej przedkładano zostały zrealizowane. Często się zdarza, że jest dokładnie odwrotnie. Wybór w warunkach niepewności to najtrudniejsze zadanie i dotyczy nie tylko GPW, ale szeregu ważnych życiowych kwestii. Co ciekawe, jest niewiele dziedzin życia, w których tak łatwo ulegamy autorytetom, jak właśnie w obszarze finansów. Ciągle nie mogę zapomnieć jak w jednym z banków, w których mam rachunek, lokalnym guru oszczędzających została pani, bodajże, Marysia. Wciskała swoim klientom wszystko, co polecili jej szefowie sprzedaży, chociaż trzeba przyznać, że pokładała niezmąconą wiarę w to, co jej mówiono. Raz zapragnąłem się wypowiedzieć w „temacie”, ponieważ pani Marysia jechała po takiej bandzie, że nie mogłem się powstrzymać, a emerytka, z którą rozmawiała szykowała się właśnie do zainwestowania życiowego dorobku wspartego podżyrowanym kredycikiem. Efekt zerowy. Emerytka zrobiła mi wykład o przerywaniu profesjonalistom, a profesjonalistka Marysia zwróciła uwagę, że jej tu do zupy pluję, a ona do mnie z sercem na dłoni. Pouczające.

Podobni do pani Marysi animatorzy inwestycyjni już wieszczą, że rynek się uspokoił, a co oddał w cenach, da się teraz zarobić. Moim zdaniem to bardzo błędne założenie. Rynek przeżył szok, ale ten szok był bardzo dochodowy dla tych, którzy obstawiali taką opcję. Mieli do tego powody. Zakładałem podobny scenariusz. Choćby tykająca bomba związana z przegłosowaniem zwiększenia amerykańskiego długu mogła stać się katalizatorem tąpnięcia na rynkach, choć te posypały się już po tej informacji, a nie przed nią co de facto oznacza, że stało się właśnie to, co obstawiał rynek, czyli Ameryka wyżebrała sobie kolejną dawkę życia na kredyt, ale przy okazji stało się jasne, że to już podzwonne dla finansowego hegemona.

Dodajmy, niezwykle potrzebnego hegemona, który począwszy od wybuchu II Wojny Światowej stał się jednym wielkim integratorem świata finansów czy też raczej finansów świata. Zasady ekonomicznego bytu państw określone w Bretton Woods wytrzymały spore konflikty lokalne, kilka poważnych społeczno-ekonomicznych zadym z zimną wojną z ZSRR na czele. Warto sobie przypomnieć, że kapitalistyczne banki i państwa finansowały również kraje soviet bloku, o czym lubi się zapominać. Finansowały je w myśl zasady stworzonej w USA i latami sprawdzającej się doskonale: zadłuż się u nas i kup od nas produkty. Tyle, że ów wyśmienity mechanizm popsuł się w trakcie wojny wietnamskiej – jedynej dużej inwestycji bez natychmiastowego zwrotu w ówczesnej historii USA. Zamiast interesu powstało zadłużenie, które ojczyzna wolności spłaciła w najbardziej toporny sposób: drukując papierowe pieniądze bez pokrycia dzięki  uwolnieniu dolara z okowów złotego parytetu.

Richard Nixon, który dla mnie jest jednym z największych prezydentów USA zrozumiał, że jedyny sposób wyjścia z tarapatów, to znaleźć sposób na taniego dostawcę amerykańskiego dobrobytu. To dzięki jego polityce rozpoczęto budowę Chin jako zaplecza przemysłowego Ameryki. Mechanizm był prosty: nowy dług służy wspieraniu inwestycji w Chinach, a Chiny kupują ów dług jako swoją długoterminową inwestycję. I właśnie dlatego Chiny są dzisiaj największym wierzycielem USA a światowej gospodarce najlepiej by zrobiła… fuzja tych dwóch krajów – jakby się to ładnie ekonomicznie ujęło, a w praktyce – podbój jednego przez drugi. Byłoby oczywiście milej, gdyby USA podbiły Chiny, ale na to szans niestety nie ma. Niestety, bo stabilności świata zrobiłoby to lepiej niż obecne sejmikowanie, ale USA na taką imprezę po prostu nie stać. Byłoby inaczej, gdyby nie porażka w Iraku planowana jako świetna surowcowa inwestycja.

Kiedy sztabowcy zasiadali do akcji Irak, w odległej Brazylii prezydentem został niejaki Luiz Inacia Lula da Silva, czyli po prostu Lula. Pan prezydent – robotnik i działacz związkowy, obejmował stery w jednym z najbardziej zadłużonych krajów świata, gdzie na dodatek pojawiła się stagflacja. Wygrał, ponieważ powszechnie uważano, że Brazylii już nic nie jest w stanie zaszkodzić więc może oszołom  coś pomoże. Okazuje się dzisiaj, że Brazylia jako jeden z niewielu krajów zadłużenie spłaciła i bryluje na salonach jako kraj o rekordowym wzroście. Ba, darowała nawet własne należności niektórym krajom, choćby Mozambikowi  (450 mln USD). Ów „brazylijski cud” był możliwy dzięki dwóm czynnikom: roztropnej polityce pobudzania rynku wewnętrznego i odkryciom surowców. Dzisiejsza Brazylia ma 75% energii ze źródeł odnawialnych, a zasoby ropy szacuje się na tyle wysoko, że Brazylijczycy powołali fundusz emerytalny na wzór norweski, który ma im zapewnić przyszłe emerytury. Ramsfeld wiedział co robi, atakując Irak. Planowano szybkie opanowanie kraju, demokratyczne przemiany i finansowanie tych przemian za pomocą długu zaciągniętego w USA i spłacanego w taniej ropie, względnie w koncesjach wydobywczych. Dzisiaj nie byłoby gigantycznego nabitego wojną długu, a rajd surowcowy budżetowi USA pomógłby nie mniej niż Brazylii. Ale stało się inaczej.

4 komentarze

Polish hel

Czyli o tym, że niedaleko pada jabłko od jabłoni, finansowi wizjonerzy są niezbędni, a stare papiery wartościowe – jeśli wpadną nam w ręce – warto otoczyć troskliwą opieką.

Choć niesłabnącą popularność Dołęga – Mostowicz zawdzięcza „Karierze Nikodema Dyzmy”, to bodajże najciekawszą pozycją, którą każdy urzędnik miejski powinien sobie przyswoić są obie części przygód Doktora Murka. Czasy idą niepewne, z negatywnych doświadczeń II RP czerpiemy pełnymi garściami, toteż lektura doprawdy jest w sam raz. Ale w tej pozycji interesujące jest coś jeszcze. Otóż Doktor Murek wraz ze swoim wspólnikiem zajmują się przedsięwzięciem zdawałoby się całkowicie irracjonalnym: budują od zera uzdrowisko, bez żadnej historii, jedynie z przekonaniem, że będzie ono ulubioną siedzibą elit. Losów książkowego projektu nie będę zdradzał – warto się z nimi zapoznać. Zawsze wydawało mi się, że ów projekt musiał być jakoś związany z jak najbardziej prawdziwą Juratą. I chyba się nie myliłem…

Finalnym założycielem dzisiejszego uzdrowiska jest bowiem Jurata Uzdrowisko na Półwyspie Helu S.A. Przedsięwzięcie było nie miej ciekawe niż sama polska obecność na Helu, który wraz ze znajdującym się na nim miastem, Zygmunt Stary sprzedał władzom Gdańska jeszcze w 1526 roku. Mimo to Hel trafił w polskie ręce w wyniku postanowień wersalskich. Był to zapewne kompromis: Paderewski i Dmowski domagali się Gdańska. Niemcy, wsparte przez Anglię i USA, nie chciały się na to zgodzić. Zapewne stanowisko Francji zmusiło Niemcy do wydania 146 km (półwysep liczony od morza i zatoki) pozbawionego infrastruktury wybrzeża. Polska realizowała jednak z jednej strony cel propagandowy, z drugiej – militarny. Baza morska na Helu mogła skutecznie oddziaływać na samodzielny Gdańsk. Potwierdzeniem tej tezy wydaje się być fakt, że linię kolejową na Hel wybudowano już w roku 1922 i przystąpiono do budowy pierwszych wojskowych instalacji. Co ciekawe półwysep zamieszkiwali podówczas głównie Niemcy, co w późniejszych latach okazało się na tyle problematyczne, że rozpoczęto akcję „kolonizacji miasta i półwyspu”. Trzeba było mieć sporo wyobraźni, aby w 1928 roku zabrać się do budowy uzdrowiska w tak urokliwej, ale bezludnej okolicy.

Kim byli ci wizjonerzy, którzy w 1928 zawiązali spółkę celem realizacji tego ambitnego planu? Co ciekawe sama Jurata fundatorami swojego sukcesu się nie chwali. A powinna, bo ułożyłaby się z tego niezwykle emocjonująca historia jako żywo przypominająca obyczaje III RP. Bo mamy tutaj wszystko: wysokiej rangi polityków, przemysłowców i kupców. Taki mix zupełnie nie dziwi, ponieważ spółka u swego zarania miała cały szereg poważnych problemów: a to z Lasami Państwowymi, od których swoje 150 ha dzierżawiła; a to z Ministerstwem Rolnictwa, które pionierskiemu przedsięwzięciu przypatrywało się niechętnie. Ale osoby takie jak Prezes Leopold Skulski – postać nietuzinkowa, premier rządu RP aż do bitwy warszawskiej, a następnie minister spraw wewnętrznych i to w czasach, gdy strajki tłumi się krwawo (myliłby się bowiem ten, kto założy, że II RP formowała się bez zgrzytów i przy powszechnej akceptacji) czy Franciszek Zwierzchowski, czyli dawniej I zastępca szefa Administracji Armii – przydawały się niezwykle przy owych trudności przezwyciężaniu. A trudności nie brakowało. W związku z dynamicznym rozwojem przeszkodą stał się choćby brak prądu.

Rozwiązanie? Zasilanie kablem podziemnym z… wojskowej elektrowni w Helu. Układy układami, ale do takiego projektu potrzebne są jeszcze pieniądze i zdeterminowany inwestor. I jak najbardziej takowy był. Nazywał się Mojżesz Lewin i był żydowskim finansistą. Ulicy jego nazwiska na planie Juraty nie odnajduję. Ciekawe dlaczego:)? To mecenat Lewina umożliwiał spółce rozwój, a wedle autorów opracowania na jej temat (Leszek Koziorowski kancelaria Gessel) osoby z nim związane przyczyniły się walnie do popularyzacji i budowy prestiżu Juraty. To zapewne za ich sprawą w Juracie pojawili się znani i cenieni artyści a swoje letnie siedziby sytuowali książęta. O kulisach marketingowych tego przedsięwzięcia przeczytamy zapewne najwięcej właśnie u Dołęgi. Nie jest wykluczone, że organizatorów przedsięwzięcia „Jurata” osobiście znał. Najciekawsze jest to, że 31 maja 1938, będący już wtedy prezesem Rady Nadzorczej Leopold Skulski oświadczył, że wobec „ostatnich dokonanych przesunięć akcji spółki i przejścia kontrolującego pakietu do rąk nowej grupy”, on oraz wszyscy pozostali członkowie organów podali się do dymisji. Równocześnie prezes podziękował Panu Lewinowi za trud budowy Juraty co oznacza, że zapewne wraz z nim ową spółkę opuszczał. Trudno się dziwić, było to już wszak po zajęciu Austrii w marcu 1938. Trudno inwestorowi odmówić roztropności. Nowym prezesem został Franciszek książę Radziwiłł. Rok 1938 spółka zamknęła stratą. Gości było dużo, mimo że tradycyjnie narzekano na drożyznę. Sprzedaż działek szła bardzo opornie, ale sezon turystyczny udał się wyśmienicie. Poczyniono niemalże komplet rezerwacji na kolejny rok! Sezon zapowiadał się wybornie. A dzisiaj… po międzymorskiej promenadzie suną dystyngowane mamuśki konstancińskie w otoczeniu adoratorów, względnie biznesowych partnerów albo mniej lub bardziej odchowanych latorośli. Wszyscy uzbrojeni w noszone przy każdej pogodzie okulary słoneczne i  niestrudzenie zajęci wzajemnym podsumowywaniem, czyli tym wszystkim co od wieków stanowi istotę bywania w towarzystwie. W Juracie, i chyba nigdzie poza nią, nie da się w takiej liczbie ujrzeć nastolatków w typie znanym z amerykańskich filmów o surferach. Cóż, aby osiągnąć ten luz nie wystarczy skopiować stylizacji czy wypalić z rana blanta. Niezbędny jest fundament w postaci całkowitego przekonania o zdolności rodziców do zapewnienia łatwego i przyjemnego życia.

Zaledwie 15 minut spacerem od tego „olimpu” rozciąga się jarmarczna Jastarnia. Ale prawda jest taka, że choć Hotel Bryza został wreszcie odmalowany, co od kilku lat należało mu się bardzo, to sam siebie już nie przeskoczy. A tym samym dystans, który jeszcze kilka lat temu mierzył się w latach świetlnych, dzisiaj zamienia się w coraz bardziej realne odległości. I nie chodzi nawet o to, że Jastarnia kiedykolwiek stanie się Juratą. Nie może, bo skala nie ta i założenie zupełnie inne. Może się jednak okazać, że żywioł, który szturmuje stragany w Jastarni, dzięki konsekwencji w spirali konsumpcji do poziomu Juraty bardzo się zbliży. Dzisiaj zamożni dżentelmeni z gestem kupują staniki na bazarku, nie szczędzą na lody i dziecięce atrakcje umilane wszechobecnym zapaszkiem starego oleju ze smażalni. To oczywiście nic w porównaniu z gestem ich jurackich odpowiedników, ale zasada jest przecież ta sama:)

O ile Jurata, jak się okazuje od swych narodzin, jest zwierciadłem polityczno-biznesowych relacji, to przaśna Jastarnia jest soczewką masowej konsumpcji. Jurata nie poszybuje już dalej niż jest, bo jej bywalcy są doskonale świadomi, że tamtejszy poziom cen przebił alternatywy, a w obecnym układzie komunikacyjnym łatwiej się dostać do Marbelli niż do Juraty i, co ciekawsze, dotarcie do tej pierwszej zabiera mniej czasu. Za 8k EUR/m2 apartament water front kupi się teraz bez większego problemu, więc trzeba być nie lada zapaleńcem, aby wydać tyle w snobistycznej, ale jednak – „tylko” Juracie. Co więcej posiadacz własnego odrzutowca lądować musi w Gdańsku a następnie odbębnić do 2 godzin w samochodzie bo na trawiastym lotnisku w Jastarni wyląduje wyłączne mały samolocik albo helikopter. Tym samym Jastarnia, ze swoim nabierającym nowych przyzwyczajeń letnikiem, w najbliższych latach zmieni się jeszcze bardziej niż do tej pory. Dzisiaj, bez trudu zjemy smaczne śniadanko w jednej z wielu oferujących je knajpek. 3 lata temu taka opcja była możliwa tylko w jednej. Każdemu dla kogo ostatnie jest kiepskim miernikiem rozwoju wyjaśniam, że w zasadzie do 2000 roku śniadanka w Warszawie jadło się w hotelach. Jedną z pierwszych knajpek oferujących taką opcję było Radio Cafe na Nowogrodzkiej. Kuracjusz z Juraty tego kraju już nie zmieni, bo albo uważa, że go posiada, albo uważa, że o nim decyduje. To w Jastarni wypoczywają ludzie kompletnie nieświadomi po co i z kim przyleciał do swojej letniej siedziby Bronek.

No, ale można by powiedzieć, że co się mają interesować skoro do nich na grilla nie wpadnie. A do Bryzy? Kto wie… zwyczaje Prezydenta Kwaśniewskiego obrosły przecież legendą. A na zakończenie smaczek dla tych, którzy uważają, że inwestowanie jest zajęciem bezpiecznym i przewidywalnym. Dzierżawa terenów od Lasów Państwowych wygasłaby w… 2018 roku! Swoją drogą ciekawe kim byli nabywcy akcji spółki i jak się ma nacjonalizacja do faktu, iż spółka dzierżawiła mienie Skarbu Państwa, ale to raczej temat na osobny post. Faktem jest jednak, że istniejące do dzisiaj akcje noszą często sygnatury konsulatu RP w Brukseli z datą 1948 a jak swego czasu ustalono właścicielem większości akcji spółki jest Andrzej Bratkowski – minister w rządzie Hanny Suchockiej, który jeszcze w 2004 roku zarzekał się, że nie wskrzesi tej spółki. No, ale było to jeszcze przed aferą Geische czy rajdami Pana Feldona w Warszawie. Dzisiaj w bieżących aukcjach już akcji Juraty nie znajdziemy, ale w archiwalnych widać, że jeszcze w 2008 roku domagano się za sztukę 700 PLN. To niemało zważywszy n kapitał akcyjny.

W 1936 roku Prezydent Mościcki tereny na północ od Juraty przekazał w władanie wojsku, nadając im zresztą specjalny status, który wygasł dopiero w roku 1996 czyli po 60 latach! Tutejsze władze samorządowe łakomym okiem patrzą na mienie ulokowane na terenie, którego status jest nie do końca jasny, a najbardziej łakomym kąskiem są zapewne wybudowane tu, a nadal wojskowe lub państwowe, ośrodki. Być może mam złudzenia, ale każdy zapewne zaobserwował, że przy okazji kolejnych kampanii wyborczych nowi premierzy obiecują likwidację ośrodków rządowych… I nic lub niewiele się dzieje. Przykład prywatyzacji Bryzy dowodzi, że chcieć, to móc i przy odpowiedniej woli politycznej można wiele. A jest o co powalczyć bo na tapecie jest choćby należący do MSWiA o ośrodek KAPER. Lokalizacja ma się nijak do wychodzącej w morze słynnej przed wojną „Caffe Casino” (dzisiejsza Bryza) ale ulica Mestwina to w kategoriach inwestycyjnych adres sugerujący co najmniej 15k/m2. Ze strony ośrodka dowiemy się sporo ale zakładka cennik jest … pusta. Ze sprawozdania URM dowiemy się, że jest deficytowy.

Cóż, idzie recesja. Siądą ceny. Ktoś się skusi. Bo może się okazać, że będzie tu jakaś nieoczekiwana promocja:).

3 komentarze

Aby żyć, trzeba żryć

Czyli o tym, że pazerność gubi, niekontrolowana konsolidacja prowadzi do monopolu, a pani Czesia ma swoje powody, aby sprzedawać serek drożej niż Tesco.

Znane jest słynne powiedzenie Władimira Ilicza „kapitaliści sprzedadzą nam wszystko, nawet sznur, na którym ich potem powiesimy”. Genialna konkluzja towarzysza Lenina wykracza jednak daleko poza bojowe realia wielikoj oktriabskoj i referuje wprost to ciemnej natury ludzkiej. Skądinąd owe zdanie to specyficzna fuzja politycznego wyrobienia wodza rewolucji i jej genialnego ideologa – Marksa, który w swoim „Kapitale” zawarł najbardziej przenikliwą i nadal aktualną wiwisekcję kapitalizmu. Owo zadanie obrazuje naturę ludzką. Pogoń za zyskiem nie jest wyłączną domeną przedsiębiorstw czy menedżerów. Dotyczy istot ludzkich jako takich i przekłada się na równie samobójcze zachowania.

Od jakiegoś czasu zarówno codzienna, jak i biznesowa prasa z radością informuje o ekspansji sieci spożywczych. Dowiadujemy się o kolejnych zamiarach otwarć, nieraz tak ambitnych, że wymagają uruchamiania nowych sklepów niemalże codziennie. Media donoszą utrudzonej Polandzie, że ten wielki wyścig napędzany miliardami inwestycji służy wyłącznie dobru konsumenta, a jedynym celem agresywnie rosnących sieci jest dostarczenie na rynek jak najniższych cen, które wszyscy kochamy. Tej piramidalnej bzdurze nie towarzyszy nawet odrobina namysłu. Frontowi agitatorzy, których odnajdziemy nawet w ostrożnym zazwyczaj dzienniku wieszczą, że w ciągu najbliższych lat zamkną się tysiące sklepów z drożyzną, a zastąpią je masowo powstające dyskonty, które tak pokochała Polanda. Ostre dziennikarskie pióra podają ważne liczby: Pani Zdzisia, Stasia lub inna Czesia drenuje nasze kieszenie nieuzasadnioną, niemalże 30% marżą podczas, gdy miłujący nas i nasze dochody Lidl czy inna Biedronka nie ustaje w wysiłkach, aby dostarczyć nam towar tani albo od taniego tańszy. Cóż… W tym miejscu dwie dygresje: zawsze, kiedy w stanie lekkiego upojenia alkoholowego udaję się do pobliskiego memu miejscu wypoczynku sklepu Wisienka, trzeźwieję nieco na widok ceny na wieczku skiśniętego zazwyczaj serka Piątnica. Choć marża, którą z niejakim trudem w trakcie owych wizyt kalkuluję, z całą pewnością zbliża się do 50%, to mimo wszystko wydaje mi się uzasadniona wobec oczywistych trudności z dotarciem do alternatywnego punktu spożywczej redystrybucji. Można oczywiście powiedzieć, że to wyłącznie kaprys letnika, ale sięgnijmy do danych. Otóż wynika z nich, że przeciętny paragon w Biedronce czy Lidlu to ca 50 PLN, a średni promień oddziaływania tego sklepu to ok. 7 km. Tym samym każdy, kto wybierze się na wyprawę do sklepu pokona 14 km w obie strony, a podróż owa, przy średnim spalaniu 10l/100 km to, licząc wyłącznie paliwo, ca 5 PLN – tym samym atrakcyjność naszego dyskontu już się nieco obniżyła. Można oczywiście powiedzieć, że z nawiązką niweluje ją wybór towarów. Oczywiście, że można. Pytanie, jak długo ta oferta będzie faktycznie konkurencyjna.

Giganci walczą o rynek, który w 2014 roku ma przekroczyć 300 mld PLN. Grubo. Ale też w walce nie strzela się kapiszonami. Biedronka w 2015 roku chce mieć 3.000 sklepów. Aby do tego dojść (dzisiaj ma 1.700) wyda ponad 1,5 mln euro. Warto się zatem zastanowić nad ekonomiczną stroną tego przedsięwzięcia. Nie wiem oczywiście ile zamierza wtedy mieć punktów Żabka, może się jednak okazać, że nadal będzie liderem i zamiast dzisiejszych 2500, będzie dysponować siecią 4500 placówek, wydając znacznie mniej, ponieważ, jak wiadomo, jest franczyzą. Tak czy inaczej, może się okazać, że CAŁY rynek dystrybucji żywności to: Żabka, Biedronka, Tesco, Carrefour, Kaufland, Lidl, Netto i może ktoś inny. Spodziewam się, że do 2014 przestanie istnieć jakikolwiek niezależny system dystrybucji spożywki. A wtedy, drodzy czytelnicy, przekonamy się po co to wszystko było. Rynek wejdzie w fazę konsolidacji, w ramach której dokonają się przejęcia i połączenia pewnych sieci. Oczywiście regulatorzy będą temu przeciwdziałać, ale jakoś się nie spodziewam, aby miało im się udać. Za duża kasa i za duże ryzyko, że na rynku pojawi się taki na przykład Wall Mart, który jest w tej chwili największym na globie dystrybutorem żywności i nie tylko. Komentatorzy branżowi wieszczą rychły upadek wszelkiej maści hipermarketom i delikatesom podając przykład Almy oraz Piotra i Pawła, które walcząc o klienta zeszły z cenami do oferty konkurentów. Do tego grona dodałbym jeszcze Bomi, ale kłopoty tych sieci wynikają nie tyle z cenowego natarcia, co z niskiej atrakcyjności wobec konkurentów. O ile Alma zawsze podkreślała swój prestiż wystrojem, to Bomi czy Piotra i Pawła można by bez trudu pomylić z lepszym sklepem konkurentów, którzy zaatakowali szerokością wyboru asortymentu. Każdy producent dowolnie luksusowego produktu pochyli się nad ofertą wejścia do licznej dyskontowej sieci. Koncept delikatesowy nie może być formatem zbliżony do masowego, bo nie ma wtedy zbyt wiele do zaoferowania, a ci którzy go lubią, nie są w stanie go utrzymać. Upadku hipermarketów bym się nie spodziewał, ponieważ działają jako swego rodzaju centrum usług i rozrywki a mniejsze sieci mimo widocznych wysiłków na 1000 a tym bardziej 250m2 nie dostarczą takiej samej oferty jak na 45.000 m2.

Nasza, jak kto woli, pazerność albo ekonomiczna roztropność pozwoliła powstać systemowi, który za chwilę złapie za szyję dzisiejszych beneficjentów. Jak? Sieci budując półkę budują również własne produkty, obniżając tym samym koszty własnego zakupu a jednocześnie przekształcając dostawców w zleceniobiorców, którzy po prostu tracąc produkt własny wtórnie uzależniają się od sieci. Dzisiaj ten proces pozwala napędzać wojnę cenową a w efekcie korzysta Kowalski. Dzisiaj ponieważ w 10.000 mieście funkcjonuje dzisiaj średnio jeden dyskont i kilkanaście sklepów. W ciągu 3 lat okaże się, że w takim organizmie mamy 3 dyskonty i 0 sklepów niezależnych. Na półkach przetrwają tylko te produkty, które są cenionymi przez konsumentów markami, inne otrzymają nowe etykiety wpierające własne sieci i może się okazać, że w ogóle utracą zdolność produkowania na rynek niezależny. Ale to w sumie i tak mały problem, bo sieci stawiają też na własny transport skutecznie wycinający z rynku niezależny. Cóż, jak się leasinguje 100 ciężarówek oferta będzie lepsza niż na 2, a i paliw da się przecież kupować, a jakże, z dyskontem. W 2004 roku średnie miesięczne wydatki gospodarstwa domowego na żywność wynosiły 656 PLN, co stanowiło ok. 40% średniego budżetu. Dzisiaj wynoszą prawie 900 PLN a udział w średnim dochodzie spadł do 22%. Proces ten jest znany od dawna i opisany w Prawie Engla. Mierzy przy okazji skalę zmiany w tracie ostatnich 7 lat. Zmiany, którą zawdzięczamy nikomu innemu jak UE i pompowanym z niej funduszom. Koncentracja dostępu do żywości skutecznie zniweczy ten cywilizacyjny wysiłek. Dlaczego cywilizacyjny? W 2002 roku mozarella cenionej włoskiej firmy Galbani dostępna była w zasadzie wyłącznie w delikatesach Mini Europa. Inna sprawa, że nie był to jeszcze towar specjalnie popularny a cena niezmienne szokowała ekspatów wkładających ją do koszyka. Dzisiaj Galbani reklamuje się w TV i spodziewam się, że Polanda awansowała już do rynków o największej dynamice wzrostu.

Bezspornym faktem jest to, że stół finansowany średnią krajową w ciągu ostatnich 7 lat niezwykle się urozmaicił i owej rozmaitości nie odda. W zasadzie nie musi. Po prostu za ową rozmaitość znacznie więcej zapłaci. Ile? O tym zadecydują spotkania budżetowe w gabinetach zarządów monopolistycznych sieci. A te plany są już zapewne opracowane, bo sieci łącznie na rozwój w trakcie najbliższych lat wydadzą ponad 4 mld EUR. Jakoś to będą musieli odrobić. A sposób będzie oczywisty: podniosą ceny. Ktoś powie: zaczną się znowu otwierać sklepy. Czyżby? A gdzie kupią towar? A czym go przywiozą? Lepszej inwestycji niż dystrybucja żywności lub jej produkcja w najbliższych latach po prostu nie będzie, bo jak  dowodzi praktyka historyczna, limitu dla ceny chleba po prostu nie ma.

9 komentarzy

Kupa w raju

Czyli o tym, że ortodoksyjny nordyk to jak zwykle psychopatyczny zabójca, model państwa opiekuńczego bankrutuje, a  kozioł ofiarny potrzebny jest zawsze.

Norwegia, która od piątku jest na ustach wszystkich komentatorów, nie pojawia się w takich okolicznościach zbyt często. Jeden z najbogatszych krajów świata i chyba jedyny, w którym ponad 50% PKB stanowią podatki, wytrwale realizuje przyjętą lata temu strategię budowy nowego społeczeństwa. Na takie eksperymenty można sobie pozwalać, jeśli zaledwie 5-cio milionowa populacja korzysta ze wspomagania w postaci olbrzymich złóż ropy i gazu, co bezpośrednio i pośrednio przekłada się na imponujące ponad 50k USD PKB per capita. Nic dziwnego, że we wszelkiej maści rankingach Norwegia wygrywa jako jeden z najlepszych albo wręcz najlepszych kraj do życia, który, jeśli komukolwiek ustępuje -choćby statystycznie – to wyłącznie Luksemburgowi, bo takie na przykład USA w rankingu sporządzanym przez agendę ONZ lokują się na miejscu 14. Trudno się zatem dziwić, że Norwegia zachorowała od pewnego czasu na krzewienie „modelu norweskiego” po tym jak „model szwedzki” uległ pewnej erozji. Ciekawym przejawem egocentrycznego punktu widzenia tamtejszych władz była odmowa wydania mułły Krekara. Uznano, że wydanie Kurda naruszałoby prawa człowieka. To w sumie dość ciekawe uzasadnienie szczególnie  jeśli weźmiemy pod uwagę, że przeciętny Polandowiec Norwegię odświeżył sobie w pamięci przy okazji niedawnej akcji niesławnej pamięci detektywa Rutkowskiego. Przy tej okazji media i komentatorzy przybliżyli nam tamtejszą politykę rodzinną i jej wyraźnie trącące totalitaryzmem imperatywy. Być może istnieje pewien związek pomiędzy wszechobecnym, wszechwiedzącym państwem a kondycją psychiczną obywateli, którzy jako obywatele najlepszego państwa do życia na świecie powinni być nieustająco rozradowani i optymistyczni. W praktyce okazuje się, że bywa różnie, co najczęściej składa się na karb pogody i braku słoneczka.

Skąd zatem taki agresywny zamach? Skąd prawicowy ekstremista? Perspektywa historyczna jak zwykle ułatwia odpowiedź. Otóż mimo politycznej poprawności zarówno w Szwecji, jak i w Norwegii, działają prężne organizacje prawicowe o zróżnicowanym odcieniu, ale wspólnym nordyckim programie. Trudno się temu dziwić, jeśli weźmiemy pod uwagę, że nikt tak gorliwe jak Szwecja  nie kultywował osiągnięć III Rzeszy w dziedzinie eugeniki. W Szwecji wysterylizowano do 1976 roku ponad 63 tysiące osób, a problem stał się na tyle poważny, że w 1999 roku powołano specjalną komisję do spraw oceny przesłanek. W miłującej pokój i wolność Szwecji sterylizacja była często wymogiem dla utrzymania opieki nad dziećmi, otrzymania świadczenia społecznego, pracy lub wyjścia z więzienia. Choć Norwegia tak imponujących osiągnięć nie ma, z modelu społecznego swojego południowego sąsiada czerpała pełnymi garściami.

Anders Behring Breivik i jego makabryczna akcja to przykry komunikat dla rządzącej w Oslo centrolewicy. Choć media usiłują przekonywać, że morderca działał sam, raczej trudno w to uwierzyć analizując rozmiar zniszczeń. Ale każde wydarzenie ma swoją polityczną wagę i dla rządu w Oslo jeden świr jest na pewno lepszy niż zorganizowana siatka prawicowych terrorystów. Trudno się dziwić, warto jednak zwrócić uwagę na co innego: społeczeństwa syte coraz bardziej zwracają się ku prawej stronie politycznej sceny. Holandia – niegdyś absolutny prekursor polityki otwartego społeczeństwa, za chwilę może stać się krajem o najbardziej restrykcyjnej polityce wobec mniejszości. Wypowiedzi Geerta Wildersa – szefa trzeciej siły politycznej w Holandii jaką jest Partia Wolności, nie pozostawiają złudzeń co do przyjętego kierunku. „Islam to faszystowska ideologia” – twierdzi publicznie Wilders i… nic się nie dzieje. Po prostu w Holandii wolno już publicznie atakować inne religie, choć jeszcze niedawno groziło to wyrokiem. W zasadzie wyrokiem grozi nadal, ale sądy, choć wszędzie są niezawisłe, wyroki zawsze miarkują. Klimat społeczny za oknem sali sądowej jest zazwyczaj dla miarkujących sędziów nieocenioną pomocą.

Nie zdziwię się, jeśli w ramach odrabiania lekcji rząd norweski wprowadzi nowe ultra agresywne prawo pozwalające tropić „postawy godzące w ład i porządek państwa” co, jak sądzę, pozwoli się dobrać do każdego zagrożenia bez politycznej wrzawy. Popatrzmy tylko na zdjęcia: Anders Behring Breivik to wzorowy nordyk. Czy ktokolwiek podniesie rękę przeciwko zapisom umożliwiającym wytropienie takich ohydnych dewiantów? Zapewne nikt. Państwo dostanie nowe koncesje jeszcze bardziej ograniczające iluzoryczną w zetknięciu z policyjnym aparatem demokrację, a w nowych ustawach nikt przecież nie zapisze, że są wymierzone w prawicę☺. Zagrożenie może czaić się wszędzie, a państwo i jego agendy wiedzą najlepiej jak je odpowiednio wcześnie rozpoznać.
Terroryzm dał państwom wspaniały pretekst do zacieśnienia kontroli nad obywatelami. Państwa skandynawskie i Holandia wyznaczą nowy trend w polityce europejskiej, która musi odpowiedzieć na budzące się masowo prawicowe sympatie. Dzisiaj wolno manifestować niechęć do muzułmanów, jutro przyjdzie kolej na żydów.  We Włoszech opublikowano listę 162 osób pochodzenia żydowskiego, które zdaniem autorów prowadzą działalność na rzecz Izraela i z tego powodu powinny być bojkotowane. Publikacja wywołała powszechne oburzenie. Ale wywołała też powszechną dyskusję na temat owych 162 osób. Jeszcze niedawno nic takiego nie miałoby miejsca. Nikt poważny nie wypowiedziałby się na ten temat. Najwyraźniej publiczne tabu pęka. Politycy to nie święte dziewice w klasztornej szkole. Czują tętno społeczne i na owo tętno muszą reagować.

http://fakty.interia.pl/swiat/news/wlochy-czarna-lista-osob-pochodzenia-zydowskiego,1672011

Z nielicznymi wyjątkami Europą od dziesięcioleci włada lewica. Trudno się temu dziwić, w czasach zimnej wojny, zachodnim demokracjom ZSSR wydawał się być oazą wolności i dobrobytu a prawicowe podejście kojarzyło wyłącznie z III Rzeszą i wojskowymi przewrotami. Zmiany w europejskiej polityce sugerują, że nieuchronnie nadchodzi czas prawicy. Choćby dlatego, że lewica jest już nudna a na państwo opiekuńcze mało kogo stać. Pułkownik Bernhard Gertz z Bundeswehry wypowiada się w „Polsce Zbrojnej”, że jego armia przechodzi transformację i z armii obronnej staje się interwencyjną. Albo mi się wydaje, albo europejskie media się tą informacją nie zajęły. A powinny, ponieważ demontuje się w ten sposób ostatni element zewnętrznej kontroli nad państwem niemieckim. Ale to i tak nieuchronne. Historia jak wiadomo lubi zataczać koło. Były już unie europejskie, były okresy rozpadu i ponownej integracji europejskiej. Co by nie powiedzieć, lewicowe idee zapewniły jak dotąd najdłuższy okres pokoju na dużych połaciach Europy. Ale ów eksperyment najpierw finansowano, jako jeden z frontów zimnej wojny, potem napędzała go dobra koniunktura gospodarcza. Dzisiaj brakuje paliwa a recesja w sposób naturalny radykalizuje nastroje społeczne.

A masy będą domagać się winnych… polityka ich wskaże. Obawiam się, że już niedługo.

7 komentarzy

Siekiera, motyka i krwi szklanka

Czyli o tym, że każdy konflikt etniczny ma swoją cenę, swoich ideologów i jasne ekonomiczne przyczyny.

W bieżącym numerze tygodnika „Przegląd” znajdziemy artykuł przypominający rzeź polskiej ludności zamieszkującej Wołyń. Autor zadaje pytanie, dlaczego nikt –  wliczając w to znanego z aktywności na froncie walki o pamięć śp. Lecha Kaczyńskiego – nie poświęca temu problemowi należytej uwagi, a ofiarom pogromów nie oddaje czci. Pytanie ciekawe, bo w kraju miłującym celebrowanie „ofiary”, niemi świadkowie tych zajść powinni być upamiętnieni. Ale nie są.  Dzieje się tak najpewniej dlatego, że masowe mordy mają zazwyczaj prostą ekonomiczną sprężynę, a prędzej czy później stają się udziałem obu stron.
Stosunki polsko-ukraińskie to temat trudny. Kto wie czy nie bardziej skomplikowany niż analogicznie toksyczne stosunki polsko-litewskie. Te drugie są bardziej zajadłe i aktualne do dzisiaj ponieważ dotyczyły głównie konfliktu z inteligencją, te pierwsze – z chłopstwem. Konflikt polsko-ukraiński zaczyna się u schyłku I Wojny Światowej i trwa w zasadzie przez cały okres II RP gdzie kolejne pacyfikacje ukraińskich wiosek czy zamach na ministra spraw wewnętrznych Pierackiego to ponure wyznaczniki skali napięcia. Myliłby się ten kto sądzi, że polityka polska wobec Ukraińców w latach 1917-1939 roku to proces budowania ideologicznej jedności. Wprost przeciwnie. W Europie nacjonalizmów nie było miejsca na tolerowanie ambitnych, a jednocześnie pozbawionych szerokich elit, narodów. Nie stawiam oczywiście tezy, że polityka polska rozpoczęła, lub choćby usprawiedliwiła, późniejsze rzezie.

Uważam jednak, że agresywny polonizm i towarzysząca mu brutalna polityka kształtowała postawy, które można było później łatwo wykorzystać. Przy okazji sumując wołyńskie ofiary warto zadać sobie pytanie, dlaczego dopiero w 1943 roku podjęto decyzję o formowaniu oddziałów partyzanckich, których celem byłaby ochrona polskiego żywiołu? Warto przy okazji zdać sobie sprawę, jak politycznie wahliwe musiało być w tym względzie kierownictwo AK. Czemu? Spontanicznie powstające samoobronny korzystały albo z opieki, albo z dozbrojenia ze strony Niemców. Kalkulowano, że współpraca z Niemcami na większą skalę może dać doskonały argument propagandzie Kremla i w efekcie doprowadzić do skutecznego odebrania Ziem Wschodnich. Zakłada się w tym miejscu, że ci wszyscy mieszkańcy Krzemieńców, Horochów czy Buczaczy za Polskę i Polskość chcieli oddać życie.

Czyżby? Czy aby na pewno niepiśmienny chłop skonfrontowany z alternatywą śmierci przez zarąbanie albo ukrainizacją takiego wyboru by nie dokonał? Pomijam tu oczywiście dodatkowe a ważne tło, czyli kryterium narodowościowe ustalane głównie przez kościół. Co ciekawe, na tym terenie istniał pewien specyficzny proceder. W przypadku małżeństw mieszanych swoistą dwubiegunowość celowo pielęgnowano wychowując córki w wierze matki, a synów – w wierze ojca. OUN-owskim czy polskim nacjonalistom takie podejście podobać się nie mogło. Ukraińskie rzezie miały na celu fizyczne usunięcie ekonomicznej konkurencji zarówno polskiej, jak i żydowskiej. UPA z jednakową zajadłością tępiła jednych i drugich, dając się również we znaki zamieszkującym te tereny Słowakom. Wymordowana rodzina to dodatkowy kawał pola, krowa czy koń dla ukraińskich gospodarzy. I ten czynnik ekonomiczny w operowaniu siekierą i bagnetem doskonale zapewne pomagał. Skąd zatem ostrożność polskich środowisk w zestawieniu z ewidentną „ofiarą wołyńską”? Po pierwsze zaniechania rządu londyńskiego, po drugie kontrrepresje samoobrony polskiej, a następnie 27 wołyńskiej dywizji AK, która, jak to się zgrabnie opisuje,  wygnała żywioł ukraiński z terenu swojej koncentracji celem zniwelowania wsparcia taktycznego dla oddziałów UPA, czy wreszcie działania NSZ na Lubelszczyźnie, a w końcu również sama Akcja Wisła.

Stosunki polsko-ukraińskie to przykra lekcja wzajemnych zaniechań i krzywd. Z tej perspektywy pomniki w Hucie Pieniackiej pod Lwowem (gdzie wymordowano Polaków) i Pawłokomie pod Rzeszowem (gdzie wymordowano Ukraińców) niczego nie zmienią i niczemu już nie pomogą. Nikt przecież nie przyzna otwarcie, że filozofia czystek etnicznych odpowiadała obydwu stronom. Taka konkluzja jest politycznie niewygodna. W pamięci ofiar są przecież nie ci, którzy z premedytacją zarąbywali sąsiadów, ale również ci, którzy uratowawszy się z opresji albo na wieść o niej, ruszali z odsieczą z jednym zamiarem: wyrównać śmiercią śmierć. Oczywiście możemy wierzyć, że nasi rodacy w ramach retorsji urządzali pogadanki, ale to dość naiwne założenie. I jeśli nawet w tym ogólnym rachunku wymordowaliśmy mniej Ukraińców, to czy przegrana w tej mrocznej konkurencji na pewno powinna martwić?

O polskim stosunku do ukraińskiego problemu najlepiej świadczy Akcja Wisła, czyli przeprowadzone w 1947 r. planowe przesiedlenie ludności ukraińskiej na ziemie odzyskane. Eugeniusz Misiło, Ukrainiec,  a jednocześnie historyk i polski obywatel, Akcję Wisła nazywa po imieniu: deportacją. I ma rację ponieważ taki właśnie cel przyświecał i sztabowi, który ją planował i politycznym czynnikom, które ją akceptowały. I uwaga: owej akcji nie szykowali komunistyczni czynownicy. W jej ramach dokonało się doskonałe porozumienie II RP i PRL. Całą akcję przygotował sztab pod dowództwem przedwojennego generała Stefana Mossora, który nawiasem mówiąc był jednym z jej głównych inspiratorów, a następnie dowódcą grupy operacyjnej, którą powołano do jej przeprowadzenia.

I tu moja jak najbardziej prywatna opinia na temat stosunków polsko-ukraińskich. W 1992, kiedy akcja Wisła była jeszcze tematem tabu, pisałem o niej pracę. Celem było wskazanie efektów gospodarczych tej akcji i to zarówno poprzez, jak i w wyniku przesiedleń. Pisałem ją dzięki materiałom i wskazówkom cytowanego już Eugeniusza Misiło.

Współpraca układała się doskonale, uzyskałem dostęp do wielu materiałów a w efekcie powstała praca, której być może do dzisiaj nikt nie podjął, ponieważ ekonomiczną stroną mordów jakoś nikt się zajmować nie chce. Ale niestety, mojej pracy Pan Eugeniusz nie zaopiniował. Pracę konsultowałem kilkakrotnie wypowiadając się zawsze w duchu niesprawiedliwości, makabrycznych skutków dla ukraińskiego społeczeństwa i wymiernych ekonomicznych strat, które poniosło. Stosunki były sympatyczne na tyle, że pewnego dnia zostałem zaproszony na szersze spotkanie dotyczące interesujących mnie problemów, na którym…  rozmawiano po ukraińsku. I tu po raz pierwszy ujawniłem się jako wróg czyli Polak. Ale ponieważ treść pracy była ideologicznie prawidłowa kontaktowaliśmy się dalej, chociaż życzliwość Pana Eugeniusza uległa zrozumiałej skądinąd erozji. Aż ulotniła się całkowicie, kiedy przyszło do mojej konkluzji. A zawarłem w niej dwie tezy: że deportacja była z ówczesnego punktu widzenia uzasadniona – to raz, oraz to, że  gdyby jej nie dokonano groziłaby oderwaniem części terytorium polskiego.

I w tym momencie wybuchła bomba. Zostałem jednoznacznie zakwalifikowany jako polski szowinista, a współpraca jak łatwo sobie wyobrazić, natychmiast się zakończyła. Ktoś zauważy, że w Polandzie żyje mniejszość litewska i do żadnych niepokojów nie doszło. Owszem, nie doszło, ale z kilku powodów: po pierwsze – rodzaj namiętności jest tu zupełnie inny, po drugie – w okolicach granicy po stronie polskiej jest niewielu Litwinów, za to po stronie litewskiej znacznie więcej Polaków i tym samym wszelkiej maści zamieszania byłyby po prostu politycznie nieroztropne. Na pograniczu ukraińskim byłoby zupełnie inaczej. Obie strony granicy zamieszkiwałaby zwarta i jednoznacznie antypolska społeczność. Dlaczego uważam, że antypolska? Każdy z czytelników, który wychował się na wsi lub choćby na niej bywał wie dobrze, że pamięć w ludziach trwa długo, a przedawnieniu nie ulega nic. Widomo zatem dokładnie kto, komu, co i dlaczego. Trudno zatem przyjąć, że w 1989 roku sąsiedzi nie pamiętaliby kto, kiedy i kogo zabił, szczególnie, gdyby im jeszcze zasugerować, że takie wspominanie jest jak najbardziej oczekiwane przez takie czy inne władze.

Proponuję przypomnieć sobie Vukovar – kliniczny przypadek reanimacji doskonale pamiętanych przez oba narody, choć historycznych, masakr. Dodajmy, że ówczesna polityka europejska popierała zbrojne rewolty, ponieważ były one zazwyczaj na rękę zwycięskiemu USA. Sam pamiętam doskonale z jaką dumą oglądałem jeszcze w 1988 roku zdjęcia z zamieszek w Nagornym Karabachu, nie angażując się zbytnio w analizę dlaczego, kto i kogo tam bije. Ot, uzasadniona rewolta ciemiężonych przez sowiecki reżim. Ponadto nie jestem pewien, czy lobby ukraińskie w Niemczech  i USA nie jest przypadkiem silniejsze, a już na pewno lepiej zorganizowane, niż polskie. Uważałem i uważam, że do większych czy mniejszych niepokojów by doszło i jestem bardziej niż pewien, że zideologizowani młodzieńcy po obu stronach barykady na pewno by się w ten konflikt zaangażowali. A może inaczej, wypowiem się za swoje ówczesne środowisko: na sygnał do walki o polskość odpowiedziałbym na pewno. Praktyka zaobserwowana później w niedalekich nam państwach pozwala mi niestety być pewnym, że w ramach owej polskości, umacniania lub zaprowadzania, zabiłbym i polecił zabić wielu niewinnych ludzi. Bo kryteria etnicznych czystek były, są i będą takie same: ziemia za krew.

Oburzenie? Przytoczę prosty motywator dla mało walecznych, który stosowano powszechnie w byłej Jugosławii. Drogi czytelniku, wychodzisz do jakiejś pracy jaką jeszcze masz. Twoje dziecko jeszcze chodzi do szkoły. Po powrocie do domu dowiadujesz się, że ta szkoła została napadnięta, a dzieci bestialsko zamordowane. Przez czetników albo ustaszy albo jakichkolwiek innych wrogów.  Czytelniku obdarzony potomstwem, które kochasz, zadaj sobie pytanie: ile w takiej sytuacji znajdziesz w sobie woli wybaczenia, a ile zwierzęcej żądzy zemsty. Znam takich, którzy się nie oparli i sam na pewno bym się nie oparł. Czasem kiedy w tle powiewają flagi patrzę na swoje dzieci i przypomina mi się wtedy niechęć mojej babki do opowiadania o wojnie. Miała o czym opowiadać, bo była to odważna, odznaczana kobieta, która wiele przeszła. Machała ręką i mówiła, że to nieważne, a modlić się trzeba o to, aby nigdy nic takiego więcej nie miało miejsca i lepiej znać język wroga niż przyjaciela. Powtarzała też wiele innych, bynajmniej nie rewindykacyjnych poglądów wobec ówczesnej rzeczywistości, choć PRL zdeklasował ją w sposób bolesny. Jej przyjaciółka, wielkiej odwagi łączniczka Góry Doliny dowódcy batalionu Stołpeckiego, powiedziała mi kiedyś: z krwią na rękach już nikt nigdy szlachetny nie będzie, bez względu na to, za co walczył. Jej opowieści o życiu codziennym zgrupowania AK w Puszczy Kampinoskiej w czasie Powstania Warszawskiego skutecznie temperowały mój podlaski, genetyczny nacjonalizm.

Dlatego uczmy się języków i módlmy do każdego Boga, aby topiąc bagnety w ciałach ofiar, nie umierać razem z nimi. Bo żyć tak jak wcześniej już przecież nie będziemy mogli.

10 komentarzy

Polowanie na łosie

Czyli o tym, że rozpoczęło się odliczanie, łosie muszą bardzo pilnować swojego poroża a propozycje doradców inwestycyjnych należy analizować wyjątkowo starannie.

Choć sezon ogórkowy w tym roku Polanda nie oddaje się urokom kanikuły. A już na pewno, nie dotyczy to rynku finansowego. Gdzie się nie ruszyć albo oferty które zaraz się pojawią albo informacje o kolejnych właśnie przygotowywanych. Kto żyw zasuwa na ranek w przekonaniu, że uda mu się jeszcze załapać na chętnych do inwestowania  equity. No właśnie equity.  Przeciętny czytelnik prasy nie dostrzega tej bynajmniej nie subtelnej różnicy pomiędzy długiem a kapitałem inwestorskim. Co więcej, w wielu przypadkach tłumaczy się, że koszty pozyskania kapitału są niejednokrotnie wyższe niż koszty długu. I tak jest w istocie tyle, dług trzeba zwrócić kapitału nie. To szczególnie ważne w recesji kiedy ogranicza się dostęp do kapitału. Polityka wyciskania kasy z przedsiębiorców skutecznie podcina korzenie biznesom a realizowana doktrynalnie generuje olbrzymie ryzyko dla firmy. Ponadto, oprocentowanie długu może wzrosnąć kapitał pozyskany z rynku kosztuje raz. Ostatnie półtora roku to prawdziwy wysyp zainteresowania instrumentami dłużnymi które skutecznie dostarczyły finansowania tam gdzie nie mogły lub nie chciały działać banki. Jaki będzie rezultat? Przekonamy się już niebawem bo obligacyjna hossa rozpoczęła się w 2010 roku.

Rynek inwestycyjny podobnie jak kania dżdżu łaknie pieniędzy. A te, jak widać powoli odpływają z naszego kontynentu. I nie jest to problem wyłącznie Polandy. Cała UE staje się coraz mniej atrakcyjna w inwestowaniu a krajom słabszym przy wszelkiej maści perturbacjach dostaje się w dwójnasób. Rozpoczęło się już systemowe skracanie portfeli, tyle że teraz nie chodzi już o dużych graczy które własne portfele pozamykali kilka miesięcy temu. Teraz skraca się portfele klientów usłużnie przedstawiając im „zweryfikowane” i „ostrożne” oczekiwania co do przyszłości. Można by się przez chwilę zastanowić co spowodowało, że rekomendacje jeszcze rok temu optymistyczne nagle już tak optymistyczne nie są. Można by, ale nie ma to sensu ponieważ rekomendacje inwestycyjne nie są niczym innym jak marketingiem i takimi samymi prawami się rządzą. Konia z rzędem temu kto uzasadni dla czego raz w tej samej branży P/E = 10 jest dobre, raz za wysokie a kiedy indziej bardzo atrakcyjne. Na przestrzeni czasu za zmiany oceny tej samej wielkości odpowiedzialny jest zawsze ten sam element SENTYMENT RYNKU. Owo magiczne określenie tłumaczy zazwyczaj wszystko. W rozmowach nie używa się wielopiętowych analiz rynku czy branży. Ot jest zły sentyment i tyle.

Czy zatem nadchodzi wielka recesja? Nie nadchodzi. W zasadzie cały czas trwa, tyle, że za drukowane zobowiązania Departamentu Skarbu USA usiłowano utrzymać w ruchu niezbędną machinerię finansową współczesnego świata. I uważam, że ten proces się w zasadzie powiódł. W 2008 żadne państwo nie było przygotowane na nagły szok systemowy. Od 3 lat można się było do niego przygotowywać. Jedni dali sobie radę lepiej inni gorzej. Wytworzono jednak mechanizmy polityczne do amortyzacji upadków, akceptacji euro secesji, przygotowano społeczeństwa na koniec ery wysokiej konsumpcji a wreszcie  zdano sobie dokładnie sprawę z tego, że okres rozwoju finansowanego wyłącznie długiem państwowym zakończył się bezpowrotnie. Warto zwrócić uwagę, że w obecnym modelu świat funkcjonuje już od 1945 roku a z recesji końca lat 80tych wybiła go gigantyczna zmiana popytu jaką było otwarcie rynków w dawnym soviet bloku, co podtrzymało rozwój na kolejnych 20 lat. To bezprecedensowy rekord w historii cywilizacji.

Nie spodziewam się jednak apokalipsy. Moim zdaniem nie dojdzie również do ostrego tąpnięcia podobnego do 2008 roku. Po prostu zaczynamy się zsuwać po równi pochyłej. Trudno mi oceniać cele inwestycyjne w skali świata ale już sama Europa jest mało sexy więc Polanda jest sexy proporcjonalnie mniej. Oczywiście zawsze będą jacyś inwestorzy zagraniczni. W Rumunii, ba nawet w Mołdawii są również i też mają swoje inwestycyjne scenariusze. Nie będzie jednak masowego pieniądza a bez niego nie ma płynności. Bez płynności ceny nie rosną. Brak płynności to dryf. I w takim położeniu zwanym zgrabnie trendem bocznym nasza giełda niebawem się znajdzie. Nie oznacza to, że nic nie urośnie. Coś tam czasem urośnie ale żniwa dotyczyć będą wytrawnych inwestorów i spekulantów. Dla łosi nie będzie tu już miejsca tym bardziej, że łosie po batach zebranych w 2008 roku postawiły na tezauryzację w bankach. Analitycy z optymizmem wpatrują się w owych Łosi oszczędności które pęcznieją sobie z miesiąca na miesiąc zbliżając się do imponującej kwoty 450 mld PLN. I tu jedna uwaga: jeśli depozyty rosną od dawna, a sytuacja gospodarcza była lepsza niż dzisiaj co miało by skłonić Łosi do przeniesienia części oszczędności na rynek kapitałowy? Opracowania analityków?

Otóż w moim przekonaniu, owe zasoby gotówkowe trafią na rynek konsumpcyjny a nie inwestycyjny czyli powtórzymy dokładnie to co działo się w latach 2001 do 2005 tyle, że nie trafi nam się kolejne wejście do UE. Rosnące oprocentowanie skutecznie zatrzyma środki w bankach tak długo aż ich dysponentom nie spodoba się ich ponowne inwestowanie albo okoliczności nie zmuszą do ich użycia. Tym samym nie należy spodziewać się sytuacji gdy w zbiorowym amoku będą się ładowali  w produkty o których dzisiaj, ich dawni bankowo – funduszowi oferenci wolą nie pamiętać.

I jak to już wcześniej miało miejsce uratuje nas silny popyt krajowy i cenna u rodaków chęć do wydawania pieniędzy tyle, że przez najbliższych parę lat mocno przytemperowana. Złotówka nam się jeszcze zdewaluuje choćby w efekcie wycofywania kapitałów tu zależność jest przecież automatyczna. Gospodarce zrobi to lepiej długowi publicznemu gorzej ale nasze sprytne państwo sobie jakoś z tym poradzi. Technika dostarczenia kasy do LOT jest ciekawym wskaźnikiem. Nie ma tu odrobiny finezji z czasów FOZZ ale widać, że lęk przed Brukselą wyraźnie osłabł bo nie ma chyba nikt wątpliwości, że tamtejsze czynniki zauważą ten toporny manewr. Zauważą, pogrożą palcem i nic nie zrobią. Może szkoda, że nasza prezydencja zaczyna się akordem który nieco przypomina włamanie do samochodu po radio ale w sumie nie ma to i tak większego znaczenia. Przewodzimy przecież w czasach kiedy problemy zaczynają się od poważniejszych cyfr. Ktoś już pewnie analizuje pomysły na obsługę długu w warunkach dewaluacyjnych albo szykuje się do podsunięcia dobrego pomysłu we właściwym momencie politycznym.

Prezydencja zaczyna bardzo ciekawy okres w historii Polandy. Od bardzo dawna tak wiele u nas od nas samych  nie zależało. I od bardzo dawna tak wiele nie było do stracenia.

5 komentarzy

Licence to kill…

…czyli o tym, że każde państwo potrzebuje morderców, a proces demokratyzacji wymaga ofiar bez względu na to, kto tę demokratyzację sponsoruje.

Przyjęło się już dzisiaj robocze założenie, że terroryzm to w zasadzie wynalazek dość współczesny i na wskroś arabski. Pomijając osiągnięcia Palestyńczyków na niwie światowej rewolucji i walki o prawo i sprawiedliwość warto przypomnieć, że prawdziwe fundamenty terroru budowali zupełnie inni ludzie. I nie chodzi mi tu o niewinne w sumie akcje eserowców w carskiej Rosji (wypadało by tu wspomnieć o słynnym napadzie w wykonaniu towarzysza Stalina ale to innym razem), ale o początki prawdziwego zorganizowanego terroryzmu. Palma pierwszeństwa należy się w tej materii Grupie Sterna. Kim byli?

Drodzy czytelnicy, proszę sobie wyobrazić, że było kiedyś tak, że w Palestynie rządzili niepodzielnie Anglicy i bardzo niechętnie patrzyli na wszelkiej maści żydowskie osadnictwo. Co więcej, prowadzili wyraźnie pro arabską politykę limitując zgody na osiedlanie (nawet w trakcie wojny) oraz faworyzując Arabów. Trudno się zatem dziwić, że żydowscy osadnicy w ramach własnych działań zaczepno – obronnych zorganizowali się w ramach pierwszej żydowskiej organizacji paramilitarnej Hagany. Jednym z najbardziej oddanych bojowców, był urodzony w Polsce Abraham Stern. Tu warto wspomnieć, że każdy w zasadzie ruch społeczny ma swoją lewicę i prawicę podobnie było z terroryzmem żydowskim. Stern związany z Zabotyńskim był zwolennikiem bardzo agresywnej walki z Arabami, a jednym z jego największych osiągnięć była „bomba Sterna”. Beczkę wypełnioną trotylem oraz wszelkiej maści żelastwem wrzucano przez okno do szkół koranicznych. Ów morderczy instrument szybko zyskał sobie uzasadnione uznanie. Warto w tym miejscu dodać, że prawdopodobnie był to produkt techników z polskiego wydziału II, dyskretnie wspierającego wszelkie formy emigracji i co zrozumiałe walki w Palestynie. Dlaczego dyskretnie? Ponieważ Palestyna była brytyjska a Polska z Brytyjczykami w sojuszu. Od wczesnych lat 30-tych prowadzono w Polsce szkolenie wojskowe, które wraz z utworzeniem przez Żabotyńskiego Betaru nabrało silnie faszystowskiego charakteru. Jako ciekawostkę warto wspomnieć, że szkoleni w Polsce Betarowcy pozdrawiali się „rzymskim gestem” a ich wiece ochraniał ONR Falanga co już samo w sobie zasługuje na osobny post. Warto w tym miejscu zauważyć jak doraźny interes polityczny łączy teoretycznie wrogie obozy. Eskalacja konfliktu arabsko – żydowskiego doprowadziła do powstania znacznie bardziej agresywnego niż Hagana, Irgunu. Tyle, że wraz z wybuchem wojny Irgun zadecydował o wstrzymaniu akcji przeciwko Brytyjczykom i Arabom. Grupa Sterna wprost przeciwnie. Wódz uważał, że należy walczyć wszelkimi sposobami z brytyjskim uciskiem i starał się nawet nawiązać współpracę z… Hitlerem.

Jak sobie łatwo wyobrazić tego już było dla lewicowej myśli syjonistycznej zbyt wiele. Stern skończył marnie. W lutym 1942 dopadli go w domu brytyjscy agenci. Ale prawica terrorystyczna nie umarła wraz z wodzem. Nowym szefem operacji wojskowych grupy Sterna został Icchak Szamir, dodajmy późniejszy premier Izraela i wieloletni funkcjonariusz Mosadu odpowiedzialny za operacje w Europie. Ale teraz sprawa najważniejsza: pierwszy atak terrorystyczny sensu stricte, ma miejsce 22 lipca 1946. Tego dnia „grupa Sterna” zdetonowała bombę w prestiżowym jerozolimskim hotelu „Król Dawid”. Był to pierwszy zamach w ramach nieustająco popularnej strategii  „niewielu zabitych setki przerażonych”. Można by oczywiście powiedzieć, że cel był wybrany przypadkowo bez konsultacji z jakimś promotorem. Można, ale trzeba zauważyć, że ktoś przecież musiał „sternowców” utrzymywać i wyposażać w broń i to w trakcie poważnej kampanii wojennej. Któż to mógł być? Otóż byli to Francuzi.

Jak wiadomo francuska Afryka północna do 1943 roku walczyła po stronie państw osi. Co prawda po lądowaniu amerykanów front zmieniła ale przekonań absolutnie nie. Tam właśnie Icchak Szamir znalazł bezpieczne schronienie po ucieczce z brytyjskiej Palestyny w 1943 roku uzyskując status uchodźcy politycznego. Skąd ten syjonistyczny duch? Po prostu w dominiach francuskich konflikt arabsko żydowski był nie mniej silny niż w Palestynie tyle że mniej medialny. W pełnej krasie ujawnił się dopiero w 10 lat po II wojnie światowej kiedy to na dobre rozpętała się wojna w Algierii. Z uwagi na niechętną wojnie politykę De Gaulla, w Algierii w 1958 powstała tajna organizacja terrorystyczna OAS założona przez znanego generała Raoula Salana. Silnym zapleczem organizacji byli algierscy Żydzi masowo atakowani przez arabskie bojówki. Wielu z nich, w czasie II wojny światowej aktywnie udzielało się w walkach przeciwko Brytyjczykom jako naturalnym wrogom w Palestynie. OAS została skutecznie rozbita podobnie jak każdy ruch prawicowy w tym okresie.

Jeśli w tym miejscu czytelnikom przyjdzie na myśl uwaga, iż wszystkie te wydarzenia są mało prawdopodobne przytoczę inne, również związane z terrorem a znacznie bardziej współczesne. Otóż nie pamięta się już dzisiaj, że hiszpański frankizm w latach 70-tych uosabiał nie stetryczały Caudillo (Generał Franco), ale jego główny pretorianin, premier rządu admirał Carrero Blanco. Admirał Blanco był de facto wielkorządcą Hiszpanii. Operatywny admirał, działając wspólnie z Opus Dei skutecznie podporządkował sobie większość ówczesnego system urządzenia na tyle sprawnie, że na 100% miał zostać następcą Franco. Ale mu się nie udało. Czemu? 20 grudnia 1973 dosłownie wyleciał w powietrze. Dosłownie ponieważ ETA wykonała podkop pod ulicą którą miał przejechać ów notabl i umieściła w podkopie prawie 100kg ładunek. Efekt był piorunujący. Admirał wraz ze swoim samochodem przeleciał nad kościołem z którego wyszedł i wylądował na balkonie na 2 piętrze budynku po przeciwnej stronie kościoła. Co w tym dziwnego? Sporo. Po pierwsze ETA robiła wcześniej znacznie mniejsze zamachy. Po drugie w śledztwie ustalono, że materiały wybuchowe pochodziły z amerykańskiej bazy wojskowej, po trzecie, zarówno śledczy hiszpańscy jak i czterej baskijscy uczestnicy zamachu tajemniczo ginęli. Co ciekawe, 21 grudnia 1978 roku a więc w 5 lat po zamachu, zginął ostatni z zabójców Blanco. Ostatni i jedyny który znał tożsamość, osoby która ….. ujawniła zmienianą codziennie trasę którą poruszał się Admirał. Dla tych którzy nadal mają wątpliwości mała zagadka. Kiedy USA uznały ETA za organizację terrorystyczną? W 2001 roku.

Zabójstwo Blanco pozostawiało frankizm bez sukcesji co niejako automatycznie torowało drogę demokratycznym przemianom czyli prywatyzacji i reformom gospodarczym. Franco namaścił Blanco a Blanco wykończył konkurentów tym samym system pozbawiony ich obu mógł się zawalić. Dlaczego nie dokonano zamachu na samego Caudillo? Niewiele by dał. Prawdziwą podporą systemu był właśnie Carrero Blanco. ETA ani wcześniej ani później nie dokonała już równie spektakularnego zamachu. Do grubych akcji trzeba mieć możnych protektorów i informatorów. Najwyraźniej i jednych i drugich zabrakło. Terroryzm podobnie jak wojna jest jednym ze środków prowadzenia polityki międzynarodowej. Choć nie ma już tej intensywności co w latach 70-tych (Fakcja Czerwonej Armii, Czerwone Brygady we Włoszech) to nadal terror zdumiewająco odpowiada interesom politycznych graczy. Zamach w białoruskim metrze najpierw odwracał uwagę od lawinowo sypiącej się gospodarki, potem lansował Łukaszenkę jako obrońcę narodu ale zbyt szybkie wykrycie przez KGB mało wiarygodnych sprawców roztrwoniło zbudowany na śmierci i ranach polityczny kapitał.

Władimir Iljicz Putin postępował znacznie roztropniej i wyciągał wnioski a między zamachem na teatr na Dubrowce (2002), a atakiem Basajewa na szkołę w Biesłanie (2004) poparcie dla reżimu i jego militarnych akcji wzrosło mimo niemałych ofiar, bo akcja w teatrze kosztowała życie i zamachowców i 129 widzów. W szkole w Biesłanie nie było wiele lepiej dodatkowo w trakcie szturmu zginęło tam ponad 200 dzieci.

Co ciekawe, w akcjach RAF bez problemu ujawnia się polityczny motyw ich inspiratorów z NRD i nikt nie ma problemu z traktowaniem powyższego jako swoistej cynicznej gry sowieckiego politbiura. Ale zachodnie demokracje? Fu! Kto by się zniżał do takich niedemokratycznych praktyk. Na marginesie warto zwrócić uwagę jakimi metodami zwalczano terroryzm w ówczesnym RFN. Baadera, Mainhof i kilku innych aktywistów schwytano już w roku 1972. Jak się okazało, był to duży błąd tamtejszego resortu siłowego. Osadzeni obrastali w legendę która skutecznie motywowała do działania kolejne grupy terrorystyczne. Jeden z osadzonych, Holger Meins zmarł w wyniku kilkakrotnych głodówek a jego śmierć w listopadzie 1974 wywołała ogólno niemieckie zamieszki. Co ciekawe, Meins domagał się między innymi uznania członków RAF za żołnierzy i tym samym traktowania ich jak jeńców wojennych. W październiku 1977 komando Palestyńczyków porywa na Majorce samolot Lufthansy. Domagają się uwolnienia przebywających w więzieniu członków RAF. Po wielu perypetiach samolot ląduje w Mogadiszu. To właśnie tu dojdzie do spektakularnej akcji niemieckiego GSG9 a tym samym pierwszego użycia wojsk niemieckich poza granicami RFN od zakończenia II wojny światowej. Oczywiście, formalnie GSG9 to nie wojsko tylko formacja jak sama nazwa wskazuje służby granicznej. Niemniej jednak, Niemcy zadebiutowali i to popisowo skutecznie odbijając zakładników.

Ciekawsze jest co innego. Tej samej nocy kiedy GSG9 szturmowało samolot, Baader, i pozostali wpływowi terroryści popełnili samobójstwa. Niektórzy po prostu się powiesili inni (Baader, Raspe) dla odmiany strzelili sobie w głowę za pomocą przemyconych do celi pistoletów. Nie trzeba dodawać, że byli trzymani w więzieniach o zaostrzonym rygorze. Tu ukłon w stronę naszych służb penitencjarnych: Baranina tylko się powiesił.

Tak czy inaczej noc z 17 na 18 października 1977 całkowicie zmieniła taktykę walki z terroryzmem w Niemczech. Przyjęto zasadę, że w tej walce aresztowania nie mają sensu a do terrorystów strzela się  aż do skutku. Strategia była efektywna, ponieważ aż do 1985 roku zamachów praktycznie nie było. Kiedy pojawiły się znowu całkowicie zmieniono cele ataków. Bomby zabijały wyłącznie przedstawicieli wielkiego biznesu i to nawet po publicznym samorozwiązaniu się RAF w 1989 roku.

Ostatnią ofiarą RAF był szef Treuhanda zabity 1 kwietnia 1991. I tu ważna uwaga, Treuhand był gigantycznym funduszem powołanym do prywatyzacji majątku byłej NRD. Organizacja ta jest najczęściej podawana jako doskonały przykład prywatyzacji. Uzasadnieniem zamachu na życie szefa tej organizacji była podobno polityka restrukturyzacyjna która z 4 mln enerdowców zatrudnionych w przejętych aktywach na wszelkiej maści miejscach pracy pozostawiła zaledwie 1,5 mln. I być może tak było. Być może, ponieważ Detlev Rohwedder zabrał ze sobą do grobu sporo niewygodnych prywatyzacyjnych tajemnic. Ale to pewnie zbieg okoliczności. Wersja z każącą ręką ludu w tle, jest przecież i bardziej nośna i bardziej wygodna.

5 komentarzy

Armia stoi nad Bosforem

Czyli o tym, że Grecja może się rozpaść na skutek społecznych niepokojów, armia turecka jest największa w tej części świata a chęć do wyrównania historycznych krzywd to zwykle silny motywator

Prasę wypełniają rozmaite scenariusze dla Grecji, a skutkami jej upadłości interesuje się również gazeta Fakt, co jest już najwyraźniejszym bodaj dowodem wyeksploatowania tematu. Za chwilę fala opadnie i media zajmą się czymś zupełnie innym, podobnie jak porzuciły tropienie przemian w Libii. Ktoś powie: ależ w Libii skończyła się wojna! Nic bardziej błędnego. Skończyło się wojną zainteresowanie. Medialno-internetowy atak na Afrykę Północną swoje zrobił, opinia publiczna w Europie zaakceptowała działania rządów i teraz niczyje zainteresowanie dalszymi wypadkami nie jest już potrzebne. Warto się nad tym zastanowić, bo za chwilę ten sam schemat może zostać zastosowany w zupełnie innym kraju.
We wszystkich opisach obecnej sytuacji w Grecji w przeszłość sięga się płytko. Jeśli nawet ktoś zanurkuje głębiej, to z wielkim trudem na potwornym wdechu sięga lat 90-tych. A szkoda. Bo problem Grecji jest ściśle związany z okolicznościami jej powstania. Narodowy zryw wspierali garściami pieniędzy Anglicy po to, aby słaniającej się Wielkiej Porcie przybył jeszcze jeden, i to zideologizowany, wróg. Co ciekawe, Grecja jako niepodległe państwo powstaje w 1830 roku co ogłoszono światu w Londynie, ponieważ jednym z gwarantów niepodległości miała być flota brytyjska. Dla Admiralicji wolna Grecja to kolejny etap osaczania Turków, którzy ciągle trzymali za twarz lewant i północną Afrykę. Ale od samego powstania Grecja była krajem niestabilnym, gdzie nieustająco zwalczali się republikanie i monarchiści. Wszystkich dość długo łączyła idea zwana wielką czyli odbudowa Grecji w jej antycznych granicach. Grekom szczęście dopisywało tak długo, jak długo ich możnym sprzymierzeńcom zależało na ograniczaniu pozycji Turcji. Szczytem tej polityki była rola Grecji w I wojnie światowej, a nagrodą przyznane Traktatem Wersalskim terytoria. Do pełnej realizacji celów wszystkich Greków brakowało już bardzo niewiele: Cypru i Konstantynopola.
I jak to zwykle bywa, w chwili największego sukcesu należy się zainteresować komu ów sukces przeszkadza i co na szachownicy zmienia. A zmieniło się sporo. Pierwotnie Anglia i Francja popierała Grecję na tyle, że już w 1919 roku doszło do kolejnej wojny grecko – tureckiej. Nowoczesna i dobrze wyposażona armia przy pomocy brytyjskiej floty wylądowała w Smyrnie. Początkowo sukcesy były spektakularne, bo warto pamiętać, że zachodnie wybrzeże Turcji to de facto antyczna Grecja, toteż Pont i Jonia, zamieszkałe w zasadzie wyłącznie przez Greków i Ormian, witały armie jako wyzwolicieli i tam gdzie struktura etniczna była po stronie greckiej walk w zasadzie nie prowadzono. Wszystko szło dobrze. Ale tymczasem w Grecji dokonał się kolejny zwrot. Zmarł, współpracujący z Brytyjczykami, król – Aleksander Grecki. W efekcie dalszych wypadków na tron powrócił zwolennik proniemieckiej polityki – Konstantyn I. Dla mocarstw zachodnich był to sygnał, że za bardzo utuczona Grecja może być równie, jeśli nie bardziej, niebezpieczna niż konające Imperium Osmańskie. Co więcej na polu gry pojawił się Kemal Pasza doświadczony turecki generał weteran wielu bitew. Ten doskonały strateg wykonał ruch, który natychmiast ostudził zapał Francji i Anglii do popierania Grecji: zwrócił się o pomoc do bolszewickiej Rosji. I tu, drodzy czytelnicy, warto zwrócić uwagę, że z perspektywy greckich polityków zdarzyło się coś, co nie miało prawa się wydarzyć. Czym bowiem Ataturk zapłacił bolszewikom za militarne wsparcie? Zrezygnował z odwiecznych ambicji na wschodzie Turcji, dając bolszewikom wolną rękę dla ich działań w Gruzji, Armienii i Azerbejdzanie. Nie była to cena niska.
I dalej wypadki potoczyły się już wartko: Grecy zostali odparci, a finał ich interwencji to spektakularna rzeź Smyrny, której przyglądali się ze swoich okrętów francuscy i brytyjscy marynarze. A było chyba czemu się przyglądać, bo Arystotelesowi Onasisowi nie starczyło życia, aby ową rzeź przypominać. Z drugiej strony, brytyjski świadek tamtych wydarzeń, spóźniwszy się na spotkanie z admirałem francuskim mitygował się tym, że ciała unoszące się na wodzie utrudniały manewry.
I teraz najważniejsze: mocarstwa zachodnie w ciągu zaledwie dwu lat zmieniły front o 180 stopni. Bez ich wsparcia do tej wojny w ogóle by nie doszło, a bez ich bierności nie zakończyłaby się tak krwawo. W wyniku rozejmu zadecydowano o wielkich migracjach ludności: z Grecji wysiedlono 300 tys. Turków z Turcji prawie 1,5 mln Greków. Jaki to miało wpływ na życie polityczne Grecji? Zamiast próby analizy tego niezwykle trudnego zjawiska przytoczę jeden fakt: za język narodowy uznano jeden z wielu używanych dialektów dopiero w…. 1976 roku.
Na początku lat 60-tych Grecji wyczerpało się już paliwo z amerykańskich planów pomocowych, a w 1964 roku do władzy doszła lewica. Warto pamiętać, że krwawa wojna domowa skończyła się w tym kraju zaledwie 10 lat wcześniej, toteż w niecałe trzy lata później władzę objęła junta wojskowa zwana później junta „czarnych pułkowników”. W apogeum swojej działalności junta postanowiła doprowadzić do połączenia z Cyprem i wskrzesić ideę wielkiej Grecji. I tutaj poszli już zbyt daleko. Zamiast opisu kalendarium:
1. 15 lipca 1974 dochodzi do zmontowanego przez Grecję przewrotu na Cyprze
2. 20 lipca 1974 Turcy desantują się na północy wyspy
3. 23 lipca 1974 junta oddaje władzę cywilom
4. 30 lipca 1974 zawieszenie broni na Cyprze
Oczywiście zbieżność dat może być przypadkowa:). I trzeba tylko dodać, że 8 grudnia 1974 Grecy w referendum opowiedzieli się za rezygnacją z monarchii i tym sposobem zakończyła w tym słonecznym kraju dominacja niemieckiej monarchii, która była powodem sporych, było nie było, perturbacji.
Antagonizm grecko-turecki jest niezwykle silny, a do dzisiaj żyją ofiary tej ponurej gry ówczesnych mocarstw. Choć dzisiaj o tym nie pamiętamy, w 1996 oba kraje znalazły się na krawędzi wojny, a w 2006 roku doszło do poważnych incydentów granicznych. Kość niezgody to, miedzy innymi, definicja wód terytorialnych, a co za tym idzie korzystania z dochodów z tamtejszej żeglugi. Potencjalny konflikt obie strony traktują bardzo poważnie.
2009 rok był rekordowym w wydatkach zbrojeniowych w Grecji, które osiągnęły 6,3 mld EUR. Ten astronomiczny (2,8% PKB) jak na współczesną Europę poziom, to właśnie rezultat nieustannego wyścigu zbrojeń z sąsiednią Turcją. Oczywiście jako efekt kryzysu wydatki spadły do 3,8 mln planowanych na 2011 r., ale i tak ich udział w PKB pozostanie na poziomie Francji ( 2% PKB ). Co uzyskano w zamian za tak intensywne nakłady? Marynarka i lotnictwo dotrzymują na razie kroku Turcji ( Grecja: 300 samolotów, w tym 150 F16, Turcja: 400 samolotów), ale siły lądowe, mimo znacznie niższej liczebności (100 tys. versus 600 tys.), są już dużo gorzej uzbrojone. Grecja zakupiła co prawda 170 czołgów Leopard 2A6 HEL, ale nie dała już rady zmodernizować piechoty zmechanizowanej, opierającej się nadal o archaiczny amerykański M113. Szczególnie w tym obszarze widoczna jest odmienna polityka Ankary, która w siłach lądowych stawia na wyroby własnego przemysłu i od lat kupuje krajowe transportery opancerzone, a na dodatek finansuje program budowy własnego nowoczesnego czołgu. W przypadku konfliktu lądowego to szczególnie ważne. Własny sprzęt to własne zaplecze dostawców, których nagle nie zniechęci do handlu Departament Stanu USA. Równowagę lotnictwa może zakłócić nowy wielki program zakupu 100 myśliwców F35. Nie ma chyba wątpliwości po czyjej stronie będą się lokowały amerykańskie sympatie. Spadkom wydatków wojskowych w Grecji towarzyszy ich rekordowy wzrost w Turcji. Na 2011 zaplanowano tam prawie 16 mld EUR! Tym samym w ciągu najbliższych 5 lat, Grecy będą już w taktycznej defensywie, bo może się okazać, że za pieniądze, które teraz mają, nie utrzymają w gotowości znacznej części sprzętu, którym dzisiaj dysponują.
Co ciekawe, armia grecka jest jedyną w regionie, która mogła by się przeciwstawić Turkom. Dalej jest już tylko gorzej, bo węgierska prawie nie istnieje, a rumuńska i bułgarska nie mają żadnej bojowej wartości. Warto o tym pamiętać, ponieważ Rumunia i Bułgaria już są w UE, a dla wielokrotnie od nich silniejszej Turcji jak wiadomo miejsca zabrakło. Lubimy przypominać sobie naszą dawna wielkość, ale lubimy też zapominać, że inni również bywali wielcy. Imperium Osmańskie panowało nad sporym kawałkiem globu przez kilkaset lat. Czy można zakładać, że już o tych latach triumfu nie pamięta? Na marginesie dodam, że w ramach NATO Turcja miała odpierać atak południowej flanki Układu Warszawskiego, czyli maszerować na Sofię i Bukareszt. Jakoś tak mi się wydaje, że te kierunki są na manewrach ćwiczone do dzisiaj. Po co mieliby się tam wybierać? Po surowce. Turcja nie ma ich praktycznie wcale i surowce strategiczne musi w całości importować. Ale tu też ma swoje atuty: przez jej terytorium przebiegają rurociągi i gazociągi, stanowiące południową drogę eksportu tego surowca. Dzięki opłatom przesyłowym i preferencyjnym cenom Turcy oszczędzają nieco na wydatkach na media. Ale przede wszystkim mają je dla siebie.
Jakikolwiek scenariusz nie odegrałby się w Grecji, kraj znajdzie się na krawędzi systemowego rozbicia. Jeśli dojdzie do poważnych niepokojów, ktoś będzie musiał je uśmierzyć. Jestem dziwnie przekonany, że turecki korpus ekspedycyjny bardzo chętnie by sobie poradził z tym zadaniem. I pewnie nawet nie będzie takiej potrzeby, wystarczy przyzwolenie na lądowanie na od dawna spornych wyspach i a Grecy się pozbierają dokładnie tak samo jak w roku 1974. Jeśli to nie wystarczy, może się okazać, że wojna znów zatli się w Europie. Ale czym tu się przejmować. Z Warszawy do Aten jest 2300 km. Do Vukovaru było zaledwie 1100. Jakoś nam to spokoju nie zakłóciło.

11 komentarzy