O czym szumi w drzewach i co w trawie piszczy.

Jak się okazuje temat Lasów Państwowych jest w naszym kraju nawet gorętszy niż mi się wydawało. Ale to dobrze, bo jest nadzieja, że nie padną ofiarą prostego politycznego zamachu o który nie jest trudno w obecnych okolicznościach gospodarczych. W treści siłą rzeczy nie rozwijałem „fikcji” energetyzacji drewna wywołanej polityką unijną bo o certyfikatów kolorów wszelkich można i należało by napisać znacznie więcej niż post w Internecie.

Jeśli mowa o Grabskim, czy Druckim Lubeckim to w postach mojego autorstwa nie znajdzie się braku szacunku dla ich osiągnięć raczej wprost przeciwnie. Druckiemu Lubeckiemu poświęciłem część postu ( Powstanie Listopadowe Matka wszystkich powstań ). Nie zmienia to faktu, że wedle mojej wiedzy, Grabski oczekiwał  wsparcia polityki stabilizacji złotego wpływami z Lasów tyle, że mu to uniemożliwiono. I nie oznacza to przecież, że nawet jeśli tak faktycznie było to automatycznie stał się ministrem złym, bo nie wiemy przecież na czym dokładnie miała polegać jego polityka w tym zakresie.

Wielkie czyny wielkich ludzi maja zazwyczaj to do siebie, że trwają dłużej niż osiągnięcia ich współczesnych. I  całe szczęście że tak jest, choć nie widzę powodu dla którego odpowiednio wielka aureola miała by uniemożliwiać polemikę co do zasady choć hołduję oczywiście zasadzie że, krytyka tak krytykanctwo nie.

Objawiana w komentarzach niechęć do GPW oraz prywatyzacji jako takiej mnie nie zaskakuje. Oczywiście moje wszelkie opinie na te tematy można skutecznie podważyć jedną sugestią iż jako osoba związana z rynkiem kapitałowym jestem częścią procesu który może się wydawać niepotrzebny lub co najmniej nietransparentny. Powyższe skłania mnie jednak do tego, aby przedstawić swój punkt widzenia na to zagadnienie, co postaram się niebawem uczynić, odnosząc się oczywiście, również do kwestii Lasów Państwowych.  

Nie chciałem, i nie chcę aby Lasy Państwowe znalazły się tylko i wyłącznie we władaniu politycznych kłusowników, ponieważ niezwykle łatwo mogą się okazać zwierzyną łowną z gatunku zagrożonego wybiciem. W czasach gdy „wyższy interes społeczny” jest w stanie uzasadnić każde łupiestwo, nie jest mi trudno wyobrazić sobie taką nowelizację która środki z funduszu leśnego skieruje na ….. fundusz wspierania i aktywizacji byłych posłów i pracowników administracji państwowej. Irracjonalne? W tej materii różne pomysły już się pojawiały a o braku wrażliwości polityków w kwestii własnych apanaży, świadczy choćby istnienie Senatu, który mimo planów likwidacji powtarzanych przy każdych kolejnych wyborach funkcjonuje do dzisiaj i obciąża budżet. W poszukiwaniu źródeł krycia deficytu można bez trudu zapędzić się do lasu.

Bardzo się cieszę, że mój głos w sprawie Lasów nie okazał się wołaniem na puszczy. Tak liczny odzew w tej niezwykle istotnej sprawie bardzo mnie cieszy ponieważ, nawet jeśli różnimy się wtej kwestii w odcieniach, to nie różnimy się w kolorach.

0 Comments

Polanda: imperium z drewna.

Czyli o tym, że są aktywa Skarbu Państwa poza zasięgiem Skarbu Państwa, umundurowani czynownicy czają się w zagajnikach nietypowej ustawy a amunicja energetyczna powoli nabiera mocy.

Przeciętny obywatel RP nie zdaje sobie sprawy, że cichuteńko rośnie nam kolejny strategiczny sektor w gospodarce. Rośnie, bo choć strategiczny jest od dawna, to skutecznie pozostawał w cieniu. Rośnie w dosłownym sensie tego słowa, a cień który owemu wzrostowi towarzyszy niezwykle skutecznie ukrywa mechanizm  od lat peklujący państwo w państwie. Co więcej, towarzyszy temu zadziwiająca symbioza związków zawodowych, zarządzających i ministerstwa. Oraz polityków wszystkich opcji.  

Ci wszyscy ludzie słuchają sobie od lat….  jak rośnie las. A w zasadzie lasy, konkretnie Państwowe Lasy, bo o nie właśnie chodzi. Co najciekawsze, owo zielone imperium jest państwowe niejako z samej istoty ponieważ przedsiębiorstwo nie posiada osobowości prawnej! I tu niespodzianka, ta przedziwna konstrukcja nie jest bynajmniej spadkiem po PRL czy finezyjnym osiągnięciem III RP.  Powstała w rządzie Grabskiego w 1924 roku. Tym samym, ten sprytny zabieg uczynienia lasów samą istotą Skarbu Państwa jest już dość wiekowy, ale dzięki temu Lasy Państwowe są jednym ze starszych narodowych istnień, bo nie instytucji przecież.

W tym miejscu można by zapytać: a co w tym takiego ciekawego? Zamiast odpowiedzi, kilka cyfr. Lasy Państwowe to ponad  7 mln ha czyli jakieś 26% powierzchni Polandy. Już się robi ciekawiej, prawda? Ale dodajmy do tego, że przeciętna wydajność z ha to ok. 250m3 drewna co daje statystyczny zasób w postaci:  1,8 miliarda m3! No i teraz najważniejsza sprawa: ile kosztuje taki statystyczny kubik? 

Na takie pytanie nie ma prostej odpowiedzi. Bo tu wszystko zależy przede wszystkim od Leśniczego na ścince. Pana Leśniczego, bo że to ważna figura wie każdy kto się kiedykolwiek zajmował procesem kupowania drewna. Cena powstanie w matni klas, części odziomkowych a potem gatunków samego drewna, które w ekstremalnych przypadkach mogą iść w tysiące złotych za kubik, choć będą to oczywiście unikaty ( dla przykładu: niedawno Nadleśnictwo Baligród sprzedało kłodę jaworu falistego o objętości 1,5 m3 za 11,5 tys złotych ).

Toteż nie podejmę się szacowania średniej ceny kubika w zielonym imperium, ale każdy może sobie wykonać proste ćwiczenienie: przemnożyć x przez 1,8 miliarda m3 zasobów, gdzie x to pobrana z internetu lub rocznika GUS średnia cena drewna. W zasadzie w każdym przypadku osiągamy wycenę idącą w  setki miliardów złotych. Słabo?

 Tym feudalnym księstwem, w ścisłym rozumieniu tego słowa, włada Dyrektor Generalny, powoływany przez ministra środowiska. Pan Dyrektor powołuje następnie 17 wasali w osobach Dyrektorów Regionalnych Dyrekcji Lasów Państwowych, a ci z kolei ponad 400 nadleśniczych, a oni z kolei – kilkudziesięciu leśniczych. Dodajmy jeszcze, że panowie są umundurowani i uzbrojeni, a do swojej służby podchodzą śmiertelnie poważnie.

Skarb Państwa chwali się w gierkowskim stylu osiągnięciem 31,2 mld PLN przychodów prywatyzacyjnych w rekordowym 2010 roku. Ma się czym chwalić, ponieważ to niewiele mniej niż całość przychodów prywatyzacyjnych w latach 1991 do 2007, jeśli tylko wyjmiemy z tego podsumowania rok 2000, równie magiczny jak 2010, kiedy to „polskie ręce” opuściły takie okręty flagowe, jak choćby TP SA.

I tu ciekawostka, że wobec takich cyfr o prywatyzacji lasów nigdy się jakoś za mocno nie dyskutuje, choć, vide przytoczona wycena, byłoby czym wesprzeć prywatyzację. Ale tę zagadkę można nadspodziewanie łatwo rozwiązać. Lasy Państwowe to nadal ponad 30 tys. Pracowników, co w kategoriach wyborczych jest nie do pogardzenia. Wprawdzie to gorszy zasób wyborców niż PKP, ale za to ci wyborcy są bardzo zdyscyplinowani, żeby nie powiedzieć: zmobilizowani. Poza tym gdzież tu porównywać chronicznego bankruta z przedsiębiorstwem o mocnych przychodach, pozbawionym kredytów, za to wyposażonym w spore zasoby gotówki (dodajmy, pozostające WYŁĄCZNIE w jego dyspozycji).

O ile nie ma sensu analiza spolegliwości poprzednich ekip względem lasów, to warto by się zastanowić, jak ich istnienie ma się do polityki wszystko prywatyzującej Platformy Obywatelskiej. Otóż ma się doskonale, o czym przekonuje nas lektura Stanowiska Platformy Obywatelskiej w sprawie lasów z 28 kwietnia 2004. Da je się streścić następująco: ręce precz od Lasów!

Ta śmiała wyborcza strategia nie wytrzymała jednak próby czasu, a rząd podjął małą próbę zamachu na lasy, starając się przesunąć je z ministerstwa środowiska do ministerstwa finansów i tym samym odebrać  prawo do posiadania własnych niemałych nadwyżek finansowych. I co? Nic. Nie udało się.

Zwracam uwagę na fakt, że rząd obrabował emerytów atakując OFE, a ugiął się pod presją lobby, które strzeże borów dla naszej przyszłości. Skarb nie zdołał przeprowadzić operacji, w ramach której pozyskałby od razu 2 mld PLN i to, uwaga: w gotówce.

Umundurowani leśni generałowie szczycą się również tym, że uwalili w latach 1997 – 2001 projekt przekazania 2 mln ha lasów na cele reprywatyzacyjne. Pomijając już wszystko inne, właśnie mniej więcej tyle lasów zostało znacjonalizowanych w 1945 roku; choć to dzisiaj nie jest pewne, ponieważ Dyrekcja, wedle słów Dyrektora  Generalnego, „szacuje” ile lasów zabrano.  Strażnicy zielonego imperium po prostu storpedowali zwrot mienia prawowitym właścicielom.

Obecnym Dyrektorem Generalnym jest Marian Pigan, dawniej działacz „leśnej” Solidarności walnie wspierającej PO przed wyborami. Przysługa, jak widać, się opłaciła.

Na stronie www.bip.lasy.gov.pl każdy może sobie obejrzeć dane finansowe tej organizacji, a przychody i zysk plasują  Lasy  w ścisłej czołówce przedsiębiorstw w Polandzie. Wiedział to oczywiście Grabski, który w owym 1924 roku usiłował wesprzeć reformę walutową dochodami z lasów. I rzecz ciekawa: jemu również  się to nie udało, a lasy otrzymały autonomię finansową. Drodzy Obywatele, Lasy Państwowe również dzisiaj są POZA sferą finansów publicznych, czyli są faktycznym księstwem. Unikalna konstrukcja.

Z powodów czysto politycznych zielone imperium rządzi się samo, a jego kolejni władcy pracowicie inwestują w naszą przyszłość, chroniąc las.  Co do zasady nie mam nic przeciwko temu. Nie wydaje mi się jednak, aby organizacja, z którą miałem okazję przez kilka lat współpracować, mogła istnieć dalej jako państwo w państwie, które autorytarnie ustala co jest dla niego dobre. A nabiera to szczególnego znaczenia wobec faktu, że drewno ponownie staje się  surowcem energetycznym, co oznacza, że jego cena za chwilę (jeśli już tak nie jest) indeksować się będzie do innych mediów energetycznych. Jeśli tak się stanie, Pan Dyrektor Lasów Państwowych wyrośnie na nielichego sternika gospodarki. Lasy to literalnie ponad ćwierć kraju, w którym płacę podatki. W cieniu drzew PSL poluje dzisiaj na PO. Kto będzie następny? Wybory już za chwilę, leśnicy ponownie pojawią się przy urnach. Co będzie dalej? Ktoś kreatywny rzuci się w końcu na ten skarbiec, toteż wolę Lasy na GPW niż wizyty w niewiadomo czyim lesie. Szczególnie że mogłyby to być wizyty wyłącznie w roli „łosia”.

Darz Bór!

8 komentarzy

Ewangelizacja 2.0

Czyli o tym, że wujek Józek popełnił być może kilka błędów wychowawczych, Lucek to dobry syn, a Joshua to niepoprawny idealista który stawia na viral marketing w rozwoju firmy rodzinnej.

Teatr przeżywa prawdziwy renesans, a przekona się o tym każdy kto spróbuje nabyć bilet na cokolwiek co jest obecnie grane. Dowiemy się, że nie ma i nie będzie – a zazwyczaj nie sympatyczna Pani w kasie (bo z portalem nie pogadamy przecież) poinformuje nas o możliwości zakupu wejściówek,  czyli sytuacja jako żywo z lat 80tych. Ale mylił by się ten kto by pomyślał, że podobnie jak drzewiej bywało w teatrze zaangażowana młodzież, a na scenie ważne treści. Każda z moich ostatnich wizyt pogłębiała dojmujące przekonanie, że oglądane treści z powodzeniem zmieściły by się w formule „Klanu” albo innego produktu tego typu. Zacząłem się zastanawiać czy aby nie jest po prostu tak, że teatr kompletnie zmienił formułę i nie jest już miejscem intelektualnej prowokacji rozumianej inaczej niż wymiot wulgaryzmów czy  detaliczna wiwisekcja seksu w dowolnej kombinacji najchętniej w połączeniu z narkotykami. Kolejne przedstawienia umacniały mnie w pierwotnym poglądzie aż do wczoraj.

Ojciec Bóg” Katarzyny i Jacka Wasilewskich to w mojej opinii teatr w najlepszym wydaniu. Marcin Perchuć choć nie ucieka od pewnej maniery, brutalnie skłania do myślenia w kontekście który niby towarzyszy nam od zawsze ale niekoniecznie jest oczywisty jako współczesny rezerwuar wartości. „Ojciec Bóg” to w zasadzie rodzaj współczesnej Biblii Pauperum albo raczej chciało by się powiedzieć Wiki Biblii. Uproszczenie jest rzecz jasna duże, ale chodziło mi tym razem o oddanie pewnej idei, a nie aptekarską precyzję.  Inna sprawa, że to przedstawienie głównie dla rodziców. I nie koniecznie ojców do których autorzy odnoszą się wprost, ale rodziców właśnie  ponieważ „one”, choć pojawiają się w monodramie wyłącznie jako kontekst, to ów kontekst jest nie mniej wyczuwalny niż dla rumaka wędzidło.

W zasadzie zastanawia mnie tylko jedno. Że za ewangelizację wziął się facet o silnie lewicowym kolorycie. Czyżby to kolejny dowód na to, że najdoskonalszy mit współczesnej epoki to teologia wyzwolenia czyli mariaż Jezusa z marksizmem? Wasilewscy nie ewangelizują nachalnie. Ich Bóg jest taki jak widzowie, co w sposób zdecydowany odbiega od ortodoksji betonowanej przez JPII, a konsekwentnie umacnianej dzisiaj przez „Panzer” kardynała. Wszystko to na czasie i dużym wyczuciem tętna społecznych potrzeb, bo już niebawem może się okazać, że masy potrzebują jednak jakiegoś opium.  Jeśli go nie mają odurzają się wyłącznie konsumpcją. Co ciekawe, modne od jakiegoś czasu określenie „fetysz konsumpcji” pochodzi z kart „Kapitału” Marksa, czyli wydawałoby się lektury całkowicie skompromitowanej przez historię. Wydawałoby się, bo każdy kto dzisiaj sięgnie po ten tytuł przekona się, że jak nadal jest aktualny choć głównie w warstwie socjologicznej. Marksa
rewolucjonistę możemy sobie darować, a jako odtrutkę dla tych którzy wierzą w ten mechanizm budowania jasnej przyszłości, polecam zawsze „O rewolucji” Arendt.

Wracając do tematu: „lewicowa” wrażliwość zacznie powoli odzyskiwać społeczne uznanie, choćby dlatego, że wrażliwość „prawicowa” nie istnieje, a jeśli już, to albo podszyta jest cierniem kościoła wojującego albo wisielczym kapitalizmem w którym zakochać się raczej trudno.

Być może ta sztuka to barometr pewnej epoki? W sumie to naturalny proces w którym syci nabierają ochoty na solidaryzm społeczny. Oczywiście sprawiedliwość widziana z góry zawsze wygląda inaczej niż z dołu co plastycznie w ładnie zagranej szarży wyłożył  wczoraj Perchuć w roli Boga.

Ecce Homo przypomina Wasilewski i nie drwi jak Piłat (choć w zasadzie nie jest pewne jakie tym drugim targały uczucia, a wersja Bułhakowa jest mi osobiście bardzo bliska). Ecce Homo Anno Domini 2011. I należy sobie uświadomić, że ostatnia wielka idea społeczna ma już prawie 150 lat. W międzyczasie nie powstała żadna inna uniwersalna platforma, na której dokonać się może zbliżenie rasowe i narodowe. Toteż albo powstanie jakiś nowy, uniwersalny  ruch społeczny albo osuniemy się w otchłań cywilizacyjnego regresu opartego na separatyzmach wszelkiej maści. Chciałbym wierzyć w to pierwsze, spodziewam się drugiego.  Każda ze znanych cywilizacji padała w chwili swego największego wzlotu. Czyli najwyraźniej nie jest to żaden przypadek.

Alea iacta est.

3 komentarze

Czy jestem mordercą?

Czyli co łączy żołnierzy LSSAH i batalionu „Parasol”, Nagar Khel z My Lai oraz kto służbowo wylądował w Normandii i co z tego wynika.  

Na tytułowe  pytanie usiłowało sobie odpowiedzieć wielu autorów,  tym razem, choć w zupełnie inny sposób zabrał się do tego Dave Grossman. Na pierwszej obwolucie jego książki możemy przeczytać, że jest to lektura obowiązkowa w Korpusie Piechoty Morskiej USA. Na drugiej opinie generała Janusza Bronowicza i majora Grzegorza Kaliciaka. Pan generał, jak to współczesny generał, raczej nikogo nie zastrzelił ale major Kaliciak i owszem ponieważ dowodził w największej bitwie polskiego oręża od zakończenia II wojny światowej czyli obroną ratusza w Karbali w 2004 roku. Mówimy tu oczywiście o dostępnych danych ponieważ może się okazać, że nasze siły specjalne w Afganistanie mają na koncie nie jedną grubszą operację ale o tym się pewnie nie dowiemy.

W kontekście książki o której na wstępie, ważne jest następujące porównanie: czym by była zapomniana dzisiaj Karbala gdyby bitwa toczyła się w innych czasach? Być może tym, czym dzięki politycznej obróbce stało się Nagar Khel? W Karbali nikt nie prowadził analizy kim byli faceci którzy atakowali budynek podobnie jak nie sprawdzano kto jeszcze się znajdował w budynkach z których strzelano. Nie ma to zresztą większego znaczenia bo wojna to wojna a żaden chory polityk nie przeforsuje mam nadzieję prawa w ramach którego prowadzący ostrzał będzie się jeszcze musiał dowiedzieć jak się nazywa i jakiej jest narodowości/wyznania/klanu*(niepotrzebne skreślić) facet który wali z budynku naprzeciwko.

Nagar Khel to typowy przykład „syndromu wietnamskiego” opisywanego również przez  Grossmana. Ameryka ( z walnym wsparciem sowieckich agentów i sympatyków ) uznała, że wojna w Wietnamie to kapitalistyczna rzeź a uczestniczący w niej żołnierze to pospolici mordercy. Dodajmy w większości poborowi a nie ochotnicy. Faceci którzy wyskakiwali z helikoptera by z dużym prawdopodobieństwem dostać kulkę w kraju traktowani byli gorzej niż gangsterzy z „Czarnych Panter”. Nie jest moim celem rozstrzyganie czy strzelano czy nie do ludności cywilnej choć osobiście uważam, że w przypadku ostrzału na dużą odległość ( „Delta” używała moździerza ) nigdy się takiej pewności nie ma i mieć nie będzie. Aberracja moralna dzisiejszych czasów powoduje jednak, że można ludzi wysłać na wojnę, wydawać im rozkazy taktyczne a potem oskarżać za ich „wadliwe” wykonanie.  Nagar Khel porównywano w Polsce z masakrą w My Lai w Wietniamie. Zapomniano jednak wspomnieć, że tam po prostu wymordowano mieszkańców wioski podczas metodycznej pacyfikacji zgodnie z wzorcami SS i o żadnej pomyłce po prostu nie było mowy.

Ale wróćmy do książki po którą sięgnąłem z wielkim, topniejącym niestety w miarę czytania zainteresowaniem. Jakkolwiek wielu czytelników odkryje po raz pierwszy, że w trakcie II WŚ Amerykanie dość masowo wstrzymywali się od strzelania, że zabijanie na wojnie to jednak nadal zabijanie a walka wręcz jest równie zabójcza dla zwycięzców i dla ofiar to książka ma jeden za do olbrzymi minus. Prezentuje podejście do wojny oraz związane z nim frustracje w zasadzie WYŁĄCZNIE z perspektywy społeczeństwa demokratycznego! W tekście znajdziemy zaledwie kilka wspomnień weteranów niemieckich a i to nie wiadomo z jakiej formacji. Wspomnień Rosjan w książce nie ma w ogóle lub ich nie zapamiętałem co w zasadzie do jednego się sprowadza.

Książka opisuje postawy ludzi których wyrwano z ich zwykłego życia, wysłano na inny kontynent i skłoniono do oddawania życia za ojczyznę w ramach mniej lub bardziej abstrakcyjnej „sprawy”. Tym samym książka eliminuje w całości wpływ ideologii zarówno toksycznej ( nazizm ) jak i państwowotwórczej budującej imperatyw obrony własnej narodowości. Tym samym książka opisuje głównie emocje ludzi którzy „musieli” a nie „chcieli” zabijać. A to dla skutków zabójstwa podstawowa różnica.

Swoje własne opinie w tym zakresie kształtowałem w oparciu o wspomnienia uczestników faktycznych wydarzeń. Jak wiadomo, pozycji na ten temat nie brakuje każdy dobiera je wedle własnego klucza. We wszystkich uderza jednak jedno: wysokie morale, bitność i dyscyplina niemieckich formacji. Ta konkluzja jest tym bardziej zaskakująca im więcej napotykamy objawów niechęci do polityki Hitlera wśród niemieckich autorów wspomnień. Oczywiście należy założyć, że powyższe jest w znacznej mierze wynikiem wojennych rozstrzygnięć, nie zmienia jednak faktu, że nawet zimą 1945 armia niemiecka pozostaje skutecznym i efektywnym mechanizmem pomimo katastrofalnego zaopatrzenia.

Dla oceny jakości związków militarnych ich ludobójczy kontekst niestety nie ma znaczenia. Odnosi się to zarówno do formacji niemieckich jak i angielskich bo trudno przecież uważać, że naloty dywanowe na Hamburg i Drezno były czymkolwiek więcej niż rzezią ludności cywilnej.

Książka Grossmana w całości pomija wychowanie jako ważny, bodaj najważniejszy składnik przyszłego wojskowego morale. Tym samym nie dowiadujemy się, jak zabijanie znosili Ci dla których naciskanie spustu było czymś znacznie ważniejszym niż tylko wykonywaniem pracy bo do tego de facto Grossman sprowadza rolę żołnierzy ( choćby poprzez szereg porównań z systemem szkolenia policjantów ). Gdyby autor poświecił nieco więcej uwagi różnicom w motywach poszczególnych stron, pozycja „O zabijaniu” była by dalece ciekawsza. Bez kontekst nie da się bowiem rozpatrywać II wojny światowej która różniła się fundamentalnie na froncie wschodnim i wszystkich pozostałych teatrach działań. Wyłącznie kombinacja terroru i wysokiego morale pozwoliła powstrzymać Niemców pod Moskwą w 1942 roku, podobna mieszkanka wraz z niespotykaną dzielnością żołnierzy ujawniła się po obu stronach w trakcie wielkiej bitwy pod Kurskiem w roku 1943. Owo morale pozwoliło również polskim żołnierzom zdobyć Monte Cassino, niepokonane mimo 3 wcześniejszych ataków. Wyłącznie aspekt „pragnienia odwetu” pozwolił zmobilizować żołnierzy do potwornie krwawej walki której nie wytrzymywały inne narodowości w trakcie 4 miesięcznych zmagań o klasztor.

Pamiętać oczywiście należy, że Grossman jest żołnierzem państwa które nieomal pozbawiło się jednego z najlepszych żołnierzy: Georga Pattona. Generał, w trakcie wizytowania jednego ze szpitali wojskowych na Sycylii spoliczkował żołnierza twierdząc, że te jest symulantem. Incydent wywołał skandal medialny a powszechne oburzenie o mało nie zmiotło krewkiego Pattona z planszy. Nie zamierzam tego oceniać chciałbym wyłącznie porównać z frontowymi karami armii niemieckiej gdzie  w karnym batalionie można się było znaleźć choćby za brak schludnego umundurowania. Wszystko zależało od pryncypialności dowódcy. Jak wywody Grossmana ocenić z perspektywy żołnierza Armii Czerwonej której taktyka opisywana przez samego Żukowa wyglądała następująco: „ Kiedy nasza piechota napotka pole minowe, atakuje dalej jakby go w ogóle nie było”.

Książkę Grossmana należało by czytać równolegle z „Obywatelami w mundurach” Stephena E. Ambrose’a. Wtedy łatwiej zrozumieć sposób myślenia, który armii USA najwyraźniej towarzyszy od dawna. Tytuł oddaje jej istotę. Armia USA jest na froncie „w pracy” a nie na świętej wojnie. Czy to lepiej czy gorzej to już kwestia oceny. „Obywatele” to świetna pozycja pełna interesujących smaczków. Przeczytamy między innymi  o tym jak to niemieccy jeńcy w USA byli traktowani lepiej niż czarni  umundurowani Amerykanie  i jak się owym Niemcom nie mieściło w głowie że państwo swoich żołnierzy traktuje gorzej niż jeńców. Są i ciekawe polskie smaczki, interesująco rozbieżne z naszym narodowym mitem. Brytyjski weteran opisuje jak to w trakcie lądowania w Normandii polska eskorta przyprowadza mu tłum jeńców do obozu którym zawiaduje. „Dlaczego jest ich aż tak dużo?!” zapytał się poirytowany ponieważ monitował już dowództwo, że kończy się mu pojemność. „Nie mieliśmy już więcej amunicji” miał mu odpowiedzieć na ucho nasz rodak, dowódca eskorty.  

Jakkolwiek tytułowe pytanie staje się ostatnio bardzo popularne i zadaje się je również weteranom w Polsce, to nigdy nie można wyrywać go z kontekstu. Motyw zemsty w maltretowanym społeczeństwie, gdzie codziennie można było zniknąć w łapance, zginąć na ulicy lub pracy to sprężyna zabijania której nie wolno oceniać kibicom tamtych wydarzeń, ferujących wyroki z perspektywy wygodnych foteli w salonie. Cieszy mnie niezmiernie, że mija czas spiżowych bohaterów bez skazy a na rynku księgarskim pojawiają się takie pozycje jak „Tryptyk powstańczy” Zbigniewa Blichewicza „Szczerby” czy „Przeżyłam” Wandy Ossowskiej w których walka to nie tylko zryw serca ale konieczny do podjęcia obowiązek. Obowiązek  wypełniany często bez przekonania ale wypełniany ofiarnie i godnie. I tu uderza pewne podobieństwo do relacji takich jak „Byłem dowódcą pancernym” Von Lucka, czy „Walczyłem pod Kurskiem” Helmuta Nowaka. Wychowanie, etos i panteon bohaterów to wszystko czego US Army brakowało i brakuje.

Wojna jest tak stara jak cywilizacja i nie ma niestety powodów by sądzić aby jakimś cudem zniknie z instrumentarium zachowań społecznych. Od 66 lat omija Europę a i to w zasadzie nie całą bo nie można przecież zapominać o konflikcie w Jugosławii czy Kosowie kiedy to amerykańskie samoloty bombardowały Belgrad. Skądinąd to ciekawe, jak bardzo US Air Force przywiązało się do metody „zmiękczania” przeciwnika bombardowaniami cywilnych celów. Technika szlifowana w Niemczech została zastosowana w Korei, następnie w Wietnamie ( rajdy na Hanoi ) i zapewne w Iraku.

Grossman wspomina o tym, że w trakcie I WŚ w przerwach walk zdarzały się mecze piłki na ziemi niczyjej ale  nie pisze o Serbach i Chorwatach wymieniających zdjęcia i informację o wspólnych znajomych w podobnych sytuacjach. Nie pisze, ponieważ ten drugi przykład już nie pasuje do stawianej tezy o mordzie realizowanym z odrazą i niechętnie. Wprowadzenie kontekstu „narodowego” czy „etnicznego” zmusiłoby do stworzenia jeszcze jednej kategorii: mordowania sprawiedliwego, mordowania z zemsty.

Polskich weteranów nikt nie zaprasza na wspólne świętowanie lądowania w Normandii ( albo o takim wydarzeniu nie słyszałem ), podczas gdy od wielu lat brytyjscy i niemieccy weterani spotykają się by wspominać przebieg poszczególnych bitew. Nie spotykają się chyba, z żołnierzami Maczka z którymi w trakcie walk w kotle Falaise ścierali się w stylu przypominającym front wschodni. No ale amerykanie mają tylko jedno Malmedy. Co ciekawe Joachim Peiper, dowódca grupy operacyjnej SS, człowiek odpowiedzialny za tą zbrodnię ( sam się obciążył ) został w 1956 roku zwolniony z więzienia. W 1970 roku wyprowadził się do Francji. W 1976 został rozpoznany i zastrzelony. Najwyraźniej Peiper, najmłodszy SS Standartenfuhrer, żywy czyjeś sumienie obciążał bardziej niż martwy.

W analizach takich formacji jak Parasol, przeciętny czytelnik zapomina zazwyczaj, że była to jednostka w której ustotny procent żołnierzy miał mniej lub niewiele więcej niż 18 lat. Równie młodzi ( choć mający ponad 18 lat ) żołnierze walczyli w „Agacie” i „Pegazie” formacjach zajmujących sie realizacją wyroków śmierci. Nie powierzano tych zadań dojrzałym mężczyznom ani w Polsce ani w innych krajach ponieważ powszechnie uważa się, że najlepszych materiał na żołnierza ma od 18 do 22 lat.

Bitność dywizji Waffen SS nie była przypadkowa. Choć pod koniec wojny rekrutacja nie była już tak zideologizowana, a oficerów uzupełniano przeniesieniami z Wehrmachtu nadal spory odsetek stanowili zideologizowani młodzieńcy po Hitler Jugend których uformowano w przekonaniu, że trzeba ginąć za Niemcy i Fuhrera.

Powyższe zestawienie nie służy afirmacji SS. Zwraca jedynie uwagę na to, że stopień indoktrynacji młodzieży po obu stronach frontu był tak wysoki, że graniczył z fanatyzmem. Czy nam się to podoba czy nie czyny naszych zawsze są wspaniałe a przeciwnik to zawsze kanalia i bandyta. Oczywiście w zbrodni Niemcom nie ma równych ale też w trakcie II WŚ propaganda niemiecka poszła znacznie  dalej niż przeciwnicy. Nie tylko usprawiedliwiła, ale wręcz zobowiązała swój naród do każdej formy eksterminacji przeciwnika w ramach wojny totalnej.

Dla Grossmana zabijanie jest niezmiennie związane z frontem rozumianym jako pole walki jednolitych spójnych formacji. Gdzie tu miejsce dla partyzantki? Gdzie w traktacie miejsce dla takich jak Calel Perechodnik który również zadawał sobie to pytanie. Aby przetrwać w gettcie wstąpił do żydowskiej policji.

W książce Grossmana ujawnia się całość różnicy pomiędzy wschodem i zachodem a pewnie również zachodem i Bałkanami. Racjonalnej niechęci do odbierania życia nie zestawia się z imperatywem przetrwania. A szkoda, bo w dzisiejszych czasach gdy ład społeczny w wielu krajach wymyka się spod kontroli scenariusze mogą być różne. Kto wie, czy małych europejskich armii zawodowych nie zastąpią ponownie poborowe? 

Ciekawe w jakich nastrojach wyjadą na wojnę ludzie dla których Grossman jest lekturą obowiązkową? Muszą mieć nadzieje, że politycy również ją przeczytali i wyciągnęli wnioski. Bo jeśli nie, nawet broniąc Europy przed uzasadnionym zagrożeniem mogą się okazać mordercami bo dzisiaj o  taki wizerunek może skutecznie zadbać Al-Jazeera.

 

 

 

8 komentarzy

Festung Izrael.

Czyli o tym, że zasobność portfela ma jednak znaczenie, niepokoje społeczne wymagają kanalizacji a archetypy i symbole walki męczeńskiej mogą niespodziewanie stać się znowu modne.

Tyle się ostatnio pisze o tym gdzie i pod kim będzie Egipt a w zasadzie nie wiadomo gdzie jest teraz i jak się ma do swoich sąsiadów.  Rzut oka na podstawowe relacje w regionie może chyba przyprawić o solidny ból głowy amerykańskich strategów. Z poniższego wykresu wynika bowiem dość wyraźnie, że usunięcie Saddama w zasadzie wykreowało lokalnego lidera. Jest nim irańska republika islamska.

Arabia Saudyjska notuje wprawdzie lepsze rezultaty ale funkcjonuje w symbiozie z USA podczas gdy Iran systematycznie boryka się z sankcjami. Mimo to, ostatnie 10 lat to okres sporych sukcesów Ajatollachów, którzy zdołali wyjść poza model przeżerania  petrodolarów i rozbudowali  zaplecze przemysłowe. Między innymi lotnicze, dzięki któremu produkują dzisiaj własny myśliwiec odrzutowy. Po bliższej analizie okazało by się pewnie, że ów „własny” to zapewne modyfikacja Miga lub Mirage’a natomiast ważniejsze jest to, że wytwarzany we własnych zakładach. Dlaczego? Ponieważ w trakcie wojny z Irakiem, lotnictwo cierpiało olbrzymie braki w częściach zamiennych  i kilkakrotnie było praktycznie całkowicie uziemiane przez Irakijczyków.

Miarą mocarstwowych ambicji Iranu, jest jego program atomowy jeszcze do niedawna spędzający sen z powiek izraelskim politykom. Do niedawna, ponieważ spekuluje się, że w wyniku pierwszego na świecie cyber ataku, ów program został w zeszłym roku zatrzymany. Czy to fakt, czy wygodny pretekst raczej się nie dowiemy ważniejsze jest coś innego: Izrael już nie nawołuje do prewencyjnego ataku na irańskie instalacje wojskowe. Może się jednak okazać, że to raczej wynik gry niż sprawnych umysłów hakerów albo jedno i drugie. Sytuacja się po prostu zmieniła. Amerykański straszak nie jest już tak silny jak kiedyś, a na linii USA Izrael znowu trzeszczy. Dla Izraela największym zagrożeniem był zawsze jadowicie antyizraelski Iran, gorliwie sponsorujący zarówno Hamas jak i Hezbollach. II wojna libańska ( 2006 ) i starcie z Hamasem  w 2008 roku mimo błyskawicznej i stanowczej reakcji ze strony Izraela nie dały mu żadnych faktycznych korzyści przy sporych kosztach obu operacji. Być może w regionie ani Ameryka nie jest taka silna ani Izrael taki straszny. Bo o ile ten drugi potrafi mocno atakować w śmiałych rajdach, to obaj mają duży problem z upilnowaniem zajętego terenu. A to poważny problem z uwagi na liczebne muzułmańskie populacje.

Przykład Libanu z okresu pierwszej wojny nie jest dobry ponieważ tam, Izrael mógł opierzeć się na chrześcijańskiej lokalnej falandze a sami Palestyńczycy nie byli w Libanie najchętniej widziani. Falangiści wydatnie pomagali w opanowaniu i kontroli nad terytorium. Na podobne wsparcie nigdzie indziej Izrael nie może już liczyć.

Iran ze swoją zdolnością do zmobilizowania 600 tysięcznej Armii w regionie jest prawdziwą potęgą. W trakcie niedawnych manewrów pokazano światu jak w ciągu jednego dnia armia irańska przemieszcza 120k żołnierzy wraz ze sprzętem z jednego końca kraju w drugi. Zapewne daje to mocno do myślenia analitykom w izraelskim sztabie generalnym bo analiza wojny iracko irańskiej sugeruje, że Persowie mogli by się okazać przeciwnikiem dość trudnym a dodatkowo licznym.

Ktokolwiek wygra walkę o dusze Arabów, gospodarcza cena za ostatnie wypadki będzie bardzo wysoka, a gniew ludu,  trzeba będzie  jakoś skanalizować. Może się zatem faktycznie okazać jak spekuluje choćby Hans Klos, że zgrabnym celem dla mas będzie rozprawa z wieloletnim wrogiem czyli Izraelem. Posunięcie ryzykowne, ale do pewnego stopnia politycznie rozsądne, bo przecież nawet jeśli się nie uda, Izrael i tak nie będzie kontrolował większego terytorium niż obecnie bo nie da technicznie rady. A gdyby się udało? Wszystko zależy od morale armii. Gdyby miała do wyboru pacyfikację własnych obywateli albo atak na Izrael? W trakcie wojny 6 dniowej w czerwcu 1967 Egipt, Syria, Jordania i  Irak bezpośrednio brały udział w walkach ale Maroko, Tunezja, Algieria i Kuwejt były gotowe do akcji militarnej. Stronnikiem Egiptu była podówczas również Arabia Saudyjska. Iran ówczesny aliant USA zachowywał się ostrożnie.  Mimo to przegrali.

Jak wyglądało by starcie dzisiaj? Podówczas agresorzy wyposażeni byli w sprzęt rosyjski którym na dodatek nie potrafili się dobrze posługiwać. Efekty jak wiadomo były opłakane. Nie potrafię określić jaka jest dzisiaj przewaga militarna Izraela, ale naprzeciw podobno niepokonanego czołgu Merkava mogą wyjechać między innymi Abramsy amerykańskiej produkcji. Jak wskazuje przykład bitwy pod Kurskiem, El Alamein czy choćby bitwy pancernej na Synaju w 1967 ( największa bitwa od czasów II wojny światowej ) wyszkolenie i morale załóg pancernych jest najważniejsze.

W trakcie poprzednich wojen, motywacji do walki nie brakowało na pewno wyższym dowódcom wojskowym, którzy jednak nie płoną zazwyczaj w czołgach i nie giną w okopach. Zwykły egipski czy jordański rekrut być może w ogóle nie pałał nienawiścią do Izraelczyków. Dzisiaj, sprawa może wyglądać zupełnie inaczej. Nieoceniona na froncie walki ideologicznej Al – Jazeera wzorem czerpanym od najlepszych wybudowała już odpowiednią podbudowę ideologiczną do systemowej i masowej nienawiści. Pytanie na ile silną sprężynę udało im się nakręcić.

Paradoksalnie zniszczenie Izraela choć nieprawdopodobne, mogło by jeszcze bardziej pogłębić społeczne niepokoje ponieważ trudno sobie wyobrazić aby taki incydent społeczność światowa pozostawiła bez reakcji gospodarczej. Taki konflikt zmusił by do sporego wewnętrznego konfliktu Turcje, głównego partnera Niemiec w regionie. Tym razem wojna z Izraelem mogła by się okazać długim i kosztownym dla wszystkich projektem o niepewnym zakonczeniu. W historii zdarzało się jednak, że wypadki nie pozostawiały decydentom wielkiego wyboru. Dla Świata byłby to jednak początek bardzo niebezpiecznego procesu.

Region świata w którym turystyka stanowi istotne źródło przychodów może stanąć wobec prostego wyboru pomiędzy wojną wewnętrzną albo zewnętrzną. Jeśli postawi na agresję, może się okazać, że doświadczymy niezwykłej powtórki z historii. Paradoksalnie, Izrael zewsząd zaatakowany przez muzułmanów mógłby się zwrócić do świata chrześcijańskiego o pomoc. Wyprawy krzyżowe Anno Domini 201x to byłby naprawdę rechot historii. Nie spodziewam się nadmiaru ideowych chętnych ale za pieniądze? Doświadczenia irackie dowodzą, że to wyłącznie kwestia budżetu. A że na gruncie medialnym coś z tym trzeba zrobić, prędzej czy później współcześni kondotierzy weterani z Polski, Ukrainy, Ameryki, Serbii i wielu innych krajów przyoblekli by się w szaty męczenników za wiarę. Cóż, ich krzyżowi protoplaści również nie walczyli za darmo choć cele mieli wzniosłe.

To oczywiście skrajne political fiction tym bardziej, że jak do tej pory Izraelczycy samodzielnie radzili sobie z przeciwnikiem. Dzisiaj mogło by być różnie, a wsparcie ostrzelanych żołnierzy jest w każdym konflikcie nieocenione. Brzmi nieprawdopodobnie ale kto wie co się wydarzy? Życie jak wiadomo pisze najciekawsze scenariusze.

PS. Plik graficzny który wstawiłem do tego postu pierwotnie nazywal się Iran.jpg . Ładowałem go 4 razy  i rezygnowałem bo za długo to trwało. Już miałem się zabrać za mozolne wykonywanie tabelki kiedy przyszła mi do głowy pewna myśl. Zmieniłem nazwę pliku na kontras dla wiekszej konspiry przez k. I załadował się od razu. Hmm niby nic a do myślenia skłania:)

4 komentarze

Kryzys wieku średniego

Czyli jak utlenia się zdolność do brylowania w towarzystwie a skrapla przytłaczająca obawa o przyszłość cywilizacji.

Z przykrością uświadamiam sobie, że w miarę upływu czasu degraduję się coraz bardziej i to głównie na polu szeroko rozumianej edukacji. Przerażeniem napełnia mnie powoli majacząca już na horyzoncie konieczność rozwiązywania z dziećmi zadań z fizyki, że nie wspomnę już o chemii. A  publikacje zadań maturalnych roznoszą w puch mój inteligencki, lichy fundamencik. Obawiam się, że obecny system edukacyjny zaklasyfikował by mnie co najwyżej do szkoły zawodowej gdyby taka oczywiście istniała. No ale zawsze można się podnosić na duchu ilością przeczytanych książek. I tu spotkała mnie dzisiaj przykra niespodzianka. Otóż na swych stornicach, miesięcznik Malemen publikuje sto najważniejszych zdaniem redakcji książek. Raźno przystąpiłem do lektury. Małżonka uprzejmie zaproponowała analizę w podziale na książki znane i przeczytane. Ha! Nie będzie mi tu kobita ułatwiać pomyślałem bojowo po to by za chwilę ……….. z ulgą zaakceptować taki podział. O ile 63 lektury z przedstawionego zestawienia znałem to już zaledwie 37 przeczytałem. W sumie przynajmniej więcej niż 25% więc kwalifikuję się na więcej niż ćwierć inteligenta ale generalnie optymizmem to nie napełnia. Oczywiście można by się łatwo zasłonić argumentem, że przecież wielu pozycji tam nie ma. Bo gdzie choćby „Korzenie totalitaryzmu” Arendt, „Mieć czy być” Fromma, „Archetypy i symbole” Junga, dowolna pozycja z Witkacego, „Armia konna” Babla, „Biesy” Dostojewskiego, „Lochy Watykanu” Gide’a  i wiele, wiele innych. Nie ma to jednak znaczenia ponieważ odnosimy się do przekroju który za pewne przygotował jakiś zespół i w swoim gronie uznał, że jest reprezentatywny. No to sobie nie błysnę raczej w tym towarzystwie o nie. W sumie jak się człowiek wziął za blogowanie to wypadało by podciągnąć tabory i przypomnieć sobie to i owo ze starych lektur. No ale od czego mamy net! Nie ma tytułu którego lepszego czy gorszego streszczenia, opisu albo małej rozprawki nie da się znaleźć. Pytanie oczywiście na ile jest to opis ścisły, ale jeśli czytaliśmy pozycję to się przecież skapujemy. W gorszym położeniu są oczywiście ci którzy zapragną uniknąć obowiązku przebicia się przez setki stron lektury.

I tu jak bumerang wraca poruszana już wcześniej kwestia wiarygodności materiałów dostępnych w sieci. Ostatnio po raz kolejny natrafiłem na hasło w Wikipedii, gdzie bardzo odważnie  postawionej tezie towarzyszył dopisek ( uzupełnić źródło ). Taka elegancka forma dania upustu własnej fantazji przy zachowaniu pozorów rzetelności. Ofiarą konwencji padł nawet pewien portal historyczny który pewnego dnia umieścił zapis o odkryciu rewelacyjnych dokumentów potwierdzających współpracę Romana Dmowskiego z Ochraną. Po tym jak artykuł zrobił furorę, jego autor wyznał że to fałszywka napisana wyłącznie po to aby ośmieszyć teorie spiskowe! Celu nie zrealizował, ba! stworzył istniejący w sieci dowód na prawdziwość tego rodzaju domysłów.

W świecie w którym portal internetowy staje się wolnościowym symbolem wypada się zastanowić co i jak długo jest fikcją a kiedy staje się rzeczywistością. „Wojna światów” Orsona Wellesa, to jedno z pierwszych wysoko budżetowych słuchowisk które w czasie pierwszej emisji w USA ( lata 30te ) wywołało regularną panikę Amerykanów przekonanych, że Marsjanie wylądowali naprawdę. Jesteśmy już krok dalej niż rzeczywistość „Wag the dog” gdzie dla celów politycznych montuje się fikcyjne relacje wojenne. Dzisiaj można już wykreować w zasadzie dowolny fakt który może uzyskać globalny zasięg i jak najbardziej realnie odcisnąć się na rynkach światowych.

Przyznam, że niezwykle interesuje mnie to w kontekście biznesowym. Ciekaw jestem czy istnieją już firmy których zadaniem jest wykreowanie krótkotrwałego przekonania, że na przykład ceny cukru spadną. Kto miałby być zleceniodawcą? Ci którzy chcą ten cukier taniej kupić oczywiście albo posiadacze niewygodnych kontraktów.

 Jak dzisiaj odróżnić rzeczywistość od fikcji? Kto jest czarny a kto biały? Media kształtują nasze opinie. Dzięki nim statystyczny Polak uważa, ze jedynymi agresorami w Jugosławii byli Serbowie, Saddam posiadał broń masowego rażenia a Czeczeni to wyłącznie terroryści.

Internet to potężna broń tyle że obosieczna. Nie wiemy przecież, czy ostatnie egipskie protesty zwołali obywatele samodzielnie organizujący się przeciwko tyranom czy też czynownicy nowej ekipy która chciała skatalizować wybuch społeczny. Nie wiadomo i pewnie nigdy nie będzie wiadomo. Zresztą jakie to ma znaczenie. Jak widać sprawy się dzieją. Ale w jakim faktycznie zasiegu?

Ciekawe jak sobie Internet poradzi z budowaniem informacyjnej wiarygodności. Gdzie jak gdzie, ale w Internecie o wszystkim decyduje przecież rzeczywista, mierzalna frekwencja budująca pierwsze pozycje w przeglądarkach.

Teoretycznie, ludzie głosują kliknięciami. Teoretycznie ludzie.

5 komentarzy

Ryk Afryki

Czyli o tym, że każdy satrapa prędzej czy później oddaje władzę, głodny lud powstanie przeciw czołgom oraz o tym, że brak perspektywy szkodzi i państwu i obywatelom.

Jeszcze kilka miesięcy temu nikt by nawet nie pomyślał, że w takich, jakby się zdawało, spacyfikowanych krajach jak Tunezja czy Egipt, może nagle dojść do wybuchów społecznych. Nie zdziwię się, jeśli 2011, choć niestety nieparzysty, przejdzie do historii, jako kolejny rok Afryki tyle że tym razem północnej. W 1960 oniemiały świat oklaskiwał narodziny 17 nowych państw w tym roku równie oniemiały może powitać nowe republiki islamskie a jak pójdzie źle może nawet jakiś kalifat. Wszystkie kraje począwszy od Egiptu skończywszy na Algierii, to de facto reżimy wojskowe ukształtowane w latach zimnej wojny. Najciekawszym egzemplarzem w tym panteonie satrapów jest autor zielonej książeczki, czyli Wódz Libii – towarzysz Kadafi. Dla przeciętnego czytelnika europejskich gazet każdy Arab to prawie terrorysta, więc nie spodziewam się, aby opinia publiczna nadmiernie interesowała się obecną sytuacją. Faktycznie, islamiści zbiorą spore żniwa, ale trudno się temu dziwić skoro wszystkie reżimy poza libijskim opierają się na wojsku i świeckiej administracji a’la wczesna Turcja Ataturka. Dobrej recepty chyba nie ma. Izrael nie ma szans na rolę wiodącej siły gospodarczo politycznej a Arabia Saudyjska za pomocą eksportowanych masowo wahabickich wojowników nadaje się na pewno na replikę Talibanu ale to nie jest najciekawsza opcja dla było nie było społeczeństw nieco innych niż afgańskie. Problemem regionu który teraz doprowadzi do destabilizacji na niespotykaną skalę, jest brak wyraźnego lidera.

Aby właściwie zrozumieć powody, należałoby jak cofnąć się nieco w przeszłość. Trop, jak to w ostatnich czasach bywa, zaprowadzi nas do Amerykanów. Reagan był pierwszym prezydentem USA, który na masową skalę zastosował broń gospodarczą. Lektura opracowań (National Security Decision Directives) wskazuje na to aż nadto wyraźnie. RR uważał, że opłaca się ostre finansowanie zbrojeń, jeśli się coś za nie uzyska. Doktryna Reagana przewidywała podstawianie nogi ZSRR wszędzie gdzie się da, tyle że przy użyciu amerykańskich dolarów zamiast amerykańskich żołnierzy. Z ówczesnych opracowań strategicznych wyłania się jasno konieczność kontroli zasobów. Dlaczego to ważne? Mało kto wie skąd USA importuje ropę. Na miejscu pierwszym jest…. Kanada, następnie Meksyk, Wenezuela i dopiero na 4 miejscu Arabia Saudyjska. Ale tak jest dzisiaj. W latach 80-tych ranking wyglądał inaczej. Ameryka chciała kontrolować wszystkich strategicznych dostawców surowca dlatego też bliskim wschodem i Afryką północną musiała się interesować. Europa wschodnia była tylko jednym z boisk, na których angażowano zasoby ZSRR. Tu zresztą doktryna walki długiem sprawdziła się celująco.

Ale w chwili dojścia Reagana do władzy Ameryka w zasadzie ledwo zipie. Dwucyfrowa inflacja, recesja, a właściwie ładnie rozwinięta stagflacja i, delikatnie mówiąc, solidny spadek prestiżu USA na świecie. 5 lat po wycofaniu z Wietnamu to najprawdopodobniej najgorszy okres we współczesnej historii USA, zwieńczony podwójną kompromitacją w Iranie. Z jednej strony bezbronność wobec napastników (studenci wdarli się do ambasady USA i aresztowali wszystkich funkcjonariuszy), z drugiej strony nieudolność desantu wysłanego z odsieczą (komandosi Delta Force pogubili się na pustyni, zniszczyli sprzęt i ledwo uszli z życiem).

Ale Ronald Reagan był prawdziwym odkrywcą. O ile jego poprzednicy żyli w cieniu podlejącego po 1971 roku dolara, RR odkrył, że zamiast bać się zadłużenia należy korzystać z obfitości środków, jakie owo zadłużanie stwarza. A ponieważ wiadomo, że najszybciej pobudza się gospodarkę militaryzacją, RR już w przemówieniu inauguracyjnym nie pozostawiał wątpliwości wyborcom, jaki kurs będzie realizował. Finansowane długiem zbrojenia pozwoliły Ameryce dokonać testującego świat desantu na Grenadzie (1983) i odbudowywać pozycję w Europie i na świecie. Czy RR zamierzał faktycznie zaatakować Związek Radziecki? Wątpię. Jego doktryna oparła się na założeniu, że ZSRR jest słaby ekonomicznie i nie wytrzyma nacisku zarówno materialnie, jak i psychologicznie. Jadwiga Staniszkis w swojej wspaniałej pracy o rewolucji militarnej oddaje rację temu podejściu wskazując na konflikt pomiędzy sztabem generalnym a partią w ZSRR. Politycy bali się wojny. Wojskowi parli do wojny konwencjonalnej zakładając, że Reagan blefuje. Tak czy inaczej najlepszym interesem dla USA było wygrać wojnę budując siły, które zajmą nowe dochodowe terytoria w zasadzie bez walki. Co najciekawsze do arsenału militarnego wciągnięto tu nową, finansową broń. Zakładano operowanie długiem celem uzależnienia państw na terenie przeciwnika, choć równocześnie warto zauważyć, że właśnie w latach 80-tych przypada rekord zadłużenia ówczesnych państw komunistycznych. Długi przekraczają 100 mln USD i poważnie obawiano się, że ZSRR może nakazać swoim wasalom odrzucenie długów (zrobiła tak Rosja sowiecka z długiem carskim). Otoczenie Reagana twierdziło jednak, że to tego nie dojdzie z uwagi na zapotrzebowanie tamtejszych gospodarek na import towarów, którymi same nie dysponowały. Równolegle jednak, za pomocą szeregu dyplomatycznych nacisków RR wymusił na RPA obniżenie cen złota, a uzależniając Bliski Wschód od dostaw amerykańskiej broni skutecznie zaniżał światowe ceny ropy. Tym samym ZSRR tracił na przychodach ze swoich dwu najbardziej strategicznych surowców eksportowych. W takiej skali i zakresie nikt jeszcze gospodarczo nie wojował.

USA wygrały rozgrywkę z ZSRR już w 1985 roku. Warto pamiętać, że Gorbaczow został wybrany na genseka 11 marca 1985, a już w marcu wznowiono radziecko-amerykańskie rozmowy pokojowe w Genewie. Trudno o lepszy sygnał. Od tej pory Ameryka zmieniła priorytety. Teraz liczyło się przede wszystkim zabezpieczenie surowców na Bliskim Wschodzie.

Na tym trudnym odcinku jedynym kłopotem była otwarcie wojująca z USA Libia. Towarzysz Kadafi, mistyk a dodatkowo jeszcze zaangażowany muzułmanin, operował retoryką bardzo podobną do irańskich ajatollahów. O ile jednak z tymi drugimi Ameryka potrafiła robić interesy ( Iran Contras), to z Kadafim zupełnie nie szło. Po 1985 roku relacja z ZSRR zmieniła się na tyle, że Ameryka mogła już dać wyraźny sygnał, że powinien się jednak towarzysz nieco pilnować. 15 kwietnia 1986 bez wypowiedzenia wojny samoloty amerykańskie zbombardowały Trypolis i Bengazi niszcząc cele wojskowe i, oczywiście „przypadkiem”, cywilne. Jaki był powód? 10 dni wcześniej, w berlińskiej dyskotece w wyniku libijskiego zamachu zginęło 5 żołnierzy amerykańskich (230 innych osób odniosło rany). Jeśli ta reakcja nadal nie wydaje się dziwna, dodam, że w 1983 roku w zamachu libijskim w Libanie zginęło 240 żołnierzy Marines. Wtedy RR musiał przełknąć taki policzek bojąc się reakcji ZSRR. W 1986 mógł sobie już pozwolić na ostrą zagrywkę. Choć w rewanżu Kadafi zmasakrował pasażerów samolotu Pan Am (Lockerbie) to lekcję odebrał i on, i reszta świata: Ameryka będzie pilnować źródeł ropy. Taktyka „zastraszania” przynosiła, zatem wspaniałe rezultaty. Świat nie tylko nie potępił amerykańskiej akcji, ale niebawem potraktował Libię wszelkiej maści embargami, co jak się można spodziewać, wymiernie wpłynęło na wydobycie ropy i dostawy technologii. Kadafi wprawdzie nie znalazł się na deskach, ale zaliczył techniczny knock out. 

Ponieważ system działał, należało zwiększać skalę długu. Paul Volcker, ówczesny szef FED, już się do tak agresywnej polityki nie nadawał. Dlatego zapewne, stery drukarni pieniędzy objął Allan Greenspan – entuzjasta, agresywnych technik, a jednocześnie dobrze ułożony towarzysko polityk. Rynki powitały go spadkami, ale prawdziwym problemem był dzień określany do dzisiaj, jako „Czarny poniedziałek”, kiedy to DJ posypał się o 22%. Drodzy czytelnicy, to był 1987 rok. Allan Greenspan na lata wyznaczył wtedy kierunek, jakim było zasypywanie pieniądzem każdego kryzysu. Tym samym wykreował niespotykany wcześniej okres ciągłego wzrostu podaży pieniądza. Uznał, że nieustanne pompowanie do systemu jest lepsze niż regres gospodarczy, do którego musi dojść w wyniku kryzysów.

Ale nas interesuje Afryka. Pod koniec lat 80-tych wszystko dzieje się dokładnie tak, jak sobie tego życzą Stany Zjednoczone. W Algierii trwa w zasadzie wojna domowa, rośnie zadłużenie zagraniczne, a wydobycie ze znacjonalizowanych w 1971 roku złóż ropy jest limitowane przez odbiorców. Kadafi w Libii już intensywnie czuje efekt embarga i powoli robi się skłonny do oddania czci Imperium. Na mapie pozostaje wyłącznie problem Iracko-Irański, ale ten jak wiadomo rozwiązano dzięki pierwszej wojnie w Zatoce, o czym już wcześniej obszerniej pisałem.

Tym samym, od 1990 roku aż do dzisiaj, Ameryka prowadziła własną politykę imperialną w tej części świata. Handel ropą do dzisiaj jest rozliczany w USD, a tym samym sprzedaż ropy jest w każdym kraju rodzajem subsydiowania budżetu USA. (Wyjaśnienie dla niedowiarków: jeśli USA drukują pieniądze bez pokrycia (czemu już nawet nie zaprzeczają), to w zamian za „zielone kawałki papieru”, jak dolara po 1971 roku nazywał Richard Nixon, otrzymują całkiem prawdziwe produkty.)

Chciałoby się powiedzieć „do dzisiaj”, ponieważ wieloletnia polityka rosnącego sprzedawania własnego deficytu innym, doprowadziła w końcu do ujawnienia się silnej presji inflacyjnj.

Zaraz, czy w tej tabelce nie ma błędu? Indonezja, Chiny, Indie? Jak to się ma do Afryki?! Otóż ma się, ponieważ pokazuje pewien przykry kierunek. Indonezja ( dawniej Holenderskie Indie Wschodnie ) była przez przez wiele lat dużym eksporterem ropy naftowej. Od 2009 roku nie jest już nawet w OPEC, ponieważ została IMPORTEREM ROPY. Mimo miana azjatyckiego tygrysa nie poradziła sobie z tym, że żywność importować musi. Jeśli tak marnie na tle gospodarek znacznie lepiej rozwiniętych wygląda Indonezja, która jednak sporo w siebie inwestowała, to można sobie wyobrazić jak prezentuje się kondycja Algierii, Libii, Iraku czy wreszcie Egiptu. ( Dodajmy, że właśnie Algieria, Libia i Irak to dawne agresywne skrzydło w OPEC forsujące agresywne rozwiązania polityczne ).

W moim przekonaniu rewolty w tych krajach nie powstrzyma nic. Tamtejsze władze nie mają po prostu środków, a dławienie demonstracji przemocą nic nie da. W mediach mówi się dużo o Tunezji i Egipcie, ponieważ tam leje się krew. Nie wspomina się wiele o Algierii, gdzie władze obiecały obniżki cen strategicznego w Afryce północnej cukru. Obiecały, więc demonstranci wrócili do domów – niektórzy z siatami pełnymi fantów z rabowanych sklepów. Ale owe władze nie są w stanie dotrzymać obietnicy, więc lud na ulicach pojawi się znowu.  Ponura prawda jest taka: kraje, które w latach 70-tych rzuciły na kolana cały świat ( w 1973 roku podniesiono cenę za baryłkę z 3$ do 11$ ) nie zdołały wybudwać własnych gospodarek, a sporą część petrodolarów przeżarły, wydały na zbrojenia i zainwestowały w obligacje USA.  

Nie zdziwię się, jeśli sytuacja w regionie doprowadzi do rozpadu OPEC. Ciężko będzie pogodzić intersy Wenezueli i pozostałych państw. Może się okazać, że Libijczycy i Algierczycy pójdą w zwiększone wydobycie przy stałej cenie. Gdyby Peak Oil zmaterializował się szybciej niż myślimy, miliony ludzi na tamtym kontynencie nagle straci jakiekolwiek środki do życia.

Zapomina się często jakim upokorzeniem zakończyła się angielska i francuska obecność militarna na tym niezwykle ważnym obszarze. W 1956 roku Anglia, Francja i Izrael wspólnie zaatakowały Egipt z chęcią ponownego zajęcia znacjonalizowanego Kanału Sueskiego. Wszystko szło pięknie, krwią płacili główne Izraelczycy, a dwa niezależne desanty: brytyjski i francuski, zakończyły się powodzeniem. Ale w końcu zdenerwowała się Ameryka, której ta impreza była absolutnie nie na rękę. Wezwała Anglię i Francję do zabrania zabawek, ale bez skutku. I wtedy prezydent Eisenhower, przedstawił Anglikom następującą propozycję: albo się wycofają, albo zacznie wyprzedaż funta szterlinga. Wycofali się natychmiast.

W historii politycznej to symbol upadku Imperium Brytyjskiego, które utraciło wtedy globalną autonomiczność. W historii gospodarczej pierwsze bezpośrednie użycie broni walutowej.

Ostatnie 100 lat intryg na bliskim wschodzie i w Afryce północnej wskazuje wyraźnie, że żandarm jest w tym rejonie bardzo potrzebny. Problemem jest to, że jedni się już do tej roli w zasadzie nie nadają, a drudzy tej roli jeszcze pewnie nie rozumieją. Afryka Północna pozostawiona sama sobie może eksplodować, a skutki tej eksplozji z AK-47 w dłoniach mogą przemaszerować przez Półwysep Apeniński w poszukiwaniu żywności.

9 komentarzy

Sztywni elastycznie.

Czyli o tym, że nie ma to jak kolonie, że warunki ekonomiczne zmieniają się w czasie, sojusze zależą od kryteriów etnicznych, a Królowie bywają niemoralni.

Z Pulsu Biznesu dowiadujemy się, że Belgia traci zaufanie rynków ponieważ od 6 miesięcy nie jest w stanie powołać rządu. Ponieważ gazeta jest biznesowa a nie polityczna nie dowiadujemy się skąd taki impas. Powód jest prosty: Belgia jest choć zabrzmi to dziwnie tworem sztucznym podzielonym na dwa różne i mocno niechętne społeczeństwa, a właściwie narody: Flamandów i Walonów.

Jest coś przewrotnego w tym, że na siedzibę emanacji zjednoczonej Europy wyznaczono stolicę najsłabszego w tym systemie państwa. Być może, urzędnikom chodziło o swoiste instytucjonalne sklejenie dziwoląga. Tak uważa większość komentatorów. Ale może było zupełnie odwrotnie? Przecież unia wspiera wszelkiej maści regionalizmy. Alokuje budżety do wskrzeszania języków czy wręcz obyczajów etnicznych. Koncesjonowanie, pęknięcie na dwa osobne państwa lub co bardziej ciśnie się na usta „stany”, może być dla brukselskich władyków swoistym wyznacznikiem trendu. UE osłodzi sobie ewentualne rozstanie z Belgią jeśli łączne wpływy do budżetu unijnego decydowane przez Walonię i Flandrię nie ulegną zmianie. W zasadzie taki wzorowy podział pod okiem euro deputowanych powinien natchnąć nas wszystkich nową nadzieją bo przecież małe jest jak wiadomo piękne. To by była w sumie zgrabna pointa, państwo powstałe pośrednio w efekcie dyplomatycznych zabiegów ( Kongres wiedeński 1815 ) zostało by elegancko, dyplomatycznie rozmontowane.

Jakkolwiek zabrzmi to nieelegancko Belgia w zasadzie od początku jest państwem niejako z przypadku. W dzisiejszej formie istnieje od rewolucji w roku 1830 kiedy to oddzieliła się od Królestwa Zjednoczonych Niderlandów. Podział jak zwykle związany był z pieniędzmi i wiarą. Holandia jest głównie protestancka, Belgia przeciwnie. Dominują w niej katolicy a przynajmniej było tak w roku 1830 kiedy dochodziło do secesji. W Brukseli usłyszymy od tubylców, że Walonowie to nieco gorsi Francuzi a Flamandowie to nieco lepsi Holendrzy. Paradoks wspólnego wyznania spowodował, że znaleźli się w jednym państwie w którym od zarania funkcjonowali odrębnie tworząc wzajemnie hermetyczne społeczności. Flamandowie podlegali licznym prześladowaniom i jako gorzej sytuowani masowo emigrowali do nowych kolonii głównie holenderskich. W trakcie I wojny światowej podziały pogłębiły się jeszcze bardziej jako że gross żołnierzy stanowili Flamandowie, kadry dowódczej Waloni. Rozbicie narodowe było jednym z najważniejszych powodów biernej postawy armii w trakcie wojny w 1940 roku choć liczny udział zarówno Walonów jak i Flamandów w utworzonych w Belgii formacjach SS ( SS Walonia 15 tys SS Langemerck 25 tys ) daje również pewne świadectwo o tym jak kształtowały się w tym kraju sympatie w tych czasach.

Po drugiej wojnie światowej wieloletnia gospodarcza dominacja Walonów zaczęła się zmniejszać. Rozwinięty przemysł ciężki zaczął tracić na znaczeniu wraz z utratą wielkiej surowcowej skarbonki jaką było Kongo. Flamandowie, skutecznie rozwijali firmy rodzinne a przede wszystkim innowacyjne. Flandria stała się jednym z centrów biotechnologii, a olbrzymie znaczenie zdobył port w Antwerpii.

Ciekawe jest to, że w naszych demokratycznych, lewackich czasach najbardziej belgijski w tym kraju jest Król który nie zawsze był jednak symbolem zjednoczenia. Ojciec obecnego władcy zasłynął samodzielną decyzją o kapitulacji przed Niemcami a także tym, że nie wyjechał z kraju wraz z rządem i poddał się osobiście Niemcom. Opuścił kraj dopiero w 1944 roku wywieziony przez Niemców. Wrócił w roku 1950 co wywołało krwawe zamieszki w efekcie których abdykował na rzecz syna.

Jeśli kryzys finansów publicznych rozłoży Belgię na łopatki problem rozłamu ujawni się w całej okazałości. W większości analiz rozłamów państwowych zazwyczaj gubi się ten drobny aspekt. Wielokrotnie pisano o zadłużeniu zagranicznym byłej Jugusławii. Czy ogłaszające niepodległość republiki pobrały porcję swoich długów? Jak reagowali na to wierzyciele?

Deficyt Walonii finansuje dzisiaj Flandria. Czy zapłaci za samodzielność? Cóż, kto by nie dopłacił za pokój z widokiem na morze? Pytanie tylko kiedy pojawi się taka oferta.

1 Comment

Auschwitz corporation?

Czyli o tym że to USA Japonii wypowiedziały wojnę a nie odwrotnie, że militaryzm jak każda inwestycja wymaga zysków, że praca niewolnicza poprawia rentowność inwestycji  oraz o tym, że vox populi zmusza do podejmowania kompletnie nieracjonalnych decyzji

Zamiast analizować przyczyny dla których wybuchła II wojna światowa lepiej przyjąć założenie, że I się po prostu nie skończyła. To tylko pozornie idiotyczna konstrukcja. W sferze faktów nie mówiąc już o idei ów brak zakończenia wojny jest aż nadto widoczny. Brak wkroczenia obcych wojsk na terytorium Niemiec, upadek Austro-Węgier, nieco abstrakcyjna konferencja pokojowa w której nie uczestniczyli wszyscy walczący kosmiczna wysokość ustalonych reparacji i antagonizmy wśród zwycięzców skłaniają raczej do przyjęcia tezy, że okres 1918 1938 to długie zawieszenie broni z szeregiem akcji militarnych na większą i mniejszą skalę ( Zajęcie zagłębia Ruhry, wojna domowa w Hiszpanii żeby wymienić tylko te które miały wpływ na całość wydarzeń europejskich )

Można oczywiście oprzeć się na prozie Remarque’a i przyjąć założenie, że koniec I wojny to triumf fermentu istniejącej konstrukcji społecznej która kazała ludziom zabijać się bez wyraźnego powodu. Można, ale popełni się wtedy brzemienny w skutkach błąd analityczny. Wojny wybuchają wyłącznie z powodów gospodarczych. Nie mówimy tu o małych pokazach siły w które nie angażuje się zasobów całego kraju, ale o akcjach zbrojnych których prowadzenie wymaga precyzyjnej kalkulacji. Rozbicie historii na dwa nurty: historii politycznej i gospodarczej służy niczemu więcej jak jej upolitycznieniu. Znacznie łatwiej opowiadać w szkołach, że „my” bronimy wolności, ideałów, wiary a „oni” są brudni i źli. W ten sposób  edukuje się w nas szkołach, skutecznie czyniąc z historii przedmiot martwy, wypełniony datami i wydarzeniami pozornie bez większego związku. Dzieje się tak bo choć wojnę uzasadnia kalkulacja, to ludzi do mordowania trzeba jednak popchnąć hasłem i ten socjotechniczny mechanizm pompuje na karty historii szereg trudnych do zrozumienia decyzji i motywacji. Na peryferiach każdej wojny powstają odpryskowo postawy choćby takie jak Powstanie Warszawskie. Rzeź kwiatu społeczeństwa dokonana metodycznie, bez najmniejszego wpływu na losy wojny. Nikt tu się nie kierował ekonomią, choć Bór Komorowski miał pełną świadomość potencjalnych strat. W tej ściśle politycznej decyzji po prostu nie liczono się z kosztem. To zdarza się w bitwach czy kampaniach ale nie zdarza się w wojnach ponieważ podważa sens ich prowadzenia.

Brak oczywistego zakończenia I wojny wraz z agresywną polityką odszkodowawczą błyskawicznie zemścił się na zwycięzcach. Trudno sobie bowiem wyobrazić aby obywatele Niemiec, nawet jeśli koniec walk ( nie wojny ) przyjęli z zadowoleniem mogli się odnaleźć w hiperinflacyjnej rzeczywistości! Szturmann SA czy członek NSDAP w pierwszym okresie istnienia tej partii to z reguły były żołnierz z epizodem w freikorpsie najczęściej bezrobotny albo marnie zarabiający na kufel piwa który CODZIENNIE drożeje.  Ówcześni zwycięzcy zdają się kompletnie lekceważyć nastroje w Niemczech. Zajęcie w styczniu 1923 zagłębia Ruhry przez wojska belgijskie i francuskie ( Niemcy nie były sobie wstanie poradzić z płatnością reparacji ) szybko prowadzi do takich napięć, ze w marcu 1923 w wyniku  regularnej bitwy miejskiej w Essen ginie 14 a 50 osób odnosi ranny. Przed tymi wydarzeniami NSDAP liczy sobie niewiele ponad 15 tysięcy członków. Na skutek tych wydarzeń i wściekłości którą wywołały tuż przed puczem monachijskim będzie liczyła 55 tysięcy. To wydarzenie jest jednym z lepszych historycznych przykładów jak gospodarka i masy wpływają na polityczne decyzje. Frustracja społeczna musiała być skanalizowana. Hitler wiedział o tym ale bez poparcia władz Bawarii nie mógł liczyć na sukces. „ Jeśli nie zaczniemy, stracimy ludzi dla komunistów” powie generałowi von Lossow dowódcy 7 dywizji stacjonującej w Monachium.

Warto pamiętać, że NSDAP, to Narodowo Socjalistyczna Niemiecka Partia Robotnicza która w obszarze który dzisiaj nazwało by się marketingiem politycznym od komunistów różni się w zasadzie wyłącznie stosunkiem do niemieckiego państwa.  

Pucz się nie udał, ponieważ Hitler nie miał nic ciekawego do zaproponowania armii i polityce bawarskiej. Dlaczego? Dlatego, że rok wcześniej Niemcy i ZSRR zawarły układ w Rapallo który Adolf przeoczył. Tym samym Niemcy stworzyły drugi wyłom w obozie „zwycięzców”. Do USA które zawarły z Niemcami osobne porozumienie dołączył Związek Radziecki. Istota tego układu jest prosta: rezygnacja z reparacji, dostawy surowców i daleko idąca współpraca wojskowa. Reichswera kontrolowała sytuację nikt inny nie był potrzebny. Paradoksalnie uwięzienie tylko Hitlerowi pomogło. Pobyt w twierdzy Landsberg zaowocował jak wiadomo Mein Kampf, w którym pojawiły się między innymi wątki antysemickie niezwykle popularne w sferach gospodarczych. Hitler pojawił się na scenie dopiero w roku 1925 wraz z reaktywowaną po delegalizacji partią. Pojawił się, ale partii nie szło najlepiej rok 1926 zamykała 27 tysiącami członków co trudno odtrąbić jako wielki sukces. I nic by się wielkiego już nie wydarzyło gdyby Hitler nie zdecydował się na odwrót od „robotniczych” korzeni ruchu które ziały nienawiścią do arystokracji i finansjery.  Hitler musiał długo do siebie przekonywać. Niemieckim oligarchom nie uśmiechała się zamiana uległej republiki weimarskiej na zamordystę którego mieli jeszcze sfinansować. Ale, jak wiadomo jest zawsze jakieś ale. Zmiany postaw wymusiła gospodarka. Rok 1924 w zasadzie kończy  hiperinflację i przez kolejnych 5 lat wydawało się, że republika będzie się umacniać. Niemcy wydobywały się z izolacji skutecznie współpracując ze swoim sojusznikami czyli USA i ZSRR.

Aż tu nagle wszystkim na głowy zwalił się kryzys światowy. W Niemczech obawiano się kolejnej radykalizacji postaw która musiała zaowocować dalszym wzmocnieniem komunistów. Nie tylko NSDAP miała przecież swoje bojówki. Czerwony front, organizacja bojowa dowodzona przez Ernsta Thalmanna ( nawiasem mówiąc późniejszą ikonę pacyfizmu ) toczył krwawe walki z SA oraz policją i wojskiem stanowiąc bardzo poważne zagrożenie. Ale robotnicze podłoże ruchu było na tyle silne, że faszystom i komunistom udało się nawet zawrzeć porozumienie  w trakcie strajku komunikacji miejskiej w Berlinie w 1932 roku. Obie bojówki biły łamistrajków.

Zwycięstwo wyborcze NSDAP w 1932 roku dawało jej pozycję największej partii w parlamencie ( 37%) ale nadal nie była to władza absolutna. Hitler objął urząd kanclerski jeszcze na zasadach całkowicie demokratycznych. Za chwilę wszystko jednak uległo zmianie. Podpalenie budynku Reichstagu stało się pretekstem uzyskania od Hindenburga kontrasygnaty na dekrecie o stanie wyjątkowym który faktycznie trwał do końca III Rzeszy a Hitlerowi nadawał władzę bez jakiejkolwiek demokratycznej kontroli ( np. brak konieczności postanowienia sądu o aresztowaniu itp. ) Dalej już poszło gładko w kolejnych wyborach  w marcu 1933 NSDAP zdobyła 44% głosów. I dużo i mało. Pomimo terroru i aresztowań a zapewne i fałszerstw poparcie wzrosło zaledwie o 7%. To miernik ówczesnej realnej opozycji w społeczeństwie niemieckim. Niemniej jednak wystarczyło to do przyjęcia 24 marca 1933 ustawy parlamentarnej o wydawaniu rozporządzeń z mocą ustawy przez Rząd Rzeszy. Sukces był pełen a Hitler stal się demokratycznie ustanowionym satrapą. Ale trzeba było jeszcze za to zapłacić. Ani Reichswerze ani przemysłowi nie podobało się bolszewickie odchylenie. Odchylenia się zatem pozbyto a „noc długich noży” skutecznie zakończyła istnienie opozycji w łonie NSDAP.

Dla sterników gospodarki stało się jasne, że kryzys można przezwyciężyć masową industrializacją i robotami publicznymi. Proszę zwrócić uwagę na olbrzymią zbieżność New Deal Roosvelta i polityki hitlerowskiej w tym samym okresie. Pewnie nie jest przypadkiem, że sympatykiem a być może również intelektualnym sponsorem obydwu koncepcji był Henry Ford podówczas najbogatszy człowiek na świecie. Że antysemita to mniej ważne. Człowiek owładnięty budową nowego społeczeństwa, miłośnik tajnej policji którą do perfekcji rozwinął we własnej korporacji gdzie zajmowała się pilnowaniem morale pracowników.

Nie jest możliwe aby już na tym etapie finansujący i finansowanie nie uświadamiali sobie, że wojna jest w tym systemie niezbędna. Wojna była potrzebna zarówno USA jak i Niemcom. W ujęciu strategicznym ekspansja na wschód nikomu nie przeszkadzała a Niemcom dawała niezwykle potrzebne surowce. Każdy kto się w tej chwili obruszy popełni fundamentalny błąd. Celem amerykańskich inwestycji było wzmocnienie Niemiec po to aby spłaciły reparacje i zadłużenie oraz kupowały to i owo na rynku amerykańskim. Konieczność tolerowania wojny była elementem transakcji bez jakiegokolwiek zabarwienia. Zbrojenia nie miały by sensu jeśli nie miały by posłużyć do ataku.

Bezczynne czołgi, samoloty i żołnierzy należało by finansować a nie było by przecież z czego skoro wzrost Niemiec sfinansowano długiem.

 Tym samym wybuch wojny został świadomie zaprogramowany w momencie ponoszenia tych wydatków. Czy służba w walczącej armii nie jest przypadkiem najdogodniejszą dla państwa formą robót publicznych?

Jest już wiele pozycji wskazujących zaangażowanie kapitału amerykańskiego w budowę III Rzeszy choćby „IBM a Holocaust” wydany w Polsce już kilka lat temu. Firmy amerykańskie robiły w Niemczech doskonałe interesy i jeśli coś im nie odpowiadało to rosnąca w czasie arogancja niemieckich partnerów. Nie sądzę aby komukolwiek przeszkadzały aspekty moralne. Na giełdzie inwestorzy oczekują zysków wbrew temu co się zawzięcie twierdzi nie interesują się ich prawdziwą naturą. Kapitalizm ma dać zarobić po to jest. Podobnie, rzecz ma się dzisiaj. Czy Hulliburton mając interesy w każdym kraju naftowym świata przejmuje się gdziekolwiek prawami człowieka albo regułami toczących się wojen? Wątpię jest raczej pewne, że jeśli potrzeba wojny wywołuje ręka w rękę z Departamentem Stanu USA którego jest de facto awangardą do spraw związanych z ropą. Saddam miał mieć broń masowego rażenia która groziła całemu światu. Ktoś to jeszcze pamięta?  

Stawiam tezę, że amerykańskie koncerny bardzo szybko zaakceptowały koncepcję Lebensraum i rozprężenia Niemiec na wschód. Zapowiadał się w sumie doskonały interes a kraje na które ostrzył sobie zęby Hitler nie były atrakcyjnym partnerem gospodarczym. Miały natomiast surowce których potrzebowała ZADŁUŻONA gospodarka niemiecka. Na początkowym etapie plan realizował się po prostu genialnie. Niemcy najlepsze aktywa zagarnęli w dwu ruchach za każdym razem bez wystrzału. Przyłączenie Austrii i zajęcie Czechosłowacji dokonało się de facto przy aprobacie całej Europy! Przypomnę, 30 września 1938 w Monachium Francja, Anglia, Niemcy i Włochy bez udziału Czechosłowacji zadecydowały o jej rozbiorze. Ot tak, ze strachu przed potencjałem militarnym III Rzeszy który nawiasem mówiąc był wtedy doskonale porównywalny z tym jakim dysponowała armia francuska.

Monachium powinno być groźnym memento. W latach 30tych opinie publiczne w krajach rozwiniętych miały znacznie niższy poziom życia a mimo to już nie chciały o niego zabiegać militarnie! Dzisiaj jest jeszcze gorzej bo wyborcy w Anglii czy Francji w ogóle by się nawet nie zainteresowali tym, że gdzieś w Europie komuś zlikwidowano Państwo. Najlepszym przykładem jest wojna w Jugosławii. Dopóki nie nabrała znaczenia gospodarczego nikogo nie obchodziła. Dość dodać, że trwała de facto ok. 1991 roku do 1997 czyli dłużej niż II wojna światowa. Masakry Vukovaru nikt nie powstrzymał a wojska holenderskie w Srebrenicy po prostu zostawiły ludzi których miały bronić. Holendrzy nie walczyli będąc w sytuacji jednoznaczniej. Wiedzieli co się stanie jeśli przyjmą neutralną postawę.

Nie zdziwię sie jesli się okaże, że menedzerowie Standard Oil ( dzisaj Exxon ) na wieść o zajęciu Czechosłowacji otworzyli najlepszego szampana. Niemcy bez wystrzału zajęły aktywa przemysłowe i spore rezerwy walutowe które Czechosłowacki rząd umieścił częściowo w Banku Anglii. Ale mimo, że je tam umieścił  środki wydano Niemcom. Droga do dalszej ekspansji stała otworem a niemiecki arsenał wzmocnił najlepszy czołg lekki tamtych czasów czyli czeski LT 38 w armii niemieckiej świecący triumfy jako PzKpfw 38.  

Po Czechosłowacji zapanowało już przekonanie, że polityka grabieży gospodarczej może się stać doskonałym sposobem rozwoju Niemiec. Ale nie oznaczało to wcale a wcale oczywistej wojny z Polską która dodajmy podobnie jak Węgry zaanektowała sobie kawałek Czechosłowacji. Zrobiono to mimo świadomości, że nie ma społecznej ani politycznej zgody na współpracę z Niemcami przeciw Rosji w ramach paktu antykominternowskiego. Gdyby nie oczekiwania Hitlera ( między innymi zwrot Poznania ) kto wie czy takiego paktu by nie zawarto. Warto wreszcie zauważyć, że II RP miała doświadczenie wojny z Rosją a nie z Niemcami i jak widać choćby dzisiaj jest nastawiona wyraźnie antyrosyjsko. Zadajmy więc pytanie: jeśli dzisiaj po masakrach II wojny niechęć społeczna dotyczy bardziej Rosji niż Niemiec to czy w 1939 roku nie było by podobnie?

Tuż przed wybuchem wojny Hitler musiał rozwiązać podstawowy problem swojej gospodarki jakim była dostawa surowców strategicznych. Mógł je otrzymać ze wschodu albo z zachodu. Polska znajdowała się w sojuszu z Anglią i Francją. Wojna z Polską groziła zatem blokadą gospodarczą. Hitler zabezpieczył się układem z Rosją. Pakt Ribentropp Mołotow to nie tylko rozbiór Polski to również a może przede wszystkim umowa na dostawy surowców i zbóż. Ktoś powie coś tu nie tak. Otóż jak najbardziej tak. Jak wiadomo obie strony szykowały się do wojny, z tym że Stalin liczył na uwikłanie się Niemiec w wojnę z Anglią i niemiecki desant na wyspy. Brak wojny z Polską równał się dostawom z zachodu i zwiększał prawdopodobieństwo pokonania Rosji. Ale miał cenę w postaci integralności Polski a tej Adolf nie miał ochoty zapłacić. A może i miał, ale nie można jej było politycznie zrealizować. 

Resztę znamy wszyscy, ale warto zauważyć, że wojna Niemcy USA to nie pochodna wojny w Europie. To Hitler wypowiedział ją USA a nie na odwrót i to dopiero po uderzeniu Japonii na USA 11 grudnia 1941. Jakie to ma znaczenie? Takie, że do tej daty statki pod amerykańska banderą nie są nigdzie atakowane. Jakieś to wspaniałe okoliczności do prowadzenia biznesu prawda?

W II wojnie światowej to Ameryka wybierała sobie przeciwników i jeśli miała jakiś problem to z przyłączeniem się do wojny. Nastroje społecznie uniemożliwiały jej wypowiedzenie toteż ….. wybuch wojny z Japonią sprowokowano, przesyłając Japończykom ultimatum Hulla w ramach którego mieli się między innymi wycofać z Chin swojego surowcowego zaplecza. Nie mogli tego zrobić. Więcej, atakując USA wiedzieli, że tej wojny nie mogą wygrać. Autor ataku na Midway wiedział o tym najlepiej. Skończył studia na Harvardzie, i przez kilka lat był attache morskim w USA. Znał doskonale różnicę potencjałów. I najważniejsze, Japonia nie mogła wypowiedzieć wojny USA ponieważ była w całości uzależniona od dostaw ropy z USA oraz Indii Holenderskich. I tu nagle otrzymała całkowite embargo na dostawy ropy. Japońce nie mieli najmniejszego wyjścia musieli zaatakować i zdobyć Indie Holenderskie podówczas jednego z najważniejszych eksporterów ropy. USA celowo wywołały wojnę z Japonią aby realizować swoje polityczne i gospodarcze cele. Nie wypowiedziały jednak wojny Niemcom, a ten popełnił potworny błąd otwierając sobie nowy front. Układ z Japonią Niemiec do niczego nie zmuszał w przypadku gdy to Japonia wypowiada wojnę. Na wojnę z USA nabrał ochoty Hitler a decyzję o jej wypowiedzeniu jak twierdzi Albert Speer podjął bez konsultacji nad czym w kołach przemysłowcyh poważnie ubolewano. Hitler rozwiązał wielki problem amerykańskiego lobby przemysłowego które zaczęło się już obawiać rosnącej potęgi niemieckiej której nie dało by się przecież kontrolować. No ale zdradziecki atak u-bootów wypadał by niezwykle blado przy nalocie na Pearl Harbor. Ale niczego nie trzeba było aranżować. Niemcy podłożyli się sami.

We wspaniały projekt gospodarczy o doskonałej rentowności wspartej niewolnictwem na nieznaną wcześniej w Europie skalę ( obozy koncentracyjne, praca przymusowa  w niemieckich zakładach ) wkradła się na szczęście ideologia która zakłóciła jego realizację. Nie sądzę aby amerykanom odpowiadał marsz na zachód i zajęcie neutralnych państw. Tego najprawdopodobniej nie było w umowie. No ale tak to się zdarza. Z Saddamem administracja USA robiła przez wiele lat doskonałe interesy aż je nagle robić przestała nikt już dzisiaj nie ustali dokładnie dlaczego.

Wojna jest elementem każdej imperialnej polityki gospodarczej tyle że jedni mogą ją eksportować inni czasem muszą na niej walczyć. Każda wojna w historii świata wymagała jednak finasowania. Obu stron.

Warto również pamiętać że w trakcie II WŚ neutralność była wyłącznie umową z okolicznym mocarstwem. Na tej zasadzie Irlandia balansowała na krawędzi utrzymując do końca wojny ambasadę III Rzeszy, Szwecja służyła dzielnie Niemcom a Portugalia Anglikom. Belgia choć neutralność ogłosiła podobnie jak Szwajcaria znikła w trackie szybkiego Blitzu Mansteina w 1940 roku. Polityka ma swoje prawa.

Ale trzeba pamiętać, że świat finansowy funkcjonował nadal. System walutowy, rozliczenia międzynarodowe, depozyty a przede wszystkim złoto i jego zasoby to wszystko musiało się jakoś wzajemnie trzymać kupy. Przecież pieniądz nie wyparował. A że taka czy inna firma nie płaciła zobowiązań? Za pewne je ktoś wtedy skupował. W okupacyjnej warszawie na przykład handlowano „ z ręki do ręki” akcjami przedsiębiorstw z zamkniętej przez Niemców giełdy. Nie zapominajmy również o systemie kredytowym. Czy jesteśmy pewni, że brytyjski bank z Dublina, albo amerykański z San Francisko nie mógł kupić atrakcyjnych papierów dłużnych wyemitowanych przez zacny bank inwestycyjny ze Zurichu? Oczywiście, że mógł i zapewne  takie instrumenty kupował. Czy pozyskane w ten sposób środki trafiały do Reichsbanku tego się już łatwo nie dowiemy ale wykluczyć się tego nie da.

II wojna światowa ujawniła w sposób najbardziej dotąd namacalny związek rozwiniętej gospodarki i biznesu. Niewolnicy w obozach SS pracowali na przychody tej formacj i jej partnerów z IG Farben w pierwszej kolejności. Aż strach pomyśleć co Ci dobrze zorganizowani zachodni sąsiedzi zrobili by z tym systemem gdyby mieli na jego rozwój jeszcze z 10 lat. Powinno się zawsze pamiętać o tym, że na ulicach Warszawy, Lublina czy Krakowa łapano ludzi tylko po to aby zawieźć ich do niewolniczej pracy od której nie było ucieczki a rozwinięty system ewidencji dbał aby ich optymalnie wykorzystać.

Wojna konwencjonalna ma w zasadzie dość ograniczony zasięg. Spory kawał świata II WŚ aktywnie nie uczestniczył . Inaczej wyglądał by konflikt nuklearny. Dotknął by wszystkiego i wszystkich, skutecznie likwidując istotność takiej kategorii jak  „zysk”.

I być może właśnie dlatego do zderzenia USA i ZSRR nigdy nie doszło.

9 komentarzy

Komu bije dzwon?

Czyli o tym, że Chiny to nie Japonia, towarzysze z prowincji to nie samorodne talenty a duże wydatki wojskowe to nie sposób na wieczny pokój.

Pan Przemysław Słomski ( DOXA ) słusznie zauważył w komentarzu do mojego poprzedniego postu, że komentowałem dwa stanowiska wpływowych inwestorów jednocześnie nie prezentując swojego. Uwaga jest jak najbardziej słuszna tyle że zabieg był celowy. Nie chciałem zestawiać własnych przekonań z punktem widzenia dwu ludzi zajmujących się zawodowo inwestowaniem. Dodajmy, ludzi  których głos uruchamia miliardy czy może nawet biliony dolarów. Pogląd który tu przedstawię może być śmieszny ale zaznaczam, że zrobiłem kiedyś pewien eksperyment: opowiadałem  kiedyś znajomym historię zmagań Anglii i Hiszpanii w XVI wieku streszczając  ją jako film science fiction. Jakież było zdziwienie gdy okazało się, że to faktyczne wydarzenia. Oceny USA czy Europy formułuje się w oparciu o setki materiałów analitycznych bazujących na mniej lub bardziej niezależnie zbieranych danych. W przypadku Chin takiej możliwości nie ma.

Coraz ciekawsze stają się za to porównania Chin i Indii. Oba te kraje kumulują olbrzymie populacje i potencjał gospodarczy. W momencie gdy Chiny staną się pierwszą gospodarką świata, Indie będą z olbrzymim prawdopodobieństwem gospodarką czwarta. O ile Chinom poświęca się wiele czasu we wszelkiej maści opracowaniach gospodarczych o tyle Indie z trudem skupiają na sobie uwagę polskiej opinii publicznej. W tym miejscu porównanie służy w zasadzie jednemu: gospodarka która podobnie jak chińska przeszła z centralnego planowania do centralnego planowania wolności gospodarczej nie kryje, że ten proceder wymagał zadłużenia na poziomie 58% PKB choć nie jest to za pewne poziom rzeczywisty. Dla odmiany Państwo Środka  zawzięcie twierdzi, że z długiem problemów nie ma. Doniesieniom z Chin towarzyszy nieodmiennie  nie przenikniony przewodniczący Hu Jintao. Ciekawe, że nikt się specjalnie nie zastanawia, jak to możliwe, że zwykły prowincjonalny polityk w tym gigantycznym kraju w ciągu zaledwie 20 lat stał się głową mocarstwa. Nie było by Towarzysza Hu gdyby nie Deng Xiaoping. To ten facet podłożył faktyczne podwaliny pod współczesne Chiny. Zbliżenie z USA, reforma rolna, rozbudowa przemysłu i wprowadzanie gospodarki rynkowej to zasługa tego niezwykle ciekawego człowieka. Deng studiował i pracował we Francji a następnie w ZSRR tym samym wiedział doskonale jak wygląda kapitalizm oraz jego sowiecka antyteza. Jak się można
domyślać z jego polityczno gospodarczej drogi dość wcześnie zdał sobie sprawę, że akumulację w dochodzie narodowym doskonale przyspieszy fuzja centralnego sterowania z gospodarka rynkową. Ciekawe prawda?

Jakim cudem, taki mówiąc wprost przeciwnik marksizmu przetrwał rewolucję kulturalną? Upraszczając niezwykle ciekawy życiorys tego człowieka można zauważyć, że miał po prostu poparcie armii. W każdym systemie totalitarnym trwa zacięta walka pomiędzy aparatem partyjnym a siłami zbrojnymi. W ZSSR dokonano prawie doskonałego zbilansowania obydwu sił, w Chinach jak się wydaje wygrywają  wojskowi. Nie jest zapewne przypadkiem, że wojsko jest zazwyczaj zainteresowane rozwojem gospodarczym. Bez niego, nie zarabia się pieniędzy, ergo nie da się skutecznie rozbudowywać armii. Znamienne, że rezygnując z fotela przewodniczącego CHRL, Deng usadowił się w fotelu przewodniczącego Centralnej Komisji Wojskowej. Bez wdawania się w szczegóły: ta komisja a właściwe dwie o tej samej nazwie to de facto nadzór nad wojskiem i milicją w Chinach. Kolejnym władca Chin zostaje Jing Zemin, wcześniej wiceprzewodniczący tej komisji. I tu pytanie dla dociekliwych: Jaką funkcję pełnił towarzysz Hu przed powołaniem na stanowisko przewodniczącego CHRL? Tak tak, był wiceprzewodniczącym Centralnej Komisji Wojskowej!

W trakcie swojej pracy w Wólczance i Vistuli współpracowałem z wieloma fabrykami w Chinach i wielokrotnie odwiedzałem ten kraj. Praktycznie WSZYSCY moi rozmówcy którzy posiadali albo zarządzali zespołami fabryk byli wysokimi oficerami armii chińskiej. Być może to błąd subiektywnej oceny ale dla mnie pośredni dowód na to, że  Chinami rządzi armia.

Co o niej właściwie wiadomo poza tym, że jest największa na świecie? W zasadzie nic. Oficjalnie nie ustalono nawet jakim arsenałem nuklearnym dysponują kitajce. Tym samym wiadomo tylko to o czym owa armia chce abyśmy wiedzieli. Kto ją zresztą zmusi do podania jakichkolwiek danych?Podobnie rzecz ma się, z danymi gospodarczymi których nie zweryfikuje nikt i nic. Ponieważ Chiny od świata potrzebują już niewiele a świat od Chin coraz więcej, ten stan rzeczy nie zmieni się prędko. Niczego już na Chinach nie wymusza Amerykanie którzy stanowią już ponad 30% Chińskiego exportu ( licząc z HK ). Dodajmy, że to dzięki nim Chiny są właśnie tu gdzie są. Jak do tego doszło?

Richard Nixon, to dla większości czytelników skompromitowany aferą Watergate prezydent USA. W skali świata jest to jednak główny orędownik zbliżenia USA Chiny. To USA Nixona doprowadzą do zniesienia embarga  handlowego nałożonego na Chiny oraz zamienią Tajwan ( do dzisiaj tatuujący się Republiką Chińska ) na komunistyczne podówczas Chiny w Radzie Bezpieczeństwa ONZ. Dodajmy, że to wszystko dzieje się
z upadającym Bretton Woods w tle. Dolar staje się w pełni papierowy na skutek przeciążenia budżetu USA wojną w Wietnamie. Nixon poszukuje sojusznika który może dać USA odrobinę wytchnienia.

W 1971 roku PKB USA wynosi 1,1 bln USD. Chin 0,1. W 2009 to jużodpowiednio 14,1 dla USA i 8,7 dla Chin. Cóż za zamiana! Oczywiście, to właśnie jeden z rezultatów deficytu w USA ale proszę zauważyć, że o ile ów deficyt w USA miejsca pracy systematycznie ograniczał to w Chinach działo się dokładnie odwrotnie. Papierowy dolar zamienił się w jak najbardziej materialny przemysł. Jakim cudem?

Chiński wzrost sfinansowały USA opychając jednocześnie Chinom własne papiery dłużne. 2,1 bln USD chińskich rezerw doskonale portretuje dzisiejszą relację tych dwu państw. Nie ma sensu pytanie gdzie to się wszystko kończy. Ważniejsze jest to gdzie się zaczyna. A zaczyna się w zacisznych gabinetach FED gdzie sternicy gospodarki światowej na mocy najdziwniejszej na świecie umowy udzielą USA dowolnego kredytu pod zastaw jego papierów dłużnych. Ten system jest tak żałośnie bandycki, że aż dziw że trwa do dzisiaj!

Najlepszym produktem gospodarki USA jest tym samym dolar a właściwie „zapis dłużny Rezerwy Federalnej” Tak długo jak długo ów papier będzie wymienialny na cokolwiek system będzie trwał. Ale owa drukarska prosperity może niebawem odbić się czkawką w Państwie Środka. Złota zasada bilansowa każe się prędzej czy później zastanowić nad jakością wypłacalności samych Chin o których faktycznym zadłużeniu nie wiadomo przecież nic. Jeśli w takich krajach jak Grecja dochodziło do machinacji na państwowym poziomie, gdzie wszelkimi sposobami ukrywano zadłużenie agend państwowych dlaczego by nie zakładać, że podobną politykę prowadzi się w Chinach? Niedawno pojawiły się informacje wedle których olbrzymia dawka długu wewnętrznego ukryta w inwestycjach niby to niezależnych od lokalnych władz spółek municypalnych. Dokładnie tak samo dzieje się obecnie w Polandzie. O meandrach systemu wynagrodzeń i ubezpieczeń społecznych również niewiele wiadomo tym samym może się okazać, że  prawdziwe są szacunki niektórych analityków sugerujących, że dług przekracza już 60% PKB. Moje pytanie brzmi inaczej. Jeśli gospodarka Chin jest tak mocno związana z USA i była finansowana jego długiem to faktyczne zadłużenie skarbu Chińskiego musi być większe od Amerykańskiego. Dlaczego? Ponieważ nie można założyć aby w 1971 roku Chiny były gospodarką z dodatnim bilansem choćby per analogia do państw gdzie marksizm leninizm wyznaczał gospodarcze zasady. Jeśli dodatkowo zauważymy, że do 1978 roku istniał w Chinach jeden jedyny państwowy bank który zarówno emitował pieniądz jak i go pożyczał to swobodnie możemy założyć, że z zadłużeniem wewnętrznym w tych czasach mogło dziać się wszystko.

USA i Chiny łączy jeszcze jedno. Chiński Bank Centralny jest tak samo enigmatyczny jak FED i za pewne równie skory do finansowania państwowych wydatków. Wniosek jest prosty USA nie padnie na kolana jeśli nie padną na nie Chiny ponieważ nie mniej łatwo niż USD można drukować Yuana. Być może nawet łatwiej. Jedynym zmartwieniem włodarzy Państwa Środka  jest zatem przekonanie świata o kondycji drugiej gospodarki świata. Tym samym spodziewał bym się wielkich sum na promowanie peanów na jej cześć. Tak długo jak inwestorzy kupują taką bajkę cały system trzyma się kupy. Warto wspomnieć kogo Chiny zastąpiły na miejscu głównego wierzyciela USA. Była nim Japonia. Chińscy towarzysze odrobili lekcję i wiedzą doskonale czym się może skończyć brak zasilania własnego systemu i podobnych błędów nie popełnią. W 2010 roku giełda w Szanghaju przekroczyła 2,4 bln USD kapitalizacji. Być może wyda się to niewiarygodne ale w 2004 roku byłoto zaledwie 300 mln USD. Słabo?

W analizach zapomina się często, że te same produkty w Chinach i w eksporcie mają różne ceny podobnie jak to miało miejsce w PRL co de facto podnosi jeszcze niewidoczny w statystykach poziom zadłużenia wewnętrznego. Nie zdziwię się, gdy któregoś dnia wybuchnie bomba gdy okaże się, że to nie USA są liderem długu a właśnie nasz wieloletni lider wzrostu. I w tym miejscu można by już odliczać upadek w miesiącach gdyby nie jedno ale. Dawne potęgi militarne odbudowując się ze zniszczeń wojennych świadomie zrezygnowały z „trwonienia” PKB na armię. Japonia i Niemcy mimo wielu zachęt ze strony USA pozostały wierne tej słusznej strategicznie polityce. Jak wiadomo Chiny konsekwentnie budują armię która niebawem stanie się najpotężniejsza bo już jest najliczniejsza na świecie. Ponieważ podstawowym dobrem
staną się surowce owa armia doskonale się przyda po to aby skutecznie się nimi zaopiekować.

Jestem głęboko przekonany, że świat nawet się nie zająknie jeśli chińskie dywizje powietrzno desantowe wylądują sobie na przykład w Katandze albo gdzie indziej, gdzie znajdują się odpowiednio obfite a jednocześnie słabo bronione złoża. Być może ktoś poujada w mediach ale inwestorzy zatrą ręce ponieważ w nadchodzących latach nic tak nie będzie rozpalać wyobraźni jak kopaliny energetyczne w odpowiedniej ilości. A że desant będzie prawdopodobnie tańszy niż odwierty? Drobiazg na który analitycy na pewno zwrócą swoją życzliwą uwagę. O ile jestem przekonany, że chińska giełda niebawem zafunduje nam potężny kryzys ( ktoś przecież musi zarobić na niepewności tego rynku ) to osobnym pytaniem pozostaje jak globalny kryzys który wywoła taka awaria wpłynie na Yuana. Reakcją Amerykanów na szok 2008 było i jest
masowe pompowanie drukowanego pieniądza w system. Na tablicy kontrolnej chińskiej gospodarki towarzysze z politbiura maja  inne rozwiązanie awaryjne. Guzik „dewaluacja”

USA mogą zalewać świat pustym pieniądzem, Chiny tanią produkcją. W ostateczności uwolnią kurs Yuana co przy odrobinie szczęścia może stworzyć podobny do amerykańskiego mechanizm zasilania systemu drukowanym pieniądzem. Oczywiście pod warunkiem, że nie dojdzie do hiperinflacji. Jak już kiedyś pisałem nie było to aż tak częste zjawisko a przypadek Niemiec w tamtym okresie dowodzi, że jest jedna droga wyjścia: agresywna ekspansja militarna. Ale do tego zapewne nie dojdzie. W moim przekonaniu, płynny Yuan z realnym zapleczem kruszcowym mógłby się stać niezłym substytutem dolara a „zielone” zostały by masowo zastąpione „czerwonymi”. Jeśli tylko armia zapewniła by  kontrolę nad odpowiednią sumą kruszcu i kopalin taki zabieg mógłby się powieść. Umiejętne wylansowanie waluty kruszcowej stworzyło by
fantastyczne perspektywy psucia jej w przyszłości. Jeżeli wykluczyć świadomą ekspansję militarną Chin to należy się spodziewać po prostu Armagedonu.  Chiny z przetrąconym karkiem nie będą w stanie wchłaniać amerykańskiego długu a ta gospodarka nie da rady funkcjonować bez dosypywania dolara. To recepta na koniec
cywilizacji. Ja liczę jednak na sprawdzone rozwiązanie jakim jest wojna tym bardziej, że jakoś mi się nie wydaje, aby amerykański rekrut poradził sobie z chińskim w sytuacji gdy obaj dysponować będą podobnym wyposażeniem. Co więcej rekrut chiński wyżywi się tym co znajdzie. Amerykański na głodniaka nie ruszy do walki. A culture clash na polu bitwy to nie byle co. Hans Van Luck, jeden z najbardziej znanych
dowódców broni pancernej w trakcie WWII wspominał, że pierwsi żołnierze amerykańscy napotkani przez Afrika Korps w swoich wspaniale wypchanych chlebakach znajdowali taką oto motywująca ulotkę:
„Żołnierzu, jesteś najlepiej wyekwipowanych żołnierzem w historii świata. Musisz dowieść, że jesteś również żołnierzem w historii świata najlepszym”.

Czytanie tego po masakrze US Army na przełęczy Keserine w Afryce musiało Niemców mocno podnosić na duchu. Ciekawe, czy ten interesujący  pomysł propagandowy wykorzystają odpowiednie czynniki w Państwie Środka. Inskrypcja w Chińskich chlebakach mogła by głosić:
„Żołnierzu, jesteś najtaniej sfinansowanym żołnierzem w historii świata. Musisz dowieść, że jesteś również żołnierzem najbardziej dochodowym”

0 Comments