O przydatności studiowania w szkole biznesu

Startupy robi się zazwyczaj na dwa sposoby: jako pierwszy biznes w życiu albo jako pierwszy własny biznes w biznesowym życiu. Ten pierwszy model to zazwyczaj domena ludzi młodych, którzy z właściwym sobie rewolucyjnym zapałem postanawiają zrobić coś inaczej, lepiej i szybciej niż reszta świata a przede wszystkim na własny rachunek. W tej grupie znajdzie się rownież sporo naturalnych enterprenerów natomiast pozostawmy ich na chwilę poza dyskusja dla czystości wywodu. Drugi motyw ma zupełnie inną naturę. Rezygnacja ze stabilnej pracy, uznanej pozycji zawodowej i przede wszystkim finansowego bezpieczeństa nie jest dla nikogo decyzją prostą dlatego też droga do startup’a wiedzie zazwyczaj przez fuckup’a.

Trzeba przyznać, że w takim mniej więcej nastroju pewnego dżdżystego wrześniowego dnia 2008 roku zasiadłem w sennej Quchni Artystycznej naprzeciw Rafała Czapula. Ja podówczas były Prezes Vistuli & Wólczanki stającej się nomen omen na powrót Vistulą i on Projektant który uświadomił sobie ostatecznie, że rezygnacja z luksusowych ambicji jest obowiązującym wyznaniem nowej ekipy a od „chińskiego” garnituru, podobnie jak niegdyś od socjalistycznej reformy nie ma odwrotu. Po krótkim polskim biadoleniu jak było fajnie i, że mogło by być jeszcze fajniej zadałem z pytanie z którym na owoż spotkanie przyszedłem: Chcesz mieć własny Brand? Krótka aczkolwiek zdecydowana odpowiedz TAK skutecznie rozjaśniła nam to deszczowe popołudnie. Rozeszliśmy się w przekonaniu, że oto narodził się nam nowy projekt. Ponieważ rozumieliśmy się bez słów dyskusja o naszym brandzie marzeń nie nastręczyła większych problemów. Już niebawem po tej rozmowie sprawy nabrały tempa. Rafał znalazł lokal na pracownię w Krakowie, ja zadbałem o stosowne finanse i już niebawem do „naszego” HQ zaczęły spływać pierwsze kupony. Im głębiej w las tym bardziej stawałem się jednak markotniejszy. Ustaliliśmy bowiem, że Rafał 30 listopada złoży wypowiedzenie po to aby dokończyć ostatnią kolekcje dla Vistuli i jednocześnie wyrobić się z przygotowaniem naszej pierwszej. Czas płynął a w mojej dawniej ukochanej spółce robiło się coraz mniej przyjaźnie a ja sam coraz z dnia na dzień, stawałem się symbolem zła wcielonego a wszelkie kontakty ze mną groziły natychmiastowym zwolnieniem z pracy. Brzmieć to może dość śmiesznie ale tym którzy otrzymali wtedy wypowiedzenia do śmiechu absolutnie nie było. Przyjęliśmy z Rafałem założenie, że działamy w pełnej konspiracji. W konsporacji tym bardziej uzasadnionej, że nasza kolekcja miała być uszyta….w Vistuli. W tej gęstej atmosferze uświadomiłem sobie jedno: ja mam alternatywy Rafał nie. Jeśli odejdzie to już do nich nich nie wróci. Męczyła mnie wątpliwość czy aby nie zależy mi bardziej na rewanżu niż na samym projekcie modowym. Można oczywiście twierdzić, że to taki tekst pod publiczkę ale drodzy czytelnicy: ten facet został właśnie ojcem. Marny moment na podejmowanie ryzykownych wyzwań. Tym bardziej należało być fair.

Dzięki namowom przyjaciela w drugiej połowie października 2008 wylądowałem na studiach w renomowanym IESE. Początkowo niezwykle sceptyczny do całości nagle odkryłem, że tematem większości caseów są perypetie facetów którzy w takich czy innych okolicznościach brali się za startupy! Czemu? Otóż zazwyczaj, nasz z reguły dotknięty 40 stką na karku bohater albo:

1. pokłócił się śmiertelnie ze swoim piętrem wyżej

2. podjął trudną biznesową decyzję której skutki należało wziąść na klatę

3. wyczerpał możliwości wzrostu w organizacji czyli uderzył głową w sufit czyli de facto punkt 1

4. zderzył się otoczeniem które miało ochotę na te same cele ale większe możliwości ich realizacji

Trzeba przyznać, że dzięki IESE business school odetchnąłem. Wyczerpywałem każdy z osobna albo wszystkie punkty na raz w zależności od przychylności lub stronniczości oceniającego. Chęć pokazania, że koncepcja była słuszna, dla wielu z tych facetów stała się podstawowym motorem do działania i do zwycięstwa! Pozyskawszy ideologiczną podbudowę frasowałem się już tylko jednym: kryzys którego się spodziewałem nie nadchodził, rynek detaliczny nadal miał się dobrze co nie wróżyło obfitości lokalizacji w najlepszych galeriach. Powszechnie się uważało, że coś pęknie ale nadal nie działo się nic. Aż tu nagle, nadszedł dzień kiedy ziemia obsunęła się wszystkim pod stopami! Kryzys, w pełnej krasie kuli śnieżnej wtargnął na rynki. Skokowa dewaluacja PLNa zapeniała jedno: nie każdy wytrzyma sprzedaż bez marży a to oznaczało upadłości. Upadłości oznaczały dostępne sklepy w galeriach. Teraz albo nigdy uświadomiłem sobie a w głowie zakiełkowała mi już nazwa naszego brandu. Do naszego biura o ironio położonego raptem 250 m2 od dawnej siedziby Vistuli zaczęły już przychodzić pierwsze kupony. Byłem już absolutnie pewien, że trzeba działać. Na GPW podłoga obsuwała się coraz bardziej. Mój kapitał częściowo ulokowany w EUR ( nawiasem mówiąc przez przypadek ) aż zachęcał do inwestowania. Dlatego właśnie umilałem sobie zajęcia pracowitym skupowaniem dwu spółek: Prochnika i Intermody. Wariant B zawsze trzeba mieć:)

0 Comments

Start up

Pośród wielu publikacji na temat biznesu, jakoś niezbyt często pisze się o zaczynaniu czegoś zupełnie od nowa. Oczywiście, czytając profile wszelkiej maści ludzi sukcesu dowiemy się jak to bohatersko rzucili się na jakieś nowe wyzwanie i jak im za zazwyczaj bardzo dobrze poszło. Ale nigdzie nie przeczytamy jakiejś dokładnej analizy jak PO KOLEI przysłowiowy pucybut przechodzi swoją drogę na szczyt. Być może się mylę i nie dość wnikliwie czytałem biznesowe biografie zarówno patriarchów naszego lokalnego biznesu jak i tych którzy błyszczą na forum światowym lub co bardziej prawdopodobne nie było dobrej okazji aby po takie sięgnąć:) W każdym razie nie udało mi się jak do tej pory w żadnym ze znanych mi życiorysów znaleźć tej krętej i wyboistej drogi która od małej hurtowni wiedzie wprost do WIGu 20. Znam oczywiście kilka osób które zaczynały naście lub dzieści lat temu, i do dzisiaj tyle, że w zupełnie innej skali robią to samo. Ileż anegdot o swoich początkach opowiada Marek Piechocki jeden z właścicieli Reserved. Podobnie jest z Darkiem Miłkiem który na buty się zawziął i mimo, że parę razy był już na kolanach to z butami wygrał. Ale najbardziej chciałbym się dowiedzieć jak osiągali sukces Ci którzy zmieniali dyscyplinę czy z dnia na dzień produkt który wytwarzali. Nie wartościuję oczywiście sposobu w jaki dochodzi się do pieniędzy. Co więcej ów model „jasnej długiej prostej” wydaje mi się jak najbardziej wzorcowy i osobiście podziwiam tych którzy przez wiele lat wbrew przeciwnościom z determinacją realizowali swój cel. Chciałbym jednak poznać motywy jakim kierowali się Ci którzy porzucali IT dla gastronomii, handel dla deweloperki czy produkcję dla usług i jeszcze na tym wygrali. Dlaczego mnie to interesuje? Ponieważ, żyjemy w kraju łatwych recept na wszystko, gdzie bardzo łatwo dostaje się łatkę co zazwyczaj prowadzi do roboczego założenia, że możemy tyle i tyle, jesteśmy wiarygodni na 5 w skali do 10 itp i NA PEWNO nie poradzimy sobie z tym czy tamtym. Nie jest to zapewne specyfika wyłącznie Polandy ale tu ten system ujawnia się w szczególnie dużym nasileniu. Do czego ta histeryczna uwaga sprowadza się w biznesowym wydaniu? Do hasła z którym zetknie się każdy kto zapragnie mając tak zwany dobry pomysł poszukać kapitału na jego realizację. NIE INWESTUJEMY W STARTUPY usłyszy praktycznie wszędzie gdzie się skieruje. Co prawda ostatnimi czasy powstało kilka seed fundów które startupami mają się zajmować ale po pierwsze z reguły zajmują się one branżą IT w której skłonność do finansowania nowych nawet bardzo ryzykownych przedsięwzięć jest duża po drugie obracają relatywnie małym kapitałem. Czy to nie dziwne, że w świecie gdzie tyle się mówi o innowacyjności i poszukiwaniu nowych trendów faktycznie istnieje tak duża niechęć do wszystkiego co nowe? Moim zdaniem odpowiedź zawiera inne pytanie. Kto z oceniających projekty sam kiedykolwiek zrobił własny start up?

6 komentarzy