Posts Tagged ‘polityka’

Bielsza biel bez zaparcia

Czyli o tym, że za tydzień odbędzie się kolejna loteria państwowa, pula nagród jest coraz mniejsza, a zdrowie obywateli ma się najlepiej w programach wyborczych.

Od pewnego czasu politycy wszystkich frakcji mają usta pełne troski o gospodarkę. Nie ma chyba wywiadu, w którym nie padnie takie czy inne odniesienie do kryzysu, PKB czy podatków. To dobrze, że „słudzy wyborców” odkryli wreszcie, że to ekonomia kształtuje szachownicę do ich politycznych rozgrywek. Niedobrze, że mimo upływu lat nikt nie prowadzi najmniejszej edukacji ekonomicznej. Tym samym w debatach używa się słów-kluczy, a obywatele nie są w stanie zrozumieć ich praktycznego sensu. Mój ulubiony przykład to debata Rostowski – Napieralski. Panowie przepychali się wyłącznie o dystrybucje środków państwa. O ich pomnażaniu tak gorliwie nie dyskutowano.

Z kolei miłościwie panujący Premier oświadczył prostolinijne, że zarządzana przez PO Polanda zachowa swój dobrobyt nawet w przypadku, gdy „połowa państw europejskich upadnie”. Czyżby? Skala aberracji takiego twierdzenia wyklucza poddawanie go jakiejkolwiek analizie. Spodziewam się oczywiście, że to akt desperacji. Sondaże są niemiłosierne, a PIS pozostaje drugą siłą polityczną w kraju. To premiera musi solidnie frustrować. Tyle wysiłków, wasalne media, aktywna propagandowo gazeta i taka porażka. Inna sprawa, że tu akurat faceta rozumiem.

Nie mniej lotnych sformułowań używają ludowcy, tyle, że ich frazeologia lubi czerpać z rolniczej estetyki – dlatego też mamy siewy, zbiory i dobrych gospodarzy. Co ciekawe, ludowcy przekonują, że są najlepsi do rozwiązywania problemów miejskich. Interesujące założenie. W dobie koniecznych reform państwowych nie ma słowa o KRUS, co de facto oznacza, że nadal pozostali wyborcy mają fundować ubezpieczenia emerytalne rolnikom. Nieistotna kwestia? KRUS ma 1,5 mln emerytów. ZUS 7,5 mln. Różnica jest jednak taka, że w ZUS wypłaty pochodzą ze składek. W KRUS głównie z dotacji budżetowej. Przy okazji warto zauważyć, że rolnik posiadający 50ha zapłaci składkę w wysokości…. 68 PLN! Mimo to otrzyma tożsame z zusowskimi przywileje. 50ha – przy założeniu, że to ziemia III klasy, może się zamienić w kapitał nie mniejszy niż 1 mln PLN. Tym samym, po sprzedaży gruntu, ma szanse ze zwykłej lokaty otrzymać ca 4,7 tys netto miesięcznie. Mało kto otrzymuje takie świadczenie z ZUS. Obecność ludowców w parlamencie od zawsze tłumaczy jedno: na każdym wyborczym wiecu zawsze mówi się o KRUS – tyle, że nieoficjalnie. Ale nie ma się w zasadzie czego czepiać. Ludowcy bronią interesów swoich wyborców i sponsorów. Listę tych drugich od lat otwierają Lasy Państwowe. Slogan: „tym, którzy w szumie lasu słyszą zawsze szelest pieniędzy mówimy zdecydowane – nie”, umieściłbym w pierwszej trójce stylistycznych osiągnięć w polityce. Perełka.

Spoty wyborcze to już w zasadzie wyłącznie zabiegi reklamowe. Nachalny, wystudiowany body language, z całym socjotechnicznym entourage: gestykulacja, zbliżenia do widza i dłonie splecione w zgrabnych piramidkach. Wszystko żywcem z tanich książek z zakresu wywierania wpływu. W tym kontekście wysiłki TVN, które kompromitowało spot PIS wykazywaniem, że grający w nim aktorzy to dawna modelka z Playboya czy aktor znany z reklamy środka na przeczyszczenie, są po prostu żałosne. Nie wiem czym się kierował POlityczny inspirator tego przedsięwzięcia, ale mogło odnieść skutek odwrotny od zamierzonego. Polanda nie lubi podstawiania nogi i oficjalnie się taką technologią brzydzi, choć stosuje ją oczywiście w życiu codziennym. Po aktorów w spotach sięgają wszyscy. Okazuje się po prostu, że nawet w prostym komunikacie aktor od kolejnej mutacji laksigenu, radzi sobie lepiej niż większość polityków.

Tak czy inaczej, rzeczywistość spotów partyjnych to estetyka proszku do prania i leków OTC, gdzie ulga przychodzi natychmiast a biel jest jeszcze bielsza. Owa „natychmiastowość” i „pewność” to optyka typowa dla reklamy i bajek. Taka też jest wartość współczesnych zapewnień.

W spotach PiS zimnokrwisty i nienaturalnie uśmiechnięty Prezes w otoczeniu „pisowskiej Angeliny Jolie” i masowo pojawiających się na ekranie młodych dziewcząt sprawia wrażenie zadowolonego z siebie satyra. Powłóczyste spojrzenia łódzkiej piękności kojarzą mi się ze wszystkim, tylko nie z myśleniem o państwie. No, ale może taki był właśnie zamysł. Do mnie nie trafił.

Spoty PO to chyba wprost ujęcia z planu filmowego. Nikt już dzisiaj nie pamięta Premiera Turskiego ze słynnego serialu „Ekipa”, który dosłownie utorował drogę do władzy ekipie PO. Wizja polityki a’la Agnieszka Holland była tyleż urzekająca, co fałszywa. Ale umiejętnie zasugerowała, że polityka może być czysta, a z tym mniej więcej przekonaniem tłumy Polaków ruszyły do urn, aby odsunąć od władzy jadowity PIS. W telewizorze funkcjonariusze PO prezentują się nie gorzej niż aktorzy z dobrej hollywoodzkiej produkcji. Tu zapewnień również nie brakuje. Padają cyfry i porównania, od których zbiera się na wymioty. Zgodnie z retoryką żywcem zaczerpniętą z epoki Gierka dowiadujemy się bowiem, że za kwotę dotacji, o które się obecnie ubiegamy w UE można wybudować na przykład:

50 tysięcy przedszkoli albo 430 nowoczesnych szpitali.

Gdyby to jeszcze mówił Maliniak. Ale owo porównanie pada z ust polskiego parlamentarzysty w parlamencie UE! Tu nie mogę się oprzeć ważnej dygresji. Otóż, szanowni Czytelnicy, miałem właśnie przyjemność wybudować szpital. Nie, nie przychodnię, kliniczkę albo salon rehabilitacji. Duży: 120 łóżkowy szpital, 14.000 m2 powierzchni medycznej w Krakowie na osiedlu Piaski. W miejscu, gdzie przewidywano go jeszcze w czasach PRL. www.swrafal.pl powstał nakładem 150 mln PLN bez najmniejszego wsparcia ze strony państwa.

Jako posiadacz szpitala będę bił nieustające pokłony Pani Minister Ewie Kopacz, ponieważ wyłącznie jej podejście zapewniło tej placówce możliwość uczciwego konkurowania z innymi, wyłącznie państwowymi jednostkami. Co było powodem niechęci? Otóż w Polandzie nowe szpitale wcale nie są potrzebne. Ba, wiele z istniejących należałoby zamknąć, ale istnieją, ponieważ leży to w interesie rozmaitych politycznych środowisk. Z dostępem do świadczeń medycznych ma to bardzo niewiele wspólnego. Co więcej, każdy szpital publiczny stara się chwalić tym, jak dużo zarabia. Od zawsze mnie to dziwi. Od publicznej placówki nie powinno się bowiem oczekiwać zysków! Jeśli je ma, powinna oferować więcej świadczeń dla chorych. W praktyce zyski zasilą fundusze wynagrodzeń albo budżety zakupu nowych urządzeń medycznych.

Dlaczego w takich okolicznościach zdecydowaliśmy się na budowę szpitala? Dlatego, że prywatnych szpitali sensu stricte w Polandzie praktycznie nie ma. Zakładaliśmy, że prywatny szpital, leczący komercyjnych i publicznych pacjentów, będzie atrakcyjną ofertą na rynku. I tak się powoli dzieje. Ale wcześniej stoczyliśmy zażartą walkę z systemem, który traktował nas jako bardzo niebezpieczny ewenement. Sugerowano, że budujemy szpital dla bogatych i podobne wierutne bzdury. Prawda jest natomiast taka, że wielokrotnie te same procedury wyceniane są różnie – tyle, że odwrotnie niż może się wydawać! Za szereg zabiegów więcej płaci NFZ niż komercyjny pacjent. Przykłady? Choćby dyskopatia czy zdecydowana większość procedur ortopedycznych. Bardzo często okazuje się, że w Polandzie nawet zamożne osoby wolą jednak poczekać na operację „na fundusz” wychodząc z założenia, że im się po prostu należy. Podejście słuszne, ale przy wielu schorzeniach dość nieroztropne. Warto wspomnieć, że gross komercyjnych zabiegów kosztuje w przedziale od 2,5 do 5 tysięcy złotych. Otwieram pierwszą lepszą gazetę codzienną. RTVEUROAGD, Sharp 60 cali 5999, Panasonic 42 cale 1999, laptop Samsung 2799. Wszystko na raty. W 2010 roku sektor AGD sprzedał za 3,8 mld PLN. Oczywiście my również oferujemy raty. Ale zdrowie na raty nie wytrzymuje konkurencji z lodówką lub telewizorem.

Problemem polskiego systemu ochrony zdrowia nie jest brak szpitali, tylko brak finansowania świadczeń. Wydaje się zbyt wiele na sprzęt, a za mało na proces leczenia. Dlatego w takim na przykład Krakowie i okolicy , gdzie jeszcze niedawno działały 3 tomografy, dzisiaj działa ich 14. Postęp? Być może, ale większość z tych urządzeń nie ma obłożenia. Jest ich za dużo w stosunku do populacji. Prywatne ubezpieczenia, którymi mami się wyborców to pieśń przyszłości. Skarb Państwa nie jest zainteresowany żadnym wspieraniem takiego systemu w czasach, kiedy dokonał właśnie napadu na nasze prywatne emerytury w OFE. Tak długo, jak długo politycy będą zakładnikami lokalnych uwarunkowań, medycyna w Polandzie się nie zmieni. Głosy tej grupy zawodowej są nie mniej ważne niż relacje po wyborach. Było nie było, taki zawał to w zasadzie męska choroba. I baaaardzo polityczna.

Toteż w każdym programie wyborczym natrafimy na „problematykę zdrowotną” pośród innych ambitnych projektów.  Obawiam się jednak, że w nowym parlamencie nie będzie najmniejszych szans na inne ambicje, niż osobiste ambicje politycznych liderów.

Nie zdziwię się, jeśli wybory wygra PiS z niewielką przewagą nad PO, które utworzy rząd w koalicji z Palikotem i PSL. W zasadzie nie ma większego znaczenia kto te wybory wygra, bo i tak zanosi się na to, że PiSowi przypadnie rola wielkiej opozycji. Dodajmy rola niezwykle wdzięczna, bo w Polandzie partia władzy wyłącznie traci. Obawiam się, że w chwili gdy wkraczamy w najbardziej niepewny czas w gospodarce Europy i świata, będziemy  u siebie mieli najmniej stabilny rząd podatny na szereg wewnętrznych napięć i koniunktur. Z olbrzymim prawdopodobieństwem Donald Tusk znajdzie się w podobnym położeniu do Jarosława Kaczyńskiego z 2005 roku. Jest tylko jedna różnica: wtedy gospodarka rosła. Dzisiaj się kurczy.

Premier Tusk straszy premierem Palikotem. Zupełnie niepotrzebnie, choć nie wie przecież, jaki rachunek skandalista wystawi za udział w koalicji. Pamiętajmy, że w podobnej sytuacji Andrzej Lepper został wice premierem. Premier Tusk będzie nam przewodził w 2012 roku, a już na pewno do jesieni. A co będzie dalej? Tego nie wie nikt. W walce o koryto może dojść do najbardziej egzotycznych przetasowań.

4 komentarze

Kupa w raju

Czyli o tym, że ortodoksyjny nordyk to jak zwykle psychopatyczny zabójca, model państwa opiekuńczego bankrutuje, a  kozioł ofiarny potrzebny jest zawsze.

Norwegia, która od piątku jest na ustach wszystkich komentatorów, nie pojawia się w takich okolicznościach zbyt często. Jeden z najbogatszych krajów świata i chyba jedyny, w którym ponad 50% PKB stanowią podatki, wytrwale realizuje przyjętą lata temu strategię budowy nowego społeczeństwa. Na takie eksperymenty można sobie pozwalać, jeśli zaledwie 5-cio milionowa populacja korzysta ze wspomagania w postaci olbrzymich złóż ropy i gazu, co bezpośrednio i pośrednio przekłada się na imponujące ponad 50k USD PKB per capita. Nic dziwnego, że we wszelkiej maści rankingach Norwegia wygrywa jako jeden z najlepszych albo wręcz najlepszych kraj do życia, który, jeśli komukolwiek ustępuje -choćby statystycznie – to wyłącznie Luksemburgowi, bo takie na przykład USA w rankingu sporządzanym przez agendę ONZ lokują się na miejscu 14. Trudno się zatem dziwić, że Norwegia zachorowała od pewnego czasu na krzewienie „modelu norweskiego” po tym jak „model szwedzki” uległ pewnej erozji. Ciekawym przejawem egocentrycznego punktu widzenia tamtejszych władz była odmowa wydania mułły Krekara. Uznano, że wydanie Kurda naruszałoby prawa człowieka. To w sumie dość ciekawe uzasadnienie szczególnie  jeśli weźmiemy pod uwagę, że przeciętny Polandowiec Norwegię odświeżył sobie w pamięci przy okazji niedawnej akcji niesławnej pamięci detektywa Rutkowskiego. Przy tej okazji media i komentatorzy przybliżyli nam tamtejszą politykę rodzinną i jej wyraźnie trącące totalitaryzmem imperatywy. Być może istnieje pewien związek pomiędzy wszechobecnym, wszechwiedzącym państwem a kondycją psychiczną obywateli, którzy jako obywatele najlepszego państwa do życia na świecie powinni być nieustająco rozradowani i optymistyczni. W praktyce okazuje się, że bywa różnie, co najczęściej składa się na karb pogody i braku słoneczka.

Skąd zatem taki agresywny zamach? Skąd prawicowy ekstremista? Perspektywa historyczna jak zwykle ułatwia odpowiedź. Otóż mimo politycznej poprawności zarówno w Szwecji, jak i w Norwegii, działają prężne organizacje prawicowe o zróżnicowanym odcieniu, ale wspólnym nordyckim programie. Trudno się temu dziwić, jeśli weźmiemy pod uwagę, że nikt tak gorliwe jak Szwecja  nie kultywował osiągnięć III Rzeszy w dziedzinie eugeniki. W Szwecji wysterylizowano do 1976 roku ponad 63 tysiące osób, a problem stał się na tyle poważny, że w 1999 roku powołano specjalną komisję do spraw oceny przesłanek. W miłującej pokój i wolność Szwecji sterylizacja była często wymogiem dla utrzymania opieki nad dziećmi, otrzymania świadczenia społecznego, pracy lub wyjścia z więzienia. Choć Norwegia tak imponujących osiągnięć nie ma, z modelu społecznego swojego południowego sąsiada czerpała pełnymi garściami.

Anders Behring Breivik i jego makabryczna akcja to przykry komunikat dla rządzącej w Oslo centrolewicy. Choć media usiłują przekonywać, że morderca działał sam, raczej trudno w to uwierzyć analizując rozmiar zniszczeń. Ale każde wydarzenie ma swoją polityczną wagę i dla rządu w Oslo jeden świr jest na pewno lepszy niż zorganizowana siatka prawicowych terrorystów. Trudno się dziwić, warto jednak zwrócić uwagę na co innego: społeczeństwa syte coraz bardziej zwracają się ku prawej stronie politycznej sceny. Holandia – niegdyś absolutny prekursor polityki otwartego społeczeństwa, za chwilę może stać się krajem o najbardziej restrykcyjnej polityce wobec mniejszości. Wypowiedzi Geerta Wildersa – szefa trzeciej siły politycznej w Holandii jaką jest Partia Wolności, nie pozostawiają złudzeń co do przyjętego kierunku. „Islam to faszystowska ideologia” – twierdzi publicznie Wilders i… nic się nie dzieje. Po prostu w Holandii wolno już publicznie atakować inne religie, choć jeszcze niedawno groziło to wyrokiem. W zasadzie wyrokiem grozi nadal, ale sądy, choć wszędzie są niezawisłe, wyroki zawsze miarkują. Klimat społeczny za oknem sali sądowej jest zazwyczaj dla miarkujących sędziów nieocenioną pomocą.

Nie zdziwię się, jeśli w ramach odrabiania lekcji rząd norweski wprowadzi nowe ultra agresywne prawo pozwalające tropić „postawy godzące w ład i porządek państwa” co, jak sądzę, pozwoli się dobrać do każdego zagrożenia bez politycznej wrzawy. Popatrzmy tylko na zdjęcia: Anders Behring Breivik to wzorowy nordyk. Czy ktokolwiek podniesie rękę przeciwko zapisom umożliwiającym wytropienie takich ohydnych dewiantów? Zapewne nikt. Państwo dostanie nowe koncesje jeszcze bardziej ograniczające iluzoryczną w zetknięciu z policyjnym aparatem demokrację, a w nowych ustawach nikt przecież nie zapisze, że są wymierzone w prawicę☺. Zagrożenie może czaić się wszędzie, a państwo i jego agendy wiedzą najlepiej jak je odpowiednio wcześnie rozpoznać.
Terroryzm dał państwom wspaniały pretekst do zacieśnienia kontroli nad obywatelami. Państwa skandynawskie i Holandia wyznaczą nowy trend w polityce europejskiej, która musi odpowiedzieć na budzące się masowo prawicowe sympatie. Dzisiaj wolno manifestować niechęć do muzułmanów, jutro przyjdzie kolej na żydów.  We Włoszech opublikowano listę 162 osób pochodzenia żydowskiego, które zdaniem autorów prowadzą działalność na rzecz Izraela i z tego powodu powinny być bojkotowane. Publikacja wywołała powszechne oburzenie. Ale wywołała też powszechną dyskusję na temat owych 162 osób. Jeszcze niedawno nic takiego nie miałoby miejsca. Nikt poważny nie wypowiedziałby się na ten temat. Najwyraźniej publiczne tabu pęka. Politycy to nie święte dziewice w klasztornej szkole. Czują tętno społeczne i na owo tętno muszą reagować.

http://fakty.interia.pl/swiat/news/wlochy-czarna-lista-osob-pochodzenia-zydowskiego,1672011

Z nielicznymi wyjątkami Europą od dziesięcioleci włada lewica. Trudno się temu dziwić, w czasach zimnej wojny, zachodnim demokracjom ZSSR wydawał się być oazą wolności i dobrobytu a prawicowe podejście kojarzyło wyłącznie z III Rzeszą i wojskowymi przewrotami. Zmiany w europejskiej polityce sugerują, że nieuchronnie nadchodzi czas prawicy. Choćby dlatego, że lewica jest już nudna a na państwo opiekuńcze mało kogo stać. Pułkownik Bernhard Gertz z Bundeswehry wypowiada się w „Polsce Zbrojnej”, że jego armia przechodzi transformację i z armii obronnej staje się interwencyjną. Albo mi się wydaje, albo europejskie media się tą informacją nie zajęły. A powinny, ponieważ demontuje się w ten sposób ostatni element zewnętrznej kontroli nad państwem niemieckim. Ale to i tak nieuchronne. Historia jak wiadomo lubi zataczać koło. Były już unie europejskie, były okresy rozpadu i ponownej integracji europejskiej. Co by nie powiedzieć, lewicowe idee zapewniły jak dotąd najdłuższy okres pokoju na dużych połaciach Europy. Ale ów eksperyment najpierw finansowano, jako jeden z frontów zimnej wojny, potem napędzała go dobra koniunktura gospodarcza. Dzisiaj brakuje paliwa a recesja w sposób naturalny radykalizuje nastroje społeczne.

A masy będą domagać się winnych… polityka ich wskaże. Obawiam się, że już niedługo.

7 komentarzy

Siekiera, motyka i krwi szklanka

Czyli o tym, że każdy konflikt etniczny ma swoją cenę, swoich ideologów i jasne ekonomiczne przyczyny.

W bieżącym numerze tygodnika „Przegląd” znajdziemy artykuł przypominający rzeź polskiej ludności zamieszkującej Wołyń. Autor zadaje pytanie, dlaczego nikt –  wliczając w to znanego z aktywności na froncie walki o pamięć śp. Lecha Kaczyńskiego – nie poświęca temu problemowi należytej uwagi, a ofiarom pogromów nie oddaje czci. Pytanie ciekawe, bo w kraju miłującym celebrowanie „ofiary”, niemi świadkowie tych zajść powinni być upamiętnieni. Ale nie są.  Dzieje się tak najpewniej dlatego, że masowe mordy mają zazwyczaj prostą ekonomiczną sprężynę, a prędzej czy później stają się udziałem obu stron.
Stosunki polsko-ukraińskie to temat trudny. Kto wie czy nie bardziej skomplikowany niż analogicznie toksyczne stosunki polsko-litewskie. Te drugie są bardziej zajadłe i aktualne do dzisiaj ponieważ dotyczyły głównie konfliktu z inteligencją, te pierwsze – z chłopstwem. Konflikt polsko-ukraiński zaczyna się u schyłku I Wojny Światowej i trwa w zasadzie przez cały okres II RP gdzie kolejne pacyfikacje ukraińskich wiosek czy zamach na ministra spraw wewnętrznych Pierackiego to ponure wyznaczniki skali napięcia. Myliłby się ten kto sądzi, że polityka polska wobec Ukraińców w latach 1917-1939 roku to proces budowania ideologicznej jedności. Wprost przeciwnie. W Europie nacjonalizmów nie było miejsca na tolerowanie ambitnych, a jednocześnie pozbawionych szerokich elit, narodów. Nie stawiam oczywiście tezy, że polityka polska rozpoczęła, lub choćby usprawiedliwiła, późniejsze rzezie.

Uważam jednak, że agresywny polonizm i towarzysząca mu brutalna polityka kształtowała postawy, które można było później łatwo wykorzystać. Przy okazji sumując wołyńskie ofiary warto zadać sobie pytanie, dlaczego dopiero w 1943 roku podjęto decyzję o formowaniu oddziałów partyzanckich, których celem byłaby ochrona polskiego żywiołu? Warto przy okazji zdać sobie sprawę, jak politycznie wahliwe musiało być w tym względzie kierownictwo AK. Czemu? Spontanicznie powstające samoobronny korzystały albo z opieki, albo z dozbrojenia ze strony Niemców. Kalkulowano, że współpraca z Niemcami na większą skalę może dać doskonały argument propagandzie Kremla i w efekcie doprowadzić do skutecznego odebrania Ziem Wschodnich. Zakłada się w tym miejscu, że ci wszyscy mieszkańcy Krzemieńców, Horochów czy Buczaczy za Polskę i Polskość chcieli oddać życie.

Czyżby? Czy aby na pewno niepiśmienny chłop skonfrontowany z alternatywą śmierci przez zarąbanie albo ukrainizacją takiego wyboru by nie dokonał? Pomijam tu oczywiście dodatkowe a ważne tło, czyli kryterium narodowościowe ustalane głównie przez kościół. Co ciekawe, na tym terenie istniał pewien specyficzny proceder. W przypadku małżeństw mieszanych swoistą dwubiegunowość celowo pielęgnowano wychowując córki w wierze matki, a synów – w wierze ojca. OUN-owskim czy polskim nacjonalistom takie podejście podobać się nie mogło. Ukraińskie rzezie miały na celu fizyczne usunięcie ekonomicznej konkurencji zarówno polskiej, jak i żydowskiej. UPA z jednakową zajadłością tępiła jednych i drugich, dając się również we znaki zamieszkującym te tereny Słowakom. Wymordowana rodzina to dodatkowy kawał pola, krowa czy koń dla ukraińskich gospodarzy. I ten czynnik ekonomiczny w operowaniu siekierą i bagnetem doskonale zapewne pomagał. Skąd zatem ostrożność polskich środowisk w zestawieniu z ewidentną „ofiarą wołyńską”? Po pierwsze zaniechania rządu londyńskiego, po drugie kontrrepresje samoobrony polskiej, a następnie 27 wołyńskiej dywizji AK, która, jak to się zgrabnie opisuje,  wygnała żywioł ukraiński z terenu swojej koncentracji celem zniwelowania wsparcia taktycznego dla oddziałów UPA, czy wreszcie działania NSZ na Lubelszczyźnie, a w końcu również sama Akcja Wisła.

Stosunki polsko-ukraińskie to przykra lekcja wzajemnych zaniechań i krzywd. Z tej perspektywy pomniki w Hucie Pieniackiej pod Lwowem (gdzie wymordowano Polaków) i Pawłokomie pod Rzeszowem (gdzie wymordowano Ukraińców) niczego nie zmienią i niczemu już nie pomogą. Nikt przecież nie przyzna otwarcie, że filozofia czystek etnicznych odpowiadała obydwu stronom. Taka konkluzja jest politycznie niewygodna. W pamięci ofiar są przecież nie ci, którzy z premedytacją zarąbywali sąsiadów, ale również ci, którzy uratowawszy się z opresji albo na wieść o niej, ruszali z odsieczą z jednym zamiarem: wyrównać śmiercią śmierć. Oczywiście możemy wierzyć, że nasi rodacy w ramach retorsji urządzali pogadanki, ale to dość naiwne założenie. I jeśli nawet w tym ogólnym rachunku wymordowaliśmy mniej Ukraińców, to czy przegrana w tej mrocznej konkurencji na pewno powinna martwić?

O polskim stosunku do ukraińskiego problemu najlepiej świadczy Akcja Wisła, czyli przeprowadzone w 1947 r. planowe przesiedlenie ludności ukraińskiej na ziemie odzyskane. Eugeniusz Misiło, Ukrainiec,  a jednocześnie historyk i polski obywatel, Akcję Wisła nazywa po imieniu: deportacją. I ma rację ponieważ taki właśnie cel przyświecał i sztabowi, który ją planował i politycznym czynnikom, które ją akceptowały. I uwaga: owej akcji nie szykowali komunistyczni czynownicy. W jej ramach dokonało się doskonałe porozumienie II RP i PRL. Całą akcję przygotował sztab pod dowództwem przedwojennego generała Stefana Mossora, który nawiasem mówiąc był jednym z jej głównych inspiratorów, a następnie dowódcą grupy operacyjnej, którą powołano do jej przeprowadzenia.

I tu moja jak najbardziej prywatna opinia na temat stosunków polsko-ukraińskich. W 1992, kiedy akcja Wisła była jeszcze tematem tabu, pisałem o niej pracę. Celem było wskazanie efektów gospodarczych tej akcji i to zarówno poprzez, jak i w wyniku przesiedleń. Pisałem ją dzięki materiałom i wskazówkom cytowanego już Eugeniusza Misiło.

Współpraca układała się doskonale, uzyskałem dostęp do wielu materiałów a w efekcie powstała praca, której być może do dzisiaj nikt nie podjął, ponieważ ekonomiczną stroną mordów jakoś nikt się zajmować nie chce. Ale niestety, mojej pracy Pan Eugeniusz nie zaopiniował. Pracę konsultowałem kilkakrotnie wypowiadając się zawsze w duchu niesprawiedliwości, makabrycznych skutków dla ukraińskiego społeczeństwa i wymiernych ekonomicznych strat, które poniosło. Stosunki były sympatyczne na tyle, że pewnego dnia zostałem zaproszony na szersze spotkanie dotyczące interesujących mnie problemów, na którym…  rozmawiano po ukraińsku. I tu po raz pierwszy ujawniłem się jako wróg czyli Polak. Ale ponieważ treść pracy była ideologicznie prawidłowa kontaktowaliśmy się dalej, chociaż życzliwość Pana Eugeniusza uległa zrozumiałej skądinąd erozji. Aż ulotniła się całkowicie, kiedy przyszło do mojej konkluzji. A zawarłem w niej dwie tezy: że deportacja była z ówczesnego punktu widzenia uzasadniona – to raz, oraz to, że  gdyby jej nie dokonano groziłaby oderwaniem części terytorium polskiego.

I w tym momencie wybuchła bomba. Zostałem jednoznacznie zakwalifikowany jako polski szowinista, a współpraca jak łatwo sobie wyobrazić, natychmiast się zakończyła. Ktoś zauważy, że w Polandzie żyje mniejszość litewska i do żadnych niepokojów nie doszło. Owszem, nie doszło, ale z kilku powodów: po pierwsze – rodzaj namiętności jest tu zupełnie inny, po drugie – w okolicach granicy po stronie polskiej jest niewielu Litwinów, za to po stronie litewskiej znacznie więcej Polaków i tym samym wszelkiej maści zamieszania byłyby po prostu politycznie nieroztropne. Na pograniczu ukraińskim byłoby zupełnie inaczej. Obie strony granicy zamieszkiwałaby zwarta i jednoznacznie antypolska społeczność. Dlaczego uważam, że antypolska? Każdy z czytelników, który wychował się na wsi lub choćby na niej bywał wie dobrze, że pamięć w ludziach trwa długo, a przedawnieniu nie ulega nic. Widomo zatem dokładnie kto, komu, co i dlaczego. Trudno zatem przyjąć, że w 1989 roku sąsiedzi nie pamiętaliby kto, kiedy i kogo zabił, szczególnie, gdyby im jeszcze zasugerować, że takie wspominanie jest jak najbardziej oczekiwane przez takie czy inne władze.

Proponuję przypomnieć sobie Vukovar – kliniczny przypadek reanimacji doskonale pamiętanych przez oba narody, choć historycznych, masakr. Dodajmy, że ówczesna polityka europejska popierała zbrojne rewolty, ponieważ były one zazwyczaj na rękę zwycięskiemu USA. Sam pamiętam doskonale z jaką dumą oglądałem jeszcze w 1988 roku zdjęcia z zamieszek w Nagornym Karabachu, nie angażując się zbytnio w analizę dlaczego, kto i kogo tam bije. Ot, uzasadniona rewolta ciemiężonych przez sowiecki reżim. Ponadto nie jestem pewien, czy lobby ukraińskie w Niemczech  i USA nie jest przypadkiem silniejsze, a już na pewno lepiej zorganizowane, niż polskie. Uważałem i uważam, że do większych czy mniejszych niepokojów by doszło i jestem bardziej niż pewien, że zideologizowani młodzieńcy po obu stronach barykady na pewno by się w ten konflikt zaangażowali. A może inaczej, wypowiem się za swoje ówczesne środowisko: na sygnał do walki o polskość odpowiedziałbym na pewno. Praktyka zaobserwowana później w niedalekich nam państwach pozwala mi niestety być pewnym, że w ramach owej polskości, umacniania lub zaprowadzania, zabiłbym i polecił zabić wielu niewinnych ludzi. Bo kryteria etnicznych czystek były, są i będą takie same: ziemia za krew.

Oburzenie? Przytoczę prosty motywator dla mało walecznych, który stosowano powszechnie w byłej Jugosławii. Drogi czytelniku, wychodzisz do jakiejś pracy jaką jeszcze masz. Twoje dziecko jeszcze chodzi do szkoły. Po powrocie do domu dowiadujesz się, że ta szkoła została napadnięta, a dzieci bestialsko zamordowane. Przez czetników albo ustaszy albo jakichkolwiek innych wrogów.  Czytelniku obdarzony potomstwem, które kochasz, zadaj sobie pytanie: ile w takiej sytuacji znajdziesz w sobie woli wybaczenia, a ile zwierzęcej żądzy zemsty. Znam takich, którzy się nie oparli i sam na pewno bym się nie oparł. Czasem kiedy w tle powiewają flagi patrzę na swoje dzieci i przypomina mi się wtedy niechęć mojej babki do opowiadania o wojnie. Miała o czym opowiadać, bo była to odważna, odznaczana kobieta, która wiele przeszła. Machała ręką i mówiła, że to nieważne, a modlić się trzeba o to, aby nigdy nic takiego więcej nie miało miejsca i lepiej znać język wroga niż przyjaciela. Powtarzała też wiele innych, bynajmniej nie rewindykacyjnych poglądów wobec ówczesnej rzeczywistości, choć PRL zdeklasował ją w sposób bolesny. Jej przyjaciółka, wielkiej odwagi łączniczka Góry Doliny dowódcy batalionu Stołpeckiego, powiedziała mi kiedyś: z krwią na rękach już nikt nigdy szlachetny nie będzie, bez względu na to, za co walczył. Jej opowieści o życiu codziennym zgrupowania AK w Puszczy Kampinoskiej w czasie Powstania Warszawskiego skutecznie temperowały mój podlaski, genetyczny nacjonalizm.

Dlatego uczmy się języków i módlmy do każdego Boga, aby topiąc bagnety w ciałach ofiar, nie umierać razem z nimi. Bo żyć tak jak wcześniej już przecież nie będziemy mogli.

10 komentarzy

Zabili mu syna

Czyli co łączy Piaseckiego z Olewnikiem, Józefa Jędrucha z Mittalem oraz jaki wpływ mają służby specjalne na bezpieczeństwo państwa.

Afera „Olewnika” jest już za pewne nieco nudna dla przeciętnego czytelnika, choć nagłe zwroty akcji, takie jak choćby niedawne oświadczenie Jacka Karpinskiego – przyjaciela świętej  pamięci Krzysztofa Olewnika,  że jednak ma coś na sumieniu dodają jej nowego smaczku. Wielokrotnie powtarzany w mediach skrót tej historii zapeklował już skandal który kosztował życie denata i karierę kilku osób nie wspominając już o tajemniczej fali samobójstw która nawiedziła nawet jednego ze strażników.

Jak wiadomo dzięki kumulacji tych  nieprawdopodobnych wydarzeń sprawa okazała się przez chwilę na tyle priorytetowa aby zajęła się nią specjalnie powołana komisja sejmowa, a minister Ćwiąkalski stracił stanowisko. To taka nasza Polandowa specjalność zarezerwowana w zasadzie wyłączenie do afer. Ustawodawcy wydaje się bowiem, że polityczna emanacja jego ciała w bliskim kontakcie z przestępstwem i telewidzem ( choć dziwnym zbiegiem okoliczności afery Olewników nikt nie transmituje ) podniesie autorytet i wiarygodność państwa.

Nic bardziej błędnego. Komisja na pewno może pomóc ambitnemu posłowi w zrobieniu kariery. No ale musi być jeszcze do tego nośny temat, a sprawa Olewnika to raczej grząski grunt. Mimo, że kolejna prokuratura zabrała się ostro do pracy to nadal nie wiadomo nic poza poprzednimi ustaleniami. Owszem dowiedziono zgubienia olbrzymiej ilości dowodów, lekceważenia doniesień, niefrasobliwości funkcjonariuszy czy wręcz pobranych zeznań. Nikt nie odpowiedział jednak na podstawowe pytanie: kto zlecił to porwanie i dlaczego porwanego przetrzymywano tak długo zanim został zamordowany. Nie mówiąc już o tym jak to się stało, że sprawą interesowały się od jej zarania najwyższe czynniki państwowe.

Mogło by się również wydawać, że to jedyna taka sprawa w Polandzie kiedy wielki aparat siłowy jakim jest prokuratura i policja nie może sobie poradzić z ustaleniem podstawowych faktów. Otóż nic bardziej błędnego. Miał już miejsce podobny przypadek. Aż dziw, że nie został jeszcze wskazany przy tej okazji.

Uczeń od Świętego Augustyna

17 stycznia 1957 do grupy uczniów wychodzących z lekcji podszedł nieznajomy mężczyzna. Wymienił nazwisko jednego z chłopców pytając czy znajduje się w grupie. Nieświadom niebezpieczeństwa chłopak ujawnił się. Nieznajomy przedstawił mu następnie legitymację okazał plik dokumentów i poprosił chłopca aby udał się razem z nim. Tak też się stało. Chłopcy zauważyli jeszcze, że ich kolega wraz z dwoma mężczyznami o wyglądzie „typowych tajniaków” wsiadł do zaparkowanej niedaleko taksówki. Zdołali również zanotować jej numer. I nie było by pewnie w tym nic dziwnego gdyby nie to, że chłopiec nazywał się Piasecki i był synem charyzmatycznego wodza PAX-u.  W taki właśnie sposób zaczyna się jedna z największych afer kryminalnych PRL. Gdzie tu analogie? Porwano pierworodnego syna, domagano się okupu angażując bliskich w skomplikowane podążanie tropem kolejnych wskazówek i mimo pełnej woli do zapłacenia okupu porwany został zamordowany i odnaleziony w zasadzie przypadkiem prawie dwa lata od śmierci. I coś jeszcze. Mimo pościgu rozpoczętego godzinę od porwania sprawców nie udało się zatrzymać! Ba, w efekcie szeroko zakrojonego śledztwa prowadzonego w policyjnym totalitarnym państwie ujęto zaledwie Ignacego Ekelringa kierowcę feralnej taksówki. Co ciekawe, człowiek którego współudział w porwaniu był na 100% pewien, zatrzymany został wyłącznie dzięki nieustępliwości i kontaktom ojca porwanego. Zatrzymano go w ostatniej chwili na granicy w Zebrzydowicach. Co więcej, mimo tych okoliczności nie został zatrzymany od razu. Dopiero po kilku miesiącach wydano stosowny nakaz i Ekelring znalazł się w areszcie. Niestety na kilka dni przed wyznaczonym początkiem procesu prokuratura wycofała z sądu akt oskarżenia. Był grudzień 1959. W chwilę później Ekelringa zwolniono z aresztu, a sprawa praktycznie wisiała w powietrzu aż do 1982 roku kiedy została oficjalnie umorzona na skutek przedawnienia. Ciekawe prawda? W czasach wszechwładnej bezpieki organom ścigania ginęło wszystko: taśmy z nagraniami dzwoniących do Piaseckiego porywaczy, zeznania świadków, zebrane dowody w tym list wysłany przez porywaczy a podejrzani bez przeszkód wyjeżdżali za granicę. Mało tego, kilku świadków którzy złożyli zeznania demaskujące matactwa Ekelringa zostało później pobitych albo zastraszonych. Napastnicy nie kryli się z intencjami. Domagali się milczenia. W 1992 roku Antoni Maciarewicz przekazał rodzinie część akt związanych ze sprawą. Część ponieważ reszta do dzisiaj znajduje się w zbiorze zastrzeżonym co oznacza, że służby specjalne nadal uważają te materiały za istotne mimo upływu 52 lat od tej zbrodni. Najprawdopodobniej dla samych służb. Czemu?

Porwanego Bogdana znaleziono prawie dwa lata po porwaniu w piwnicy jednego z warszawskich domów. Nie został wprawdzie w tej piwnicy zamurowany żywcem ( jak do dzisiaj głosi plotka ) ale faktycznie zabójcy postarali się aby ciała nie odkryto za prędko. Chłopiec ze sztyletem wbitym prosto w serce został umieszczony w piwnicznej toalecie którą następnie zabito gwoździami. To wraz z fetorem rozkładającego się ciała skutecznie odstraszało ewentualnych dociekliwych. I tu pora na smaczek. W budynku o którym mowa znajdował się lokal operacyjny  MSW a człowiek odpowiedzialny za ten lokal znał zarówno Ekelringa jak również pozostałe osoby których udział w sprawie udało się ustalić. Sam Ekelrigng dożył spokojnej starości. Umarł w 1977 roku. Do dnia śmierci utrzymywało go MSW. Śledczym nic ciekawego nie wyjawił poza jednym. Zeznał kiedyś, zapewne w chwili słabości „tych którzy to zrobili boję się bardziej od was” To nie niechlujstwo, błędy organizacyjne czy ludzkie powodują zaginięcia dokumentów w tego typu sprawach. W każdym systemie prawnym istniał, istnieje i będzie istnieć jeden wytrych: służby specjalne. To obecność służb spowoduje, że nie dowiemy się dlaczego w kluczowym momencie więźnia pilnuje jeden a nie trzech strażników, dlaczego ma alkohol we krwi lub dlaczego nie ma żadnych dokumentów na jego temat. Jeśli nawet pozostanie jakiś ślad wydanych poleceń, to ów będzie tajny i siłą rzeczy wyłączony z dalszego powstępowania. Czy służby stoją ponad prawem? Pośrednio odpowiada na to nazwa aktualnej niemieckiej policji politycznej: „Urząd ochrony konstytucji”. Jak ktoś chroni, to zazwyczaj wie lepiej co jest dla tej konstytucji dobre.

Dlatego w niektórych sprawach akta będą ginąć ponieważ skradziony zostanie samochód którym są przewożone, dowody ulegną zniszczeniu w magazynie a świadkowie zmienią zeznania lub po prostu nie da się ich odnaleźć. Porywacze Piaseckiego nawet nie zamierzali chłopca kiedykolwiek przekazać rodzinie. Obdukcja choć przeprowadzona  po śmierci nie pozostawiała wątpliwości: zabito go praktycznie od razu. Żądania okupu miały wyłącznie zmylić tropy i ojca. Czy Franiewski zamierzał oddać Krzysztofa Olewnika? Nic na to nie wskazuje, rodzina nie unikała płatności okupu. Wykonawca porwania był doświadczony kryminalista ba doświadczonym milicyjnym agentem ale nie morderca. Być może to wyjaśnia gehennę Olewnika w amatorskim więzieniu pod Kałuszynem. W Polandzie brakowało podówczas doświadczonych morderców. Dzisiaj poszło by pewnie łatwiej! Obecność w Iraku i Afganistanie dostarczyła naszemu krajowi odpowiedniej dawki ostrzelanych facetów którzy nie odnajdują się po powrocie.

Każda służba w każdym kraju posługuje się kryminalistami ponieważ tak jest po prostu łatwiej. Po co omijać wymagania dokumentacyjne skoro można nie dokumentować żadnych poleceń? Wystarczy facetowi złapanemu na kradzieży samochodów wydać polecenie kradzieży wskazanego. Czemu to zrobi? Bo jak go złapią na kolejnej własnej robocie to ktoś go pewnie wyciągnie. Pan Jacek Karpinski również „przypomina” sobie nowe fakty i nie zaprzecza już udziałowi w porwaniu. Dzieje się zapewne dlatego, że równolegle toczy się przeciwko niemu postępowanie związane z jego działalnością biznesową czyli handlem stalą. Każdy kto pamięta KFI Colloseum Józefa Jędrucha zrozumie jak bardzo się nim swego czasu interesowano. Na wszelki wypadek jednak przypomnę. Pan Jędruch skupował długi wielkich zakładów a następnie za owe długi te zakłady przejmował. Powyższe ze zrozumiałych względów niezwykle niepokoiło polskie władze ponieważ w portfelu znajdowała się między innymi Huta Ferrum i Huta Pokój. Jędruch był poważnie traktowany jako kandydat do zakupu Huty Im Sędzimira. Jeśli nabycie tych hut przez faceta z nikąd nie uzasadnia w oczach czytelników rozwinę to w osobnym poście. Zwracam tylko uwagę, że w 2001 roku twarz Józefa Jędrucha poznali wszyscy w Polsce dzięki gigantycznej kampanii bil bordowej. To jemu właśnie zawdzięczamy koncepcję koncernu Polskich Hut Stali, hasło którym się wtedy reklamował. W owym czasie toczyła się poważna gra o to koto skonsoliduje polski przemysł stalowy. Jakoś trudno założyć aby Krup Stal Karpińskiego i Olewnika w ogóle w tamtej grze nie uczestniczył. Oczywiście nie w roli wielkiego gracza. Ale w jakiejś kombinacji operacyjnej? Któż to wie.

1 Comment