Unia secesjonistów

Czyli o tym, że razem raźniej, ale samemu taniej oraz o tym, że to, co było, a jeszcze się nie powtórzyło, ma wielkie szanse zdarzyć się w przyszłości.

Co za czasy! Gdziekolwiek się obejrzeć to albo będzie wojna, albo jest, albo właśnie się skończyła. Jeśli nie mamy do czynienia, z którąś z wymienionych opcji, pozostaje jeszcze rozpad państwa. I nie chodzi już dzisiaj o jakieś tam Bałkany niedostrzegalne dla zagranicznych komentatorów dorzecza Dniestru. Powoli, aczkolwiek nieuchronnie, kandydatem numer jeden do dezintegracji staje się Zjednoczone Królestwo. Temat nie jest oczywiście nowy, ale nabiera zupełnie innego znaczenia w świetle słabnącego coraz bardziej Londynu. Nie jest dla nikogo tajemnicą, że UE gorąco popiera wszelkie separatyzmy. Dopóki jest związkiem dużych państw musi się z nimi liczyć, toteż funkcjonuje mniej lub bardziej jako pozorna władza. Historia dostarcza tylu przykładów, że nawet politycy w Brukseli uświadomili sobie nad wyraz jasno, że nic tak Unii dobrze nie zrobi jak maksymalny demontaż , czego tylko się da. A chętnych nie brakuje.

Do nieco wyleniałych już pretendentów do własnej państwowości, takich jak kraj Basków czy Katalonia, dołączają nowi znacznie bardziej emocjonujący, tacy jak Szkocja czy… Bawaria. Ależ to by był wspaniały prezent dla władyków z Brukseli, gdyby Bundesrepublika dała się cofnąć do czasów, gdy skutecznie napuszczano na siebie odrębne księstewka! Oczywiście chętnych jest znacznie więcej, a nawet w grupie starych wiarusów aktualne są ciągle te same problemy. Choćby Baskowie. Słabnąca Hiszpania może się ugiąć w kwestii niepodległości. Znacznie gorzej wygląda to we Francji, w której, jak media lubią zapominać, żyje wprawdzie znacznie mniej, ale jednocześnie bardziej radyklanych Basków niż po hiszpańskiej stronie granicy. Paryżowi wszelka niepodległość Basków absolutnie nie pasuje.

Najlepszym przykładem jest tu zapomniana już dzisiaj afera GAL. Grupos Antiterroristas de Liberacion to nic innego jak zgrabna nazwa dla stworzonej pod kuratelą hiszpańskiego MSW – organizacji, której działania lepiej oddaje ukuta przez dziennikarzy nazwa „szwadrony śmierci”. Tytułowi bojownicy wyzwolenia zajmowali się porywaniem, torturowaniem i w konsekwencji  zabijaniem aktywistów ETA głównie po francuskiej stronie granicy z pełnym przyzwoleniem tamtejszych władz specjalnych. Każdy, kto zmarszczy czoło nad tym brudnym procederem powinien wiedzieć, że był to pomysł… socjalistycznego rządu! GAL działały od 1980 do 1987, odnosząc (jak to się ładnie mówi) spektakularne sukcesy. Nie mogłyby mieć miejsca, gdyby nie wsparcie Paryża. Centrum dowodzenia ETA znajdowało się na terenie bezpiecznej Francji – tam również prowadzona była robota ideologiczna i szkoleniowa.

Ktoś powie, że to wszystko przeszłość, a dzisiaj wszelkie problemy załatwia się przecież na papierze i w bankach. Wiedzą o tym zdemilitaryzowani żołnierze IRA, którzy sporą część swojej aktywności poświęcali na pospolite rabunki oraz opodatkowanie prowadzących działalność gospodarczą obywateli. To niechęć tych ostatnich do składania nieustającej ofiary ekonomicznej doprowadziła w końcu do przerwania krwawego konfliktu. Choć w teorii zwyciężył rozsądek, to próba weryfikacji tej tezy na ulicach Belfastu skłoni do szybkiej refleksji. Zwyciężyła polityka subsydiowania, która dotyczy nawet terrorystów – weteranów. Uznano, że lepiej im płacić emerytury niż pozostawić samych sobie. Dzięki tej słusznej skądinąd decyzji, powinniśmy być ostrożni na wczasach w Hiszpanii. Może się okazać, że aroganccy i wrzaskliwi brytyjscy turyści, chlejący obok nas na plaży, to podtatusiali terroryści :).

Jeszcze ciekawszym przykładem jest Flandria. Ten niegdyś najbiedniejszy obszar sztucznie wykreowanej Belgii (nota bene na miarę symbolu zasługuje fakt, że siedzibą UE jest stolica najbardziej sztucznego kraju w Europie), odseparowany niegdyś granicą od bratnich Niderlandów i pogardzany przez francuskojęzycznych Walonów, dzisiaj również ma apetyt na własną państwowość. Co ciekawe w mediach rozważa się ekonomiczne skutki takiego rozwodu zapominając, że w ramach wspólnej Europy skutków nie powinno być praktycznie… żadnych.

Tym, co przez lata grupowało odrębne regiony w ramach nadrzędnych organizmów politycznych, był system prawno – ekonomiczno – podatkowo – celny. Wyłom z systemu mógł wywołać sytuację, w której nasze wyroby na dawnym własnym rynku staną się droższe (cła) lub niemożliwe do sprzedaży (koncesje). Dzisiaj, kiedy zasady handlu regulują nadrzędne przepisy UE, przynależność państwowa nie ma już praktycznego znaczenia.

Znaczenie ma, jak zwykle, coś innego – czyli w zasadzie to, co w bycie państwowym najważniejsze jest zawsze: o władzy decydują przede wszystkim pieniądze.

Unia rozpędzonych maszyn drukarskich to doskonały inkubator separatyzmów, szczególnie w tych krajach, gdzie biedniejące centrum nie da już rady podtrzymywać takich czy innych serwitutów dla mniejszości. Najlepszym przykładem jest tu Szkocja. Polskim komentatorom zdarza się pogardliwie odnosić do tamtejszych dążeń i to często tym samym, dla których Kirncholm, Chocim i Wiedeń znaczą nadal więcej niż PKB per capita.  W praktyce kraj, który poddano brutalnej kolonizacji zjednoczony najpierw osobą króla (1603), w unii realnej znalazł się dopiero sto lat później. Od 1999 roku odzyskał lokalny parlament, a teraz coraz wyraźniej domaga się niepodległości z cichym, ale wyraźnym przyzwoleniem UE, która doskonale zdaje sobie sprawę z efektów stosowania sprawdzonej dewizy divide et impera. Szkocja z własnym drukowanym europapierem to dobre rozwiązanie szczególnie wobec ujadającego przy każdej okazji Camerona, który z premiera Wielkiej Brytanii zostałby premierem jakieś tam Anglii; gdyby tak jeszcze odskrobać go z Walii. Oczywiście dla City, które jest osią angielskiej gospodarki, posiadanie Walii czy Szkocji to problem wtórny pod warunkiem, że zmiany polityczne nie naruszą praw i serwitutów ekonomicznych. Zresztą gdzie jak gdzie, ale nad Tamizą demontaż ćwiczono wielokrotnie.

W pragnieniu secesji nie ma w sumie nic dziwnego, tym bardziej, że historyczne odrębności zostały obecnie wsparte przez zdobytą przez lata zamożność. W Belgii widać to najwyraźniej. Aż do lat 70-tych bogata przemysłowa Walonia szydziła z biednej Flandrii. Dzisiaj sytuacja jest dokładnie odwrotna. Przemysł ciężki na południu podupadł, północ rozwinęła się korzystając z doświadczeń wschodnich sąsiadów. Nie inaczej jest w Hiszpanii, gdzie biedny kraj Basków – dzisiaj centrum, już więcej daje niż zeń otrzymuje. Podobnie jest w Katalonii.

Najjaskrawiej relację winien – ma widać na przykładzie Bawarii – kraju, w którym teoretyczne prawdopodobieństwo secesji jest najniższe. Ale to przecież wyłącznie kwestia czasu. Miernikiem zamożności w Niemczech jest słynna „linia białej kiełbasy”, wskazująca aż nadto wyraźnie gdzie Niemcy jako naród lokują swoją przyszłość. Brak granic i unifikacja przepisów ponadnarodowych w połączeniu z ochotą do korzystania z własnych wpływów podatkowych to pokusy, którym w dłuższym okresie nikt się nie będzie mógł oprzeć. Tym bardziej, że proces decentralizacji nie jest niczym nowym i występuje zawsze po… centralizującym skoku. Za chwilę pojawi się moda na rozpisywanie się o aksamitnym rozwodzie Czech i Słowacji, choć przy tej okazji nie wspomni się pewnie o namiętności z jaką budowano wewnętrzną granicę państwową tych krajów.

Każdy opis tamtego rozwodu zaczyna się i kończy najczęściej tym samym stwierdzeniem: rozwodu nie chcieli, ani prawdopodobnie nadal do końca nie zaaprobowali, obywatele obydwu krajów. Pomysł rozwodu i sama egzekucja to wyłączne dzieło tamtejszych polityków.

Dla Europy to dość ważna wskazówka. Polityka w chwilach najważniejszych dla siebie samej zamiast vox populi preferuje vox dei.

9 komentarzy
Previous Post
Next Post