Czyli o tym, do czego służy niebieska lina w Iranie.
500 osób skazanych na wyrok śmierci to doprawdy niewiele, jeśli odniesiemy ten wynik do od zawsze przodującego w tej dziedzinie Państwa Środka. Jeśli dodamy do niego liczbę okaleczonych (odrąbane ręce i palce) otrzymamy wynik lepszy, ale nadal drugoligowy. Niedaleka przyszłość może jednak przynieść spore zmiany w tej materii, o czym być może przekonamy się nawet wspólnie, obserwując newsy na ekranach telewizorów. Iran – bo to o nim właśnie mowa, zaostrza kurs, a władze przywróciły modę na publiczne egzekucje. Na szafot trafia się tam już nawet za pospolite przestępstwa, o czym przekonali się ostatnio dwaj młodzi mężczyźni i liczona w grubych tysiącach gawiedź zgromadzona na miejscu kaźni. Powieszono ich w tym samym parku, w którym napadli i obrabowali przechodnia.
Jakkolwiek Iran ma wieloletnią praktykę w publicznych egzekucjach,
obecne zaczynają nabierać nowego, szerszego znaczenia. Fala przemocy nabiera tempa, ale media nie mają wątpliwości: prawdziwym winowajcą jest nieustająco pogarszająca się sytuacja gospodarcza. Zdecydowana postawa władz ma jednak swój drugi cel: pogrożenie palcem wichrzycielom politycznym, którzy mają się nad czym zastanawiać, bo ostatnie dwie ofiary skazano na śmierć za „wzniecanie wojny przeciw Bogu”, a nie samo pospolite przestępstwo, które popełnili.
Tym samym czuły uścisk władzy dotarł do gardeł legalnej opozycji, przywodząc na myśl sprawdzone wzorce zapomnianego już dzisiaj SAVAKU, który w trudzie i znoju, a pod merytorycznym nadzorem CIA, dbał niegdyś o spokój reżimu Szacha. Dzisiaj równie wyspecjalizowane służby dwoją się i troją, aby władza nie wyślizgnęła się z krzepkich rąk religijnego establishmentu, który ma się czym martwić. Choć w powszechnej opinii motorem rewolucji z 1979 roku była tylko i wyłącznie religijna odnowa państwa, w praktyce głównym motorem zmian był ówczesny kryzys gospodarczy. Islamscy fundamentaliści – jako najlepiej zorganizowany ruch, zapanowali nad przewrotem i nastrojami ulicy.
Co ciekawe, może się okazać, że na naszych oczach domyka się niewiarygodna historyczna pętla, a społeczeństwo irańskie, które 34 lata temu buntowało się przeciwko przyspieszonej europeizacji, dzisiaj ma dość wzorcowej islamizacji. Trudno dziś uwierzyć, że gdy studentki w Teheranie gorliwe zakładały kwefy, ich koleżanki w Libanie, Kairze i Damaszku z dumą paradowały w mini! Dzisiaj, kiedy za sprawą amerykańskich sankcji, reżim oparty na doktrynie proroka się chwieje, generacja wychowanych w pierwszej republice islamskiej ma już 30 lat i powszechne przekonanie, że dalsze podążanie obecną drogą odbiera mi jakiekolwiek życiowe szanse. Może się okazać, że ówcześni i dzisiejsi 20-30-latkowie mają dokładnie te same problemy i te same frustracje. Podczas, gdy kolejne kraje muzułmańskie przyoblekają się w zielony sztandar proroka, pierwsza republika islamska ma kłopot z własną tożsamością, a napęd ideowy, który otrzymała 3 dziesięciolecia temu już całkowicie się ulotnił.
Nie bez znaczenia jest tu oczywiście pręgież sankcji, który skutecznie zdemolował nastroje mieszkańców Iranu. Ciekawym miernikiem w tej materii jest dewaluacja riala. Choć kurs oficjalny wynosi nadal 12.500, to czarnorynkowy dobił już do 40.000. Oczywiście ten imponujący wynik nie zrealizował się od razu. Kurs sypał się od stycznia 2012, ale tempo erozji bardzo rozczarowało Departament Stanu USA. Dlatego też w październiku 2012 dodano do sankcji jeden element: od tej pory każde pośrednictwo finansowe dla Iranu groziło sankcjami gospodarczymi. Efekt był piorunujący: rial, który już się przepołowił, w kilka dni dojechał do 35.000. I choć władze podjęły imponującą krucjatę przeciw walutowym traderom, efekt był łatwy do przewidzenia.
Ulica burzy się coraz bardziej, a władze nie ustają w wysyłaniu mocnych komunikatów. Kilka dni temu w trudnej roli zapoznawania świata z technologią balistyczną wystąpiła małpka, która cała i zdrowa powróciła na Ziemię, zapewniając wszem i wobec, że głowica taktyczna równie bezpiecznie znajdzie się na orbicie, a w efekcie w niebezpiecznej bliskości celów na terytorium USA. Z prezentacją najnowszej broni zaczepnej – myśliwca Qaher 313, poszło już nieco gorzej: zdaniem internautów na transmitowanej online prezentacji pokazywano… atrapę. Zanim jednak roześmiejemy się nad tym incydentem warto pamiętać, że Iran ma jak najbardziej realnie orbitujące własne satelity i przemysł, który pozwolił na taką modernizację amerykańskiego sprzętu zakupionego przez Szacha, aby uniezależnić się od zewnętrznych dostaw.
Tak czy inaczej, rozstrzygnięcie zbliża się wielkimi krokami, a o tym, że na zrewoltowane masy rady nie ma, kto jak kto, ale Ajatollachowie powinni zawsze pamiętać. Ekonomiczny nacisk nie ustanie, a jak należy sądzić z analizy irańskiego dnia codziennego, wszystkich niezbędnych towarów z Chin i Rosji po prostu nie da się sprowadzić. Obama wygrał wybory z polityką sankcji w tle, toteż trudno się spodziewać, aby mając 4 lata spokoju, nabrał ochoty na angażowanie się w jakiekolwiek kosztowne rozwiązania siłowe. Tym bardziej, że broń ekonomiczna stosowana z powodzeniem przez Ronalda Reagana i pierwszego Busha po raz kolejny pokazuje swoją efektywność.
Izrael agresywnie popierał Romneya, więc na miłość obecnej administracji nie powinien liczyć. I choć sympatia to jedno a interesy drugie, trudno się spodziewać, aby Prezydent który wygrał reelekcję dzięki oczekującym świadczeń, zdecydował się na ruchy, które z poprawą dobrobytu w USA nie maja nic wspólnego. Izrael Iranu sam nie zaatakuje, choćby dlatego że działając zgodnie z wypracowaną przez Guderiana reguła „blitzu” nie miałby kim obsadzić zajętego terytorium. Tym samym sankcje będą trwać, a fundusze płynąć do wszelkiej maści niezadowolonych Irańczyków, a w zaciszu laboratoriów odbywać się będzie konsekwentna praca nad uzyskaniem atomowego argumentu. Kto będzie pierwszy – zrewoltowany lud czy naukowcy?
Armii zdemoralizowanych bezrobotnych na front się nie zagoni, a jeśli nawet, to trudno się po nich spodziewać szczytów poświęcenia. Poza tym prowadzenie wojny wymaga pieniędzy, a tych Teheranowi ubywa w szybkim tempie. Może się okazać, że albo Ajatollahom uda się uzyskać broń jądrową i wtedy przycisną USA, albo zmiecie ich ulica zanim zrealizują swój cel.
Ani z jednego, ani z drugiego scenariusza nie wyniknie nic dobrego.