Posts Tagged ‘Europa’

Chory człowiek Europy

Czyli o tym, że 2023 przyniesie kolejną wojnę.  

Choć już nawet fryzjerki zdają sobie sprawę z oczywistego związku pomiędzy Tajwanem a wojną na Ukrainie, to inne kierunki funktory geopolityczne  nieco umykają naszym mediom. Powody są tu dość oczywiste i nieodmiennie wiążą się z polityczną poprawnością: demokratami są „nasi” faszystami są „obcy”.

Z uwagi na powyższe dyktator kalibru Putina jakim jest bez wątpienia Recyp Erdogan może spokojnie realizować swoje polityczne cele bez cienia obaw, że ktokolwiek ośmieli się podstawić mu nogę. Kandydat na nowego sułtana od lat śmiało kroczy drogą do restytucji Wielkiej Porty a konsekwentne naruszenia demokracji umykają jakoś zachodnim komentatorom i szczególną ślepotą w tej kwestii wykazuje się Departament Stanu USA. Ned Price w komentarzu do skazania na więzienie największego przeciwnika Erdogana (Ekrema Imamoglu – burmistrza Istambułu) wybąkał jakieś ogólne formułki i dalej się już nie rozpędził. Nic dziwnego. Turcja zajęła obecnie idealną pozycję strategiczną pomiędzy Moskwą i Kijowem, co czyni z niej ekstremalnie ważnego sojusznika USA a Erdogan wyrósł na gracza, z którym muszą się ponownie liczyć wszystkie potęgi światowe. Tyle, że w wyborach zaplanowanych na czerwiec 2023 wystartować już nie może ale nikt nie może uwierzyć, że rzuci ręcznik i odda władzę w zenicie politycznej potęgi. 

W stuletnią rocznicę  powstania Republiki jedynym ratunkiem dla Erdogana jest stan wojenny a doskonałym przeciwnikiem… Grecja. Choć dla Janusza i Grażyny brzmi to jak kompletna abstrakcja, w Grecji i Turcji historia wojny 1919-1922 to nadal tematyka rodzinnych spotkań. Warto dodać, że dla Greków była to wojna o lebensraum – wojna, której celem było odbudowanie Wielkiej Grecji w jej antycznych granicach. 

I to właśnie wtedy, we wrześniu 1921 r. nad rzeką Sakarya narodziła się legenda Mustafy Kemala – twórcy nowoczesnej Republiki Tureckiej, akuszera zwycięstwa nad Grecją, który słusznie przeszedł do historii z przydomkiem Ataturka (Ojca Turków). Imperium się rozpadło ale dzięki talentom wojskowym i politycznym pierwszego prezydenta Republiki na jego ruinach wyrosła współczesna Turcja. Ryzyka były spore. Dyplomaci zainteresowanych stron zdołali już rozdzielić  łupy i a rozbiór konwalidować w traktacie który zaakceptował Sułtan, ale… odrzuciło nowe, świeckie państwo tureckie. Jako, że było słabe w innych kwestiach takich jak demilitaryzacja Dardaneli, status wysp musiało iść już na pewne ostrożne ustępstwa. 

Rezultatem są traktaty, których legalność można podważać i wiedzą o tym doskonale obie strony potencjalnego konfliktu. Jakie to ma znaczenie? Dość istotne: dlatego cicha wojna grecko-turecka toczy się od dziesięcioleci a każdy rok przynosi większe lub mniejsze ofiary po każdej ze stron. Czy ów spór jest naprawdę tak irracjonalny? Otóż w praktyce relacje 
grecko-tureckie to niemal lustrzane odbicie relacji rosyjsko-ukraińskich a wszelkie różnice wynikają wyłącznie z uwarunkowań geopolitycznych. Niepodległe państwo greckie powstało wprawdzie już w 1830 roku, ale wyłącznie dlatego, że głównym politycznym graczom (Anglii, Francji, Prusom i Rosji) było to po prostu ekstremalnie na rękę: wszystkim razem i każdemu z osobna zależało na osłabieniu Wielkiej Porty. Analogii jest zresztą więcej: na początku 
XX wieku Imperium Osmańskie było dokładnie tym samym, czym Rosja na początku XXI wieku. Turcję wtedy i Rosję współcześnie określa się podobnie: mianem chorego człowieka Europy. 

Aby zrozumieć co dokładnie jest powodem wrogości Aten i Ankary, wystarczy rzucić okiem na dwie przedstawione poniżej mapy. 

Jak widać Grecja kontroluje w zasadzie wszystkie wyspy na Morzu Egejskim, ale głównym przedmiotem owego sporu nie jest nawet samo owych wysp posiadanie, ale to jak są wokół nich określane wody terytorialne. W czasach, gdy zawierano obowiązujące traktaty było to 
6 mil morskich – tyle, że rezolucja ONZ z 1982 roku powiększyła ów dystans dwukrotnie, co w praktyce oznaczałoby (zgodnie z turecką narracją) zamianę Morza Egejskiego w „jezioro greckie”. Twarde stanowisko Turcji niemal doprowadziło do wojny a w 1995 roku parlament w Ankarze większością głosów przegłosował uchwałę, zgodnie z którą naruszenie obecnego status quo będzie traktowane jako akt wypowiedzenia wojny. O tym jak gorąca jest to kwestia najlepiej świadczy długa lista incydentów powietrznych (https://en.wikipedia.org/wiki/Aegean_dispute ). Smaczku całej sytuacji dodaje fakt, że nie dalej jak w sierpniu 2022 r. greckie myśliwce przechwyciły i oznaczyły na radarach (jako dowód, że mogły oddać skuteczne strzały) klucz tureckich myśliwców eskortujących… amerykańskie B52 w trakcie misji bojowej. W odpowiedzi Erdogan oświadczył publicznie, że tureckie rakiety mają już ustalone cele w Atenach i w razie „W” w ciągu kilku minut skutecznie je osiągną. Brzmi znajomo? O tym, że Grecy traktują rzecz poważnie, świadczą najświeższe traktaty wojskowe: armia NATO, nie bacząc na powszechnie znany art. 5, zdecydowała się na osobne porozumienie obronne z Francją i… USA!

Jak w takiej sytuacji Erdogan mógłby poważyć się na atak? Jak to zwykle w geopolityce bywa, wszystko zależy od rachunku zysków i strat a na ten miałyby wielki wpływ wydarzenia na Bałkanach. Jeśli bowiem Serbia zdecyduje się na zaangażowanie w Kosowie, nie zatrzymają jej natowskie siły zbrojne, nie mówiąc już o tym, że natowscy żołnierze w starciu na etnicznych ziemiach serbskich nie dadzą raczej dowodów waleczności. Do walki można wprawdzie użyć armii Kosowa, ale ta tworzy się od 2018 roku i jako realna siła bojowa jeszcze się nie liczy mimo sporych wysiłków amerykańskich. Jej znaczenie mocno by wzrosło, gdyby Serbów zaatakować z flanki, a tu doskonale nadawałaby się armia… sąsiedniej Bośni i Hercegowiny. Co więcej nie musiałaby nawet nacierać na Belgrad. Wystarczyłby atak na niepokorną Republikę Serbską, czyli de facto część składową federacji BiH. O wyszkolenie i sprzęt dla Bośniaków od dawna dba Turcja a o pozycji Sarajewa najlepiej świadczy bezpośrednie połączenie lotnicze z Istambułem otwarte z pompą przy okazji renowacji meczetu nomen omen ufundowanego w 1565 roku przez Sulejmana Wspaniałego – bez dwóch zdań najsprawniejszego z Sułtanów Wielkiej Porty. Dla Bośniaków walka z Serbami to klasyczny dżihad, który w sposób znany już nam z telewizji wsparłyby pomalowane (tym razem na zielono) Bayraktary.  

Jeśli zatem w bałkańskim kotle znowu podskoczy pokrywka, Erdogan może stać się głównym rozgrywającym. Porażka Armenii w starciu z Azerbejdżanem była dla Rosji wizerunkowym ciosem. Klęska Serbów, a najlepiej demontaż Republiki Serbskiej w Bośni, to wytarcie gumką wszelkich wpływów Rosji w tym od zawsze zapalnym regionie. Przychylność Turcji oznacza również otwarty Bosfor co ma kluczowe znaczenie dla walczącej Ukrainy. Poparcie dla poszerzenia NATO dało by się również przy okazji załatwić chociaż wewnątrz sojuszniczy konflikt raczej by nie wpłynął dobrze na reputację sojuszu. Tyle z plusów. Minusem jest zabetonowanie na tronie atrapy, który ma mocną geopolityczną wizję a przez minionych 20 lat dowiódł, że jest ją w stanie skutecznie realizować. 

Powyższy wywód oznacza, że mała wojna turecko-grecka jest bardzo prawdopodobna i to zarówno wtedy, gdy Erdogan jest graczem, ale również wtedy, gdy Joe Biden postanowi się go pozbyć. Bo prawda jest niestety taka, że od czasów upadku ZSRR, USA nie miały tak dobrej okazji, aby ściągnąć sojusznikom cugle i pokazać kto tu naprawdę rządzi. Militarna porażka Turcji połączona z amerykańskim wsparciem dla Kurdystanu mogłaby skutecznie namieszać 
i rozłożyć na łopatki Erdogana a cała Europa wraz z Turcją, Kurdystanem i Syrią zamieniłaby się w amerykański protektorat. Gdyby faktycznie zrealizował się taki program, Joe Biden mógłby spokojnie liczyć na to, że jego oblicze wzbogaci niebawem Mount Rushmore. 

6 komentarzy

BOMBA2

Czyli o tym jak się ma Hiroszima do Kijowa

Choć o potencjalnym użyciu bomby atomowej mówi się całkiem sporo, to o realnych skutkach – w ogóle lub bardzo rzadko. Owa wstrzemięźliwość nie dziwi: atom to śmierć i wie o tym każde dziecko. Co ciekawe choć strach przed atomem ujawnia się nad Wisłą ze szczególną intensywnością… wiosną 1984 spora część naszej populacji zmierzyła się ze skutkami emisji popromiennej. Ponieważ z owymi wspomnieniami nie wiąże się jakakolwiek trauma, ówczesną katastrofę zwykło się określać jako „wyciek” lub po prostu awarię. Tymczasem jak donosi Wikipedia: „Na skutek niekontrolowanej reakcji łańcuchowej, jaka zaszła w reaktorze elektrowni czarnobylskiej, do atmosfery przedostało się radioaktywne paliwo, a skażenie miało siłę porównywalną z efektem wybuchu 50 bomb atomowych zrzuconych na Hiroszimę.”  Wow! Jaką moc miał zatem „Little Boy” czyli bomba, która zmiotła z powierzchni ziemi japońskie miasto? Oddajmy głos Wikipedii: ”Wybuch miał siłę ok. 16 kiloton TNT. Nad centrum miasta zaczął formować się gigantyczny słup dymu, przybierający kształt grzyba. Jego wysokość sięgała kilkunastu kilometrów”. Prosta matematyka pozwala założyć, że katastrofa w Czarnobylu to ekwiwalent uderzenia o mocy 800 kton TNT. Niemało. Na dodatek zaledwie 150 km od Kijowa. W tym miejscu trudno nie zadać oczywistego pytania: https://zapytajfizyka.fuw.edu.pl/pytania/dlaczego-w-hiroszimie-mieszkaja-ludzie-a-w-czarnobylu-nie/ a odpowiedź daje solidnie do myślenia. 

Broń jądrowa to kwintesencja wojennych lęków konsumpcyjnego społeczeństwa. Promowana od dziesięcioleci jako narzędzie ostatecznego zniszczenia skutecznie przeraża w epoce post przemysłowej.  Gdy jednak przyjrzeć się bliżej faktom, okaże się, że najbardziej morderczego nalotu dokonano na Tokio (9 i 10 marca 1945 r.) a powietrzna rzeź Drezna w mrocznym konkursie na liczbę ofiar lokuje się tuż za Hiroszimą. Dla wojska wielkim atutem atomu jest… ekonomika. Nalot na Tokio wykonywało 325 bombowców (stracono 43). Nad Hiroszimą wystarczył jeden. Co ciekawe o ile powszechnie znane są perypetie załogi Enola Gay, która nie była sobie w stanie poradzić z rozmiarami wyrządzonych zniszczeń, to nikt nie zna historii pilotów bombowców znad Drezna i niemal nikt nie wie, że sędziwego wieku (94 lata) dożył https://pl.wikipedia.org/wiki/Tsutomu_Yamaguchi ofiara dwóch uderzeń atomowych w Nagasaki i Hiroszimie. Powyższe nie dziwi: istota atomu to potencjał odstraszania i dlatego jego użycie musi zwiastować śmierć i totalne zniszczenie. 

W kategoriach strategicznych taki stan rzeczy przestał obowiązywać w drugiej połowie lat  90-tych. Wobec braku środków na budowę skutecznej broni defensywnej Rosjanie postawili na rozwój małych głowic bojowych wychodząc z założenia, że ich lokalne użycie nie skłoni Waszyngtonu do międzykontynentalnej odpowiedzi. Owocem tej strategii jest między innymi Iskander M, który może przenosić głowice od 1 do 50 kTon (typowe pociski balistyczne jak Minuteman czy Topol to głowice 500 kTon i więcej). Aby oszacować skalę zniszczeń warto skorzystać ze strony https://nuclearsecrecy.com/nukemap/ Dzięki niej dowiemy się, że głowica 1 kT zdetonowana w powietrzu nad Kijowem zabije ca 7 tysięcy i rani kolejnych 27 tysięcy osób. Łatwo przekonamy się również, że głowica 800 kT zniszczy całe miasto. Różnica w skali to jeden z powodów, dla których Joe Biden, jeszcze zanim został prezydentem, gorliwie zwalczał możliwość stosowania małych ładunków nuklearnych, które zdaniem wielu badaczy „ekonomicznie zachęcały” do stosowania w wojnie konwencjonalnej. Nie ma zatem najmniejszych wątpliwości, że wojskowi doskonale zdają sobie sprawę, że „chirurgiczne” uderzenia nuklearne są jak najbardziej wykonalne. W praktyce oznacza to, że fizyczne skutki uderzenia małą bombą będą odczuwalne w Kijowie oraz na terenach, na które wiatry poniosą chmurę radiacyjną co de facto oznacza Białoruś.  

Globalną eksplozję wykreują media: nawet najmniejszy grzyb atomowy nad Kijowem wywoła panikę, która przyćmi strach przed Covidem z początków lockdownu. 

Co ciekawe wobec atomowych wybryków Korei Północnej, Waszyngton przyjął stanowisko jednoznaczne: na każdy atak odpowie swoim arsenałem nuklearnym. Dla odmiany na oświadczenia Putina nie reaguje już tak stanowczo. Skąd bierze się ta wstrzemięźliwość i to w realnej wojennej sytuacji? Powody mogą być różne, ale być może mają też coś wspólnego z jednym z poniższych scenariuszy: 

  1. Rosja faktycznie lub w ramach skuteczniej prowokacji uderza w Kijów małym ładunkiem. Na rosyjskie miasta pada blady strach, kobiety masowo wychodzą na ulice. Skala protestów jest krytyczna, reżim klęka a Federacja Rosyjska rozpada się od środka. Skutkiem jest secesja kolejnych muzułmańskich republik a Moskwa utrzymuje się na nogach wyłącznie dzięki amerykańskiej protekcji, w tym dzięki przekazaniu kontroli nad własnym arsenałem atomowym. Amerykanie wytyczają granice nowej demokratycznej Rosji ze szczególnym uwzględnieniem syberyjskiej granicy z Chinami. Węglowodory są bezpieczne a o ich demokratyzację zadbają nowi operatorzy wyłonieni w nadzorowanym przez Bank Światowy procesie koncesyjnym. Rosja etniczna wraz z Syberią staje się de facto protektoratem Waszyngtonu. 
  2. Zimą 2022/23 Rosja utrzymuje minimalne zdobycze na Ukrainie i wiosną rozpoczyna ofensywę Brusiłowa II. Kremlowi udaje się zrobić znaczne postępy, ale impet natarcia powstrzymuje katastrofa logistyczna. Zdemoralizowana armia, w której większość stanowią muzułmańscy poborowi, wypowiada posłuszeństwo i watahami wraca na terytorium Federacji. Wybucha wojna domowa a wraz z nią rozpoczyna się interwencja państw Zachodu podobnie jak w 1918 roku. Chiny wkraczają na Syberię a ich postępy starają się zablokować Amerykanie. Kontyngenty NATO zajmują etniczne tereny rosyjskie. Amerykańsko chiński spór o Syberię rodzi realne ryzyko wybuchu globalnego konfliktu. 

Scenariusz nr. 1 to de facto realizacja założeń Zbigniewa Brzezińskiego, które wiele lat temu opisywałem http://rafalbauer.pl/wielka-szachownica/ i jednocześnie sposób na uniknięcie III wojny światowej. Scenariusz 2 to wielka szansa dla Chin, ale w tej grze stawką będzie destabilizacja całego globu na skalę niespotykaną wcześniej w historii. II wojnę światową poprzedziła wojna domowa w Hiszpanii, znana jako proxy war pomiędzy Rosją i Niemcami. Choć brzmi to jak herezja, wojna na Ukrainie to również wojna domowa i zastępcza. Nie jest to jednak starcie Waszyngtonu i Moskwy. Rosjanami grają o swoje Amerykanie i Chińczycy.  

Wnikliwi zauważą, że scenariuszy może być znacznie więcej. Może. Drugi front na Tajwanie natychmiast zmieniłby sytuację na ukraińskim froncie. Paradoksem obecnej sytuacji jest to, że znacznie trudniej stworzyć scenariusze pokojowe niż te, które przewidują globalną wojnę. 

Aby jej zapobiec i utrzymać pozycję lidera, Stany Zjednoczone muszą uzyskać światowe zezwolenie na użycie atomu. Bomba nad Kijowem da im carte blanche. Amerykański atom stanie się ostateczną bronią demokracji z imperiami mroku. Pałka na Rosję stanie się jednocześnie pałką na chińską kompartię. Odparowany Pekin stanie się ceną za Tajwan. 

Kto odpali bombę?

Warto pamiętać, że w czasach gdy „niezależni dziennikarze” są w stanie udowodnić trasę przejazdu wyrzutni rakietowej ( https://www.dw.com/en/mh17-german-investigative-teams-fact-check/a-18406490) nie da się podobno ustalić kto wysadził Nordstream. Jeśli front będzie się przemieszczał szybko nikt nigdy nie dojdzie kto i na czyj rozkaz wystrzelił jedną rakietę Iskander M. I to akurat tą z ładunkiem nuklearnym. 

To, kogo należy winić, będzie akurat dla wszystkich jasne. Rosja jest już skończona. Gra się toczy o to do kogo będą należały jej skarby. 

9 komentarzy

STRACH NA WRÓBLE

Czyli o tym, że konsumpcja – tak, konsumpcjonizm – nie!

O C19 napisano już dużo, o jego gospodarczych skutkach jeszcze więcej tyle, że nikt do tej pory nie zwrócił uwagi na bodaj najistotniejszą kwestię: pandemia to ostateczna torpeda w kadłub welfare state.  Wirus zatrząsł systemem opieki medycznej a lamenty nad zmierzchem konsumpcjonizmu to nic więcej niż pospolita zasłona dymna. Warto wspomnieć, że „fetysza konsumpcji”, którego na widły biorą niemal wszyscy broni dziś nie kto inny jak profesor Slavoj Zizak,  od lat zakochany w roli  „ostatniego wojującego marksisty”. Zdaniem filozofa masom nie można odbierać marzeń o lepszym życiu nawet jeśli realizują je poprzez zakup nowej pralki, butów czy sukienki. Tymczasem wczorajsi szermierze liberalizmu nawołują dziś do ascezy i z uporem godnym lepszej sprawy pieją hymny pochwalne na rzecz silnego państwa. Ów entuzjazm dla centralnego sterowania może być od biedy zrozumiały wszędzie tam, gdzie macki realnego socjalizmu dotrzeć nie zdołały. Między Odrą a Bugiem cokolwiek dziwi, dowodząc przy okazji, że proces wyciągania wniosków z własnej historii jest delikatnie mówiąc bardzo niedoskonały. Cóż zatem może czaić się za tym samobiczowaniem ikon kapitalizmu? Jak wiadomo, gdy nie wiadomo o co chodzi zazwyczaj chodzi o pieniądze. Pod pretekstem powirusowych zmian można by dokonać gruntownej przebudowy systemów emerytalnych.

Prekursorem tych ostatnich był nie kto inny jak kanclerz Otto von Bismarck, który zgrabnym manewrem w 1889 odebrał sporo tlenu rosnącym w siłę socjalistom. Ultrakonserwatysta i zajadły przeciwnik lewicy nakłonił swój rząd i niemiecki kapitał do ruchów, które nie śniły się nawet przywódcom robotniczym. Ruch który przydał sporo majestatu młodemu cesarswtu nie był wynikiem rewolucyjnego manewru tylko wyrachowanej choć mistrzowskiej politycznej kalkulacji. Jakie to ma znaczenie?

Teraz może mieć zasadnicze. Mimo sprawnego marketingu praktycznie żadne państwo opiekuńcze nie może sobie poradzić z realizacją własnych obietnic. Co gorsza, godnej emerytury i skutecznej i darmowej opieki medycznej w niedalekiej przyszłości nie będą w stanie zapewnić nawet Niemcy. Powód jest prozaiczny: gdy w 1889 ustalono wiek emerytalny na 70 rok życia, średnia dożywalność dla męskiej populacji ledwo zbliżała się do 50tki. Tym samym nie było najmniejszego ryzyka, iż składki nie wystarczą dla uprawnionych i z definicji nielicznych. Współcześnie okres pobierania świadczeń… jest często zaledwie dwa razy krótszy niż składkowy  a jednocześnie zamiast podwyższać, obniża się wiek emerytalny! Demografia jest jednak nieubłagana: nie da się tak funkcjonować w przyszłości.