Posts Tagged ‘UE’

W imię zasad

Czyli o tym, że nadzieja umiera ostatnia.

Historia Polski obfituje w wydarzenia, które, mimo iż na scenariusze filmów nadają się doskonale, nie mogą się przebić do kanonicznej wersji znanej z podręczników szkolnych. Tymczasem nocny skok Józefa Retingera nadaje się wręcz idealnie na punkt wyjścia do ważnej dyskusji i na pewno zainteresowałby najbardziej rozwydrzonych nastolatków. Nic dziwnego, bo ta historia to w zasadzie gotowy thriller, w którym trup ściele się dość gęsto i co gorsza pośród swoich. Wszystko zaczyna się nocą z 3 na 4 kwietnia 1944: swój pierwszy i ostatni skok na spadochronie oddawał wprawdzie polityk o ustalonej renomie intryganta, ale jego wybitnych koneksji nikt nie śmiał kwestionować. To dzięki nim właśnie leciał do kraju przy wsparciu brytyjskim. Choć eskapadę popierał premier (Mikołajczyk), to ów niebezpieczny pomysł blokował Naczelny Wódz (Sosnkowski). Dlaczego?

Otóż celem misji było zaproszenie do rządu… PPR. Pomysł nie był nowy – rozmowy prowadzono rok wcześniej, ale rozbiły się o fundament ideowy (Katyń). Retinger liczył na momentum: w chwili gdy skakał Stalin negocjował w Moskwie z ekipą Gomułki, ale na skreślenie rządu w Londynie jeszcze się nie zdecydował. Już w Warszawie okazało się, że pomysły Retingera padają na bardzo podatny grunt, ale… nie podobają się wojskowym ani towarzyszowi Gomułce. Ci pierwsi swoją niechęć wyrażali zresztą konkretnie: zamachów było kilka, a emisariusz tylko cudem wyszedł z nich obronną ręką. Jego misję zakończył niemal symboliczny rajd śmierci: major Jerzy Makowiecki (wraz z żoną), kapitan Ludwik Widerszal (żonę oszczędzono; egzekutorzy nabrali wątpliwości) stracili życie wyłącznie dlatego, że zdaniem części środowisk wojskowych (przy czym do dzisiaj nie wiadomo kto faktycznie  wydał wyroki) za bardzo rwali się do porozumienia z Moskwą. Kuli cudem uniknął kapitan Kazimierz Moczarski (autor „Rozmów z katem”) i można by przyjąć, że celem likwidatorów byli wyłącznie działacze Stronnictwa Demokratycznego, gdyby nie to, że zamachnięto się również na samego dowódcę Biura Informacji i Propagandy AK, czyli pułkownika Jana Rzepeckiego. Czerwiec 1944 był gorący. Po tych zabójstwach chętnych do porozumienia z Moskwą wyraźnie ubyło.

Czy taka wciągająca historia nie powinna być tłem do rozważań na temat zasadności Powstania w Warszawie? Jakie i o ile lepsze warunki rozmów mogło zapewnić przyjęcie Rosjan w roli gospodarzy skoro nie podjęto wcześniej żadnych politycznych porozumień? Ba, znano efekty operacji „Ostra brama”, gdzie mimo wspólnego ataku, Sowieci aresztowali żołnierzy AK zaraz po zdobyciu miasta. O kalkulacjach zwolenników Powstania napisano już niejedno, ale w tej chwili ważniejsze jest coś innego: za prawicową wizję Polski dało gardło ponad 200 tysięcy mieszkańców Warszawy. To znacznie więcej niż oszacowana przez Tomasza Łabuszewskiego, a nigdy nie zweryfikowana, liczba 50 tysięcy ofiar zbrodni komunistycznych. Pojawia się zatem proste pytanie: czy nawet gdyby i tak miało do nich dojść, warto było rzucić na stos tak wielu niewinnych?

Z perspektywy Boga, Honoru i Ojczyzny ów rachunek jest oczywisty; podobnie jak piewcom tej wersji podejścia do polskiej racji stanu oczywisty wydaje się zwrot, po którym Polska – sojusznik Hitlera (wspólny rozbiór Czechosłowacji X 1938), zaledwie 4 miesiące późnej radykalnie opiera się dalszej współpracy przy ataku na ZSRR, który… był przecież naszym głównym wrogiem przez 18 lat niepodległości! Oczywiście natychmiast odezwą się głosy, że niezwłocznie po pokonaniu Rosji przyszłaby kolej na polsko-niemieckie rewindykacje graniczne. Być może, ale się o tym nie przekonamy. Wiadomo za to, że ZSRR był niezwykle litościwy dla swoich wrogów: jak by nie było w gronie krajów Demokracji Ludowej tylko i wyłącznie Polska była przeciwnikiem Hitlera w II Wojnie Światowej. O powyższym zadecydowały geopolityczne kalkulacje. Nigdzie nie jest powiedziane, że Hitler w roli zwycięzcy pozwalałby sobie na pruskie małostkowości.

Czemu jednak służy ten przydługi wywód? Otóż cudem ocalały Józef Retinger był po wojnie jednym z animatorów projektu Unii Europejskiej a do historii przejdzie na zawsze jako założyciel Grupy Bilderberg – organizacji, która od dziesięcioleci realizuje politykę z dala od oczu opinii publicznej. Dla przeciwników to dowód na to, iż realna siła sprawcza to nie parlamenty, ale rozmaite grupy wpływu – czyli amorficzny mariaż polityki i pieniądza. Nasuwa się jednak proste pytanie: czy to aby faktycznie coś nowego? Jest przecież dokładnie odwrotnie: polityka realizowana w imieniu ludu to mit, który szerzej upowszechniła się dopiero po roku 1918 roku:). Choć to zaiste zgrabna koncepcja, trudno założyć, że zbiorowa wola kolejarzy, drukarzy, nauczycielek i lekarzy jest w czymkolwiek lepsza od tego, co uknuje sobie taka czy inna międzynarodowa sitwa. Dzieje się tak dlatego, że ową zbiorową wolę zawsze formuje się sloganami a te z rozsądkiem mają zazwyczaj tyle wspólnego ile mądrość z mądrością ludową. Polska jest tu zresztą najlepszym przykładem a szczególnie teraz, gdy w przestrzeni publicznej pojawił się POLEXIT. Obie strony politycznej scysji uciekły się do mocno naciąganych argumentów, bo prawda jest po prostu obustronnie niewygodna. Czemu?

Bo dalsza obecność w UE to głębsza integracja – o czym można sobie poczytać na stronach samej UE. Przyjęcie EURO to nie opcja, tylko obowiązek zapisany w traktacie z 2004 roku i niebawem może się okazać, że musimy je przyjąć nawet jeśli nie chcemy. Wszystko to razem z niepodległością wiele wspólnego nie ma, ale projekt UE to w ujęciu docelowym projekt Stanów Zjednoczonych Europy, więc w dalekiej przyszłości możemy liczyć na taką suwerenność jak Kalifornia czy Teksas. Idąc dalej trzeba by przypomnieć, że od 2025 roku Polska będzie już najprawdopodobniej płatnikiem netto, więc wywody ile jeszcze dostanie, mają znacznie drugorzędne. Zwolennicy obecności w UE powinni umieć się z tymi faktami zmierzyć i swoim zwolennikom być w stanie powiedzieć jasno: dostaliśmy, aby osiągnąć sukces; ale mając go, będziemy musieli się podzielić. Niby to oczywiste ale nad Wisłą….. bardzo niewygodne politycznie.

Krytykom jest znacznie prościej. Przykład pierwszy z brzegu: utrata własnej waluty to utrata najważniejszej sprężyny gospodarczej niepodległego kraju, głównego  instrumentu makro stymulacji. Czyż nie będzie to dla  PIS fundament przyszłej kampanii wyborczej? Chcesz złotówek w portfelu czy Euro? Chcesz tkwić w eurosojuzie skoro to my będziemy płacic im a nie oni nam? Jak wiadomo, solidarni jesteśmy na papierze więc wyniki takiej polityki iformacyjnej mogą się okazać zaskakujące….

Tymczasem w historycznych momentach zwrotnych powinno się liczyć coś więcej niż tylko wyborcza kalkulacja. W 1939 Beck zbierał punkty pod wybory prezydenckie, które miały się odbyć wiosną 1940 i postawił na wojnę z Niemcami. W 1944 Sosnkowski i Raczkiewicz woleli obronę honoru niż współpracę z mordercami polskich oficerów w Katyniu. W 1989 udało się uniknąć daniny krwi, ale warto pamiętać, że dla Kornela Morawieckiego był to zawsze naczelny grzech III RP: konszachty z „czerwonymi” przy okrągłym stole.

W 2023 będziemy najpewniej decydować czy wolimy być stanem w Unii Europejskiej czy też samodzielnym państwem zakleszczonym między wschodem i zachodem. Osobiscie uważam, że lepiej być choćby trzonkiem młota niż najlepszą politurą na kowadele. Ale też może się okazać, iż większość będzie uwazać, że lepiej nie płacić rachunków, trzasnąć drzwiami i wyjść.

Prosto w czułe objęcia Moskwy.

 

25 komentarzy

STRACH NA WRÓBLE

Czyli o tym, że konsumpcja – tak, konsumpcjonizm – nie!

O C19 napisano już dużo, o jego gospodarczych skutkach jeszcze więcej tyle, że nikt do tej pory nie zwrócił uwagi na bodaj najistotniejszą kwestię: pandemia to ostateczna torpeda w kadłub welfare state.  Wirus zatrząsł systemem opieki medycznej a lamenty nad zmierzchem konsumpcjonizmu to nic więcej niż pospolita zasłona dymna. Warto wspomnieć, że „fetysza konsumpcji”, którego na widły biorą niemal wszyscy broni dziś nie kto inny jak profesor Slavoj Zizak,  od lat zakochany w roli  „ostatniego wojującego marksisty”. Zdaniem filozofa masom nie można odbierać marzeń o lepszym życiu nawet jeśli realizują je poprzez zakup nowej pralki, butów czy sukienki. Tymczasem wczorajsi szermierze liberalizmu nawołują dziś do ascezy i z uporem godnym lepszej sprawy pieją hymny pochwalne na rzecz silnego państwa. Ów entuzjazm dla centralnego sterowania może być od biedy zrozumiały wszędzie tam, gdzie macki realnego socjalizmu dotrzeć nie zdołały. Między Odrą a Bugiem cokolwiek dziwi, dowodząc przy okazji, że proces wyciągania wniosków z własnej historii jest delikatnie mówiąc bardzo niedoskonały. Cóż zatem może czaić się za tym samobiczowaniem ikon kapitalizmu? Jak wiadomo, gdy nie wiadomo o co chodzi zazwyczaj chodzi o pieniądze. Pod pretekstem powirusowych zmian można by dokonać gruntownej przebudowy systemów emerytalnych.

Prekursorem tych ostatnich był nie kto inny jak kanclerz Otto von Bismarck, który zgrabnym manewrem w 1889 odebrał sporo tlenu rosnącym w siłę socjalistom. Ultrakonserwatysta i zajadły przeciwnik lewicy nakłonił swój rząd i niemiecki kapitał do ruchów, które nie śniły się nawet przywódcom robotniczym. Ruch który przydał sporo majestatu młodemu cesarswtu nie był wynikiem rewolucyjnego manewru tylko wyrachowanej choć mistrzowskiej politycznej kalkulacji. Jakie to ma znaczenie?

Teraz może mieć zasadnicze. Mimo sprawnego marketingu praktycznie żadne państwo opiekuńcze nie może sobie poradzić z realizacją własnych obietnic. Co gorsza, godnej emerytury i skutecznej i darmowej opieki medycznej w niedalekiej przyszłości nie będą w stanie zapewnić nawet Niemcy. Powód jest prozaiczny: gdy w 1889 ustalono wiek emerytalny na 70 rok życia, średnia dożywalność dla męskiej populacji ledwo zbliżała się do 50tki. Tym samym nie było najmniejszego ryzyka, iż składki nie wystarczą dla uprawnionych i z definicji nielicznych. Współcześnie okres pobierania świadczeń… jest często zaledwie dwa razy krótszy niż składkowy  a jednocześnie zamiast podwyższać, obniża się wiek emerytalny! Demografia jest jednak nieubłagana: nie da się tak funkcjonować w przyszłości.