Czyli o tym, jak media rządzą naszą wyobraźnią…
Dysonans poznawczy, choć jest zjawiskiem powszechnie znanym, wymyka się precyzyjnej definicji. Dotyka nas w różnych okolicznościach, które z natury skwantyfikować trudno, a postawienie między nimi znaku równości wydaje się być całkowicie niemożliwe. Znacznie prościej jest wskazać lokalne maksima, szczególnie wtedy, gdy rzeczywistość, którą poznajemy funduje nam nokaut. Podróżny, wybierając się do Teheranu, powinien przygotować się na wstrząs, którego zaznał Max – jeden z dwóch głównych bohaterów kultowej „Sexmisji”. Różnica jest tylko taka, że zasłonę, którą Królowa Matka nakazała rozwinąć wokół blokhauzu C, dało się przebić jednym ciosem noża. Tymczasem podróż z Teheranu medialnego do realnego trwa zdecydowanie dłużej i być może nigdy tak naprawdę się nie kończy.
Rozprawę ze stereotypem można by w zasadzie rozpocząć już na samym lotnisku, gdzie odprawie do Teheranu nie towarzyszą żadne obostrzenia. Oczywiście tuż przed lądowaniem panie uformują sporą kolejkę do toalety i różnica będzie wyłącznie taka, że jedne powrócą z niej w różnej maści chustach, inne w czadorach. O ile dokładnie ten sam proceder towarzyszy nam w trakcie lotu do dowolnej islamskiej destynacji, tutaj mnie dziwi: lecę przecież do stolicy fanatycznej republiki islamskiej. Nabiorę do niej respektu, widząc jak karnie i cicho cały samolot ustawi się do kontroli granicznej. Kiedy przyjdzie kolej na mnie, znudzony urzędnik (jest 1 w nocy) nie zada mi nawet żadnego pytania. O niczym nie pouczy. Trzask pieczątki i jestem w mateczniku zła. To tutaj dyszy nienawiścią kolejna wojna.
Pierwszy haust świeżego powietrza skłania do pewnej refleksji nad architekturą lotnisk. Wszystkie nowoczesne są w większości nijakie. To za moimi plecami swobodnie mogłoby się znajdować w dowolnym europejskim mieście. Co więcej, przybysz nie trafi na gigantycznych rozmiarów Chomeiniego na portrecie, ani hasła zagrzewające do walki z amerykańskim czy jakimkolwiek innym imperializmem. I jeśli jakaś opresyjność się ujawni będzie to… Samsung Galaxy III generacji, namiętnie reklamowany na większości nośników. Szybko sobie tłumaczę, że ruch turystyczny tu niewielki, a za granicę wypuszcza się pewnie niechętnie, a jeśli już, to funkcjonariuszy albo obywateli dokładnie sprawdzonych. Ta myśl ukolebie mnie do snu, kiedy po godzinnej podróży rozklekotanym Peugeotem 405 znajdę się wreszcie w hotelowym łóżku.
Od rana zaczyna się jednak seria zaskoczeń. Sankcje to przede wszystkim blokada transakcji finansowych – w efekcie każdy przybysz musi się wyposażyć w odpowiednią ilość gotówki. Choć przewodniki polecają USD, tubylcy mają rzecz jasna znacznie większy sentyment do EURO, ale zarówno jedne, jak i drugie, konfrontują nas z wyborem: wymienić je w banku czy kantorze? Pytanie jest czysto retoryczne: różnica pomiędzy 24.000 a 34.500 za dolara zdecydowanie zniechęca do pierwszej opcji. Zamawiamy taksówkę. Uzbrajamy się w czujność w kolejnym, tym razem uderzająco czystym, 405. Jedno, drugie, trzecie, czwarte skrzyżowanie i staje się oczywiste, że Kair, Amman, Algier, Trypolis, Tunis czy Rabat to zupełnie inne miasta. Ale to być może tylko mały fragment tego wielkiego miasta: dzielnica-wizytówka. Oczywiste staje się jednak coś innego: Persowie najwyraźniej tworzą zupełnie inne, znacznie bardziej europejskie niż arabskie społeczeństwo. Wymianie w kantorze nie towarzyszy wyrafinowana próba oszustwa, za to znudzony kasjer wraz z taksówkarzem, który nas tutaj przywiózł, ostentacyjnie odlicza sporą kupkę wymienionych banknotów. Obaj wyraźną podejrzliwość przyjmują z dobrotliwym zrozumieniem. Taka sytuacja ma zapewne miejsce bardzo często, ja tymczasem czuję się jak emeryt z RFN na wycieczce w Olsztynie. Wszystko wokół znajome, ale jakoś jakby inne.
Gotówka posłuży za chwilę do zakupu biletów na wewnętrzne loty po Iranie, w czym nikt ani nic nam nie przeszkadza. Czynność, która niegdyś w Związku Radzieckim byłaby dla turysty wręcz niemożliwa do wykonania, tutaj realizowana jest bez najmniejszego kłopotu. W trakcie kupowania biletów uderza mnie sytuacja na ulicy: młoda dziewczyna kłóci się z policjantem. Precyzyjniej, to ona się na niego najwyraźniej drze. Nie wiem dokładnie o co poszło, ale wygląda na to, iż nie pozwolił jej zaparkować na upatrzonym miejscu przy sąsiedniej kamienicy. Hmm, znowu zaskoczenie. Zgodnie ze stereotypem powinien ją paraliżować lęk przed władzą. No i co ona robi sama w samochodzie?!
Rzeczywistość wokół mnie przypomina mi coraz bardziej epokę późnego Jaruzela w PRL, choć zaprzyjaźniony dyplomata, który jest tutaj od lat zapewnia, że to raczej późny Lońka Breżniew. Rzecz jasna pytanie z czyjej perspektywy czyni się te obserwacje, bo Teheranów jest wiele. Moja nieoficjalna przewodniczka oświadcza w zasadzie z punktu, że religijna nie jest, chociaż w Boga wierzy. Alkoholu nie pije, ponieważ jest niezdrowy. Tańczyć oczywiście lubi i bardzo chętnie to robi. Pornografii nie ogląda, ponieważ jej marzeniem jest połączenie seksu i miłości. Ale widziała coś ze zwierzątkami. Nie podobało się jej, ale poszerzyło horyzonty. Wszystko to oświadcza, prowadząc sprawnie auto po ulicach, gdzie wzorem innych krajów regionu zasady nie obowiązują. „Agentura jakaś?” – zastanawiam się tylko, jaki interes miałaby Republika Islamska w przekonywaniu turysty, że jest rozwiązła. Tym bardziej, że przekonywanie idzie jej całkiem nieźle: w publicznym parku marychę czuć od każdej większej grupki młodzieży, a w samochodach pod czynnymi barami mieszane towarzystwo puszcza sobie hity z telefonów komórkowych. Tu za marychę grozi kara śmierci, a inna niż religijna muzyka jest oficjalnie zakazana. „W Iranie wszystko jest zakazane” – wyjaśnia mi przewodniczka – „ale jak się chce, można wszystko” i tę śmiałą tezę można stosunkowo łatwo potwierdzić.
Co ciekawe, nieco inaczej rzecz widzą dyplomaci. Oczywiście, że społeczeństwo żyje swoim życiem, ale nie jest ono aż tak kolorowe. Potwierdza się jednak jedno: bez wyborczego stempelka w dowodzie na pracę w państwowej firmie (a co za tym idzie ubezpieczenie społeczne) nie ma najmniejszych szans. Opinii, że żarliwi wyznawcy islamu to oportuniści na etatach, moi rozmówcy nie podzielają, ale wyczuwam tu pewną solidarność funkcjonariuszy. „Modlą się po 5 razy dziennie, bo roboty nie chcą stracić” – tu przewodniczka zabrzmiała znacznie bardziej wiarygodnie. „Na prywatnej posadzie nie ma żadnych zasad. Marna płaca, brak ubezpieczenia i nikłe perspektywy na awans. Każdemu się marzy atrakcyjna państwowa posada”. Owe reakcyjne poglądy poznaję w środku nocy w studenckiej knajpie, na ulicy i w odludnym parku miejskim. Wszędzie cicho i spokojnie. Czyżby zasługa publicznych egzekucji? „Czego?” – dopytuje się przewodniczka wyraźnie skonfudowana. „Ależ to jest doskonała rozrywka dla mas!” – wyjaśnia z punktu dyplomata dodając, że to przede wszystkim instrument polityki wewnętrznej, który pełni tutaj taka samą rolę, jak u nas mroczna telenowela z Madzią i jej mamą. „My w zasadzie nikogo nie lubimy” – wyjaśnia przewodniczka. To znajduje potwierdzenie w słowach dyplomaty. Iran oficjalny i podskórny ma w zasadzie wyłącznie wrogów, ale też powyższą informację należy czytać wiedząc, że… obywatele mają paszporty w domu i wyjechać mogą gdzie chcą i kiedy chcą. „Pod warunkiem uzyskania wiz wjazdowych” – dodaje z krzywym uśmieszkiem dyplomata zapewniając, że irański paszport jest przy podróżowaniu nie lada utrudnieniem. Zachodni tryb życia? „Sex, alkohol i narkotyki to ich głównie interesuje” – portretuje swoje pokolenie moja przewodniczka. „Europeizacja? Nie! Modernizacja!” – zaprzecza Polak-Iranista podkreślając, że są oczywiście imprezy, ale nie takie huczne; że owszem piją, ale nie tak dużo, a nowoczesne i modne ubranie wcale nie oznacza, że jest to styl europejski (sic!).
Oboje są zgodni co do jednego: wojna z Irakiem stała się mitem założycielskim. To, co w zamyśle amerykańskich strategów miało Ajatollahów zmieść, w praktyce wybudowało naród irański. Nawet Arabowie (zdaniem Persów: najgorsza swołocz), zamieszkujący roponośne południe, stanęli po stronie irańskiej ojczyzny. Dlatego też wojna jest w Teheranie „wiecznie żywa” i co rusz trafiamy na murale sławiące poległych bohaterów. Dla odmiany trudno o monumenty samej rewolucji. Generalnie symbolami islamu i zielonym kolorem Proroka gestuje się tutaj niezwykle ostrożnie. I choć meczetów jest dużo, są małe i praktycznie niewidoczne. Na dodatek bywalców krajów arabskich niezwykle zaskoczy całkowita nieobecność w przestrzeni publicznej nawołującego na modły muezina.
Dziwna jest ta republika islamska. Bez wielkich pomników rewolucji na każdym kroku, z pieczołowicie konserwowanymi pałacami szacha (które udostępnia się do zwiedzania), z poparciem dla studiów na obcych (w tym amerykańskich) uniwersytetach. Z drugiej strony o „rewolucyjnej żarliwości” przekonali się w listopadzie 2011 brytyjscy dyplomaci. Szturm ambasady przypomniał jako żywo kadry sprzed 22 lat, kiedy to młoda rewolucja zaatakowała ambasadę USA, z tą różnicą, że tym razem nie wzięto zakładników.
Wnioski? Czarny PR Iranu ma się i będzie się miał dobrze, ponieważ jego utrzymywanie leży chyba w interesie obydwu stron. Etosem założycielskim islamskiego Iranu jest wojna. Głównemu amerykańskiemu sojusznikowi w regionie potrzebny jest wróg. Wszyscy są zadowoleni.
A zwykli ludzie? Młody taksówkarz wiezie mnie na lotnisko. Kiedy stwierdzam, że jest pierwszym taksówkarzem poniżej 40 jakiego tu widziałem wyjaśnia, że tą samą taksówką jeździ jego dziadek i ojciec, a on tylko wtedy, gdy tamtym się nie chce. Angielski zna całkiem nieźle. Chce wyjechać, ale tylko po to, aby zarobić pieniądze i wrócić do Iranu. Dziewczyny? No, w Iranie są najpiękniejsze, ale chcą się żenić – a to wielki problem. Czy ma siostrę? Ma, ale jego siostra jest inna niż większość dziewczyn! „Dziewczyny w Teheranie zachowują się jak Ukrainki: ostry makijaż, dobre ciuchy, wszystko, żeby złapać męża” – wyjaśnia.
Wjeżdżamy na autostradę. Fasten seat belt, speed control i zakaz rozmowy przez telefon komórkowy. Ktoś, kto zlekceważy te informacje, gorzko się rozczaruje: jakieś 5 kilometrów dalej stoi patrol z radarkiem. Teheran 4.45. Z radia leci Rihanna.