Browsing Category wojna

Chory człowiek Europy

Czyli o tym, że 2023 przyniesie kolejną wojnę.  

Choć już nawet fryzjerki zdają sobie sprawę z oczywistego związku pomiędzy Tajwanem a wojną na Ukrainie, to inne kierunki funktory geopolityczne  nieco umykają naszym mediom. Powody są tu dość oczywiste i nieodmiennie wiążą się z polityczną poprawnością: demokratami są „nasi” faszystami są „obcy”.

Z uwagi na powyższe dyktator kalibru Putina jakim jest bez wątpienia Recyp Erdogan może spokojnie realizować swoje polityczne cele bez cienia obaw, że ktokolwiek ośmieli się podstawić mu nogę. Kandydat na nowego sułtana od lat śmiało kroczy drogą do restytucji Wielkiej Porty a konsekwentne naruszenia demokracji umykają jakoś zachodnim komentatorom i szczególną ślepotą w tej kwestii wykazuje się Departament Stanu USA. Ned Price w komentarzu do skazania na więzienie największego przeciwnika Erdogana (Ekrema Imamoglu – burmistrza Istambułu) wybąkał jakieś ogólne formułki i dalej się już nie rozpędził. Nic dziwnego. Turcja zajęła obecnie idealną pozycję strategiczną pomiędzy Moskwą i Kijowem, co czyni z niej ekstremalnie ważnego sojusznika USA a Erdogan wyrósł na gracza, z którym muszą się ponownie liczyć wszystkie potęgi światowe. Tyle, że w wyborach zaplanowanych na czerwiec 2023 wystartować już nie może ale nikt nie może uwierzyć, że rzuci ręcznik i odda władzę w zenicie politycznej potęgi. 

W stuletnią rocznicę  powstania Republiki jedynym ratunkiem dla Erdogana jest stan wojenny a doskonałym przeciwnikiem… Grecja. Choć dla Janusza i Grażyny brzmi to jak kompletna abstrakcja, w Grecji i Turcji historia wojny 1919-1922 to nadal tematyka rodzinnych spotkań. Warto dodać, że dla Greków była to wojna o lebensraum – wojna, której celem było odbudowanie Wielkiej Grecji w jej antycznych granicach. 

I to właśnie wtedy, we wrześniu 1921 r. nad rzeką Sakarya narodziła się legenda Mustafy Kemala – twórcy nowoczesnej Republiki Tureckiej, akuszera zwycięstwa nad Grecją, który słusznie przeszedł do historii z przydomkiem Ataturka (Ojca Turków). Imperium się rozpadło ale dzięki talentom wojskowym i politycznym pierwszego prezydenta Republiki na jego ruinach wyrosła współczesna Turcja. Ryzyka były spore. Dyplomaci zainteresowanych stron zdołali już rozdzielić  łupy i a rozbiór konwalidować w traktacie który zaakceptował Sułtan, ale… odrzuciło nowe, świeckie państwo tureckie. Jako, że było słabe w innych kwestiach takich jak demilitaryzacja Dardaneli, status wysp musiało iść już na pewne ostrożne ustępstwa. 

Rezultatem są traktaty, których legalność można podważać i wiedzą o tym doskonale obie strony potencjalnego konfliktu. Jakie to ma znaczenie? Dość istotne: dlatego cicha wojna grecko-turecka toczy się od dziesięcioleci a każdy rok przynosi większe lub mniejsze ofiary po każdej ze stron. Czy ów spór jest naprawdę tak irracjonalny? Otóż w praktyce relacje 
grecko-tureckie to niemal lustrzane odbicie relacji rosyjsko-ukraińskich a wszelkie różnice wynikają wyłącznie z uwarunkowań geopolitycznych. Niepodległe państwo greckie powstało wprawdzie już w 1830 roku, ale wyłącznie dlatego, że głównym politycznym graczom (Anglii, Francji, Prusom i Rosji) było to po prostu ekstremalnie na rękę: wszystkim razem i każdemu z osobna zależało na osłabieniu Wielkiej Porty. Analogii jest zresztą więcej: na początku 
XX wieku Imperium Osmańskie było dokładnie tym samym, czym Rosja na początku XXI wieku. Turcję wtedy i Rosję współcześnie określa się podobnie: mianem chorego człowieka Europy. 

Aby zrozumieć co dokładnie jest powodem wrogości Aten i Ankary, wystarczy rzucić okiem na dwie przedstawione poniżej mapy. 

Jak widać Grecja kontroluje w zasadzie wszystkie wyspy na Morzu Egejskim, ale głównym przedmiotem owego sporu nie jest nawet samo owych wysp posiadanie, ale to jak są wokół nich określane wody terytorialne. W czasach, gdy zawierano obowiązujące traktaty było to 
6 mil morskich – tyle, że rezolucja ONZ z 1982 roku powiększyła ów dystans dwukrotnie, co w praktyce oznaczałoby (zgodnie z turecką narracją) zamianę Morza Egejskiego w „jezioro greckie”. Twarde stanowisko Turcji niemal doprowadziło do wojny a w 1995 roku parlament w Ankarze większością głosów przegłosował uchwałę, zgodnie z którą naruszenie obecnego status quo będzie traktowane jako akt wypowiedzenia wojny. O tym jak gorąca jest to kwestia najlepiej świadczy długa lista incydentów powietrznych (https://en.wikipedia.org/wiki/Aegean_dispute ). Smaczku całej sytuacji dodaje fakt, że nie dalej jak w sierpniu 2022 r. greckie myśliwce przechwyciły i oznaczyły na radarach (jako dowód, że mogły oddać skuteczne strzały) klucz tureckich myśliwców eskortujących… amerykańskie B52 w trakcie misji bojowej. W odpowiedzi Erdogan oświadczył publicznie, że tureckie rakiety mają już ustalone cele w Atenach i w razie „W” w ciągu kilku minut skutecznie je osiągną. Brzmi znajomo? O tym, że Grecy traktują rzecz poważnie, świadczą najświeższe traktaty wojskowe: armia NATO, nie bacząc na powszechnie znany art. 5, zdecydowała się na osobne porozumienie obronne z Francją i… USA!

Jak w takiej sytuacji Erdogan mógłby poważyć się na atak? Jak to zwykle w geopolityce bywa, wszystko zależy od rachunku zysków i strat a na ten miałyby wielki wpływ wydarzenia na Bałkanach. Jeśli bowiem Serbia zdecyduje się na zaangażowanie w Kosowie, nie zatrzymają jej natowskie siły zbrojne, nie mówiąc już o tym, że natowscy żołnierze w starciu na etnicznych ziemiach serbskich nie dadzą raczej dowodów waleczności. Do walki można wprawdzie użyć armii Kosowa, ale ta tworzy się od 2018 roku i jako realna siła bojowa jeszcze się nie liczy mimo sporych wysiłków amerykańskich. Jej znaczenie mocno by wzrosło, gdyby Serbów zaatakować z flanki, a tu doskonale nadawałaby się armia… sąsiedniej Bośni i Hercegowiny. Co więcej nie musiałaby nawet nacierać na Belgrad. Wystarczyłby atak na niepokorną Republikę Serbską, czyli de facto część składową federacji BiH. O wyszkolenie i sprzęt dla Bośniaków od dawna dba Turcja a o pozycji Sarajewa najlepiej świadczy bezpośrednie połączenie lotnicze z Istambułem otwarte z pompą przy okazji renowacji meczetu nomen omen ufundowanego w 1565 roku przez Sulejmana Wspaniałego – bez dwóch zdań najsprawniejszego z Sułtanów Wielkiej Porty. Dla Bośniaków walka z Serbami to klasyczny dżihad, który w sposób znany już nam z telewizji wsparłyby pomalowane (tym razem na zielono) Bayraktary.  

Jeśli zatem w bałkańskim kotle znowu podskoczy pokrywka, Erdogan może stać się głównym rozgrywającym. Porażka Armenii w starciu z Azerbejdżanem była dla Rosji wizerunkowym ciosem. Klęska Serbów, a najlepiej demontaż Republiki Serbskiej w Bośni, to wytarcie gumką wszelkich wpływów Rosji w tym od zawsze zapalnym regionie. Przychylność Turcji oznacza również otwarty Bosfor co ma kluczowe znaczenie dla walczącej Ukrainy. Poparcie dla poszerzenia NATO dało by się również przy okazji załatwić chociaż wewnątrz sojuszniczy konflikt raczej by nie wpłynął dobrze na reputację sojuszu. Tyle z plusów. Minusem jest zabetonowanie na tronie atrapy, który ma mocną geopolityczną wizję a przez minionych 20 lat dowiódł, że jest ją w stanie skutecznie realizować. 

Powyższy wywód oznacza, że mała wojna turecko-grecka jest bardzo prawdopodobna i to zarówno wtedy, gdy Erdogan jest graczem, ale również wtedy, gdy Joe Biden postanowi się go pozbyć. Bo prawda jest niestety taka, że od czasów upadku ZSRR, USA nie miały tak dobrej okazji, aby ściągnąć sojusznikom cugle i pokazać kto tu naprawdę rządzi. Militarna porażka Turcji połączona z amerykańskim wsparciem dla Kurdystanu mogłaby skutecznie namieszać 
i rozłożyć na łopatki Erdogana a cała Europa wraz z Turcją, Kurdystanem i Syrią zamieniłaby się w amerykański protektorat. Gdyby faktycznie zrealizował się taki program, Joe Biden mógłby spokojnie liczyć na to, że jego oblicze wzbogaci niebawem Mount Rushmore. 

6 komentarzy

SKYFALL

Czyli o tym kto zapłaci za odbudowę Ukrainy

Choć między Odrą a Bugiem muskuły pręży się na maxa a piłkarze latają w eskorcie myśliwców F16, największy sojusznik Kijowa wydaje się wrzucać luz a zdaniem niektórych obserwatorów być może nawet bieg wsteczny. Trudno zaprzeczyć, że błyskawiczna reakcja na eksplozję w Przewodowie skutecznie podważyła ukraińską narrację a jeszcze trudniej nie zauważyć, że nie zakłóciła rekordowej emisji obligacji, którą zaledwie dzień później przeprowadziło rosyjskie ministerstwo finansów. Dla nadwiślańskich mediów ów sukces to niemal pocałunek Almanzora i podzwonne dla upadającej Moskwy. Dla analityków – wyraźny sygnał, że w globalnych finansach coś się jednak zmienia. Jakkolwiek by na to patrzeć 18,5 mld USD to solidne wsparcie Moskwy i to pozyskane w czasach, gdy parę tygodni wcześniej swoje obligacje z wielkim trudem zdołała uplasować Warszawa. Mimo to zdaniem rodzimych mediów Rosja zalicza kolejny fakap i domniemywać należy, że inwestowaniem w jej dług zajmują się ryzykanci lub kompletni idioci, których personalia litościwe zachowano w sekrecie. W całej tej historii dziwi jednak co innego: celem sankcji był przecież cios w finanse Rosji. Tymczasem skoro bije się rekordy sprzedaży, gdzieś musiał się pojawić rekordowy popyt. Kim są amatorzy krwawych obligacji? Gdzie ich szukać? W Pekinie, Szanghaju czy może w Teheranie? Otóż nie! Amatorów rosyjskich obligacji nie brakuje w Stanach Zjednoczonych.  https://www.wsj.com/articles/russian-swap-auction-prompts-strong-investor-demand-for-moscows-debts-116630105

Teoretycznie nie ma się czemu dziwić: w trakcie WW2 czołgi Africa Korps napędzało paliwo Standard Oil „technicznie” sprzedawane do francuskiego Maroka a Bank of International Settlements skutecznie pomagał w rozliczeniach walczących stron. Warto również pamiętać o tym, że V Republika Francuska, którą dla zmyłki nazywa się państwem Vichy, namiętnie uczestniczyła w rynku kapitałowym, umożliwiając swoim obywatelom inwestowanie nie tylko w neutralnej Szwecji, ale również… w Stanach. Propaganda wojenna żywi się martyrologią a pomiędzy sacrum i profanum nie pozostawia wiele miejsca na dobre deale i międzynarodowe transakcje. Narracja to jedno, tymczasem realia są inne i politycznie niewygodne.

Rosyjskie finanse to temat niezwykle elektryczny, tym bardziej, że Amerykanom mógł przyjść do głowy pomysł prosty, efektywny i geopolitycznie brawurowy. Aby go zrealizować, należało najpierw „zrobić dobrze” sobie, aliantom i samej Moskwie. Po co? Mały krok wstecz ułatwi wyciągnięcie interesujących wniosków:)  

Choć na froncie nie milkną działa, temat odbudowy Ukrainy systematycznie pojawia się w mediach zazwyczaj opakowaniu „Planu Marshalla2”. Tyle, że ów plan ktoś musiałby przecież sfinansować i raczej trudno zakładać, że w tej roli wystąpiliby wyłącznie Amerykanie. Ba, trudno by również było przyjąć, że do kieszeni mają sięgnąć ci alianci, którzy na wojnie nie dość, że nie zarobili, to jeszcze ponieśli spore straty. Jakie? 

Jak widać potencjalni chętni do wspierania odbudowy zainwestowali w rosyjski dług całkiem spore pieniądze. Być może właśnie dlatego paniczna wyprzedaż, która rozpoczęła się zaraz po rozpoczęciu wojny, szybko wytraciła tempo a rynek przeżył nawet… wypłaty odsetek w rublach, czym notabene Moskwa przerwała walutową izolację. O tym, jak mocna jest wiara w przyszłość Rosji najlepiej świadczy kurs rubla: 

więcej: dług, na który tworzy się obecnie rekordowy popyt, nie zapewnia jakichś wyjątkowych konfitur zwłaszcza, gdy weźmiemy pod uwagę, że emitent toczy wojnę! 

Co prawda handel rosyjskimi aktywami obwarowano szeregiem ograniczeń, ale najważniejsze jest przecież to, że ów obrót został skutecznie reanimowany! Co zachęciło Amerykanów?

Otóż jeszcze w grudniu 2021 r. udział długu państwowego Rosji w relacji do jej PKB wynosił… nieco ponad 4%. Pomijając typowe dla dyktatury machinacje przy liczbach, warto zauważyć, że obecnie grzeją wyniki w zasadzie wszystkie gospodarki z tym, że w UE nikt już nie ma zadłużenia do PKB poniżej 60%, a Francja, Włochy czy Hiszpania już dawno przebiły setkę! Wnioski są zatem oczywiste: Rosja ma olbrzymi potencjał pożyczkowy; co więcej posiada aktywa, na których owe pożyczki można zabezpieczyć. Aby to jednak zrobić, trzeba wcześniej Rosję mocniej przycisnąć, a ta podkłada się sama brnąc w wojnę, której nie może wygrać. W efekcie pułapka zaciska się coraz mocniej, tym bardziej, że ukraiński wysiłek militarny to de facto… Amerykanie. 

Nie ma zatem większych wątpliwości, że to jak długo się będzie toczyć oraz kiedy się ta wojna skończy, zależy tylko i wyłącznie od Waszyngtonu. Może się zatem okazać, że zakończy się zaraz po tym, gdy ustalone zostanie, że: 

TO ROSJA SFINANSUJE PROGRAM ODBUDOWY UKRAINY

Powyższe brzmi jak herezja, ale pokonana Rosja nie będzie miała przecież wiele do gadania, tym bardziej, że na polityczną osłodę coś będzie musiała otrzymać. Owo „coś” to zapewne Krym i LDERY, co na pewno nie spodoba się Ukraińcom i dlatego kontynuują natarcia. 

Ale… jeśli zacznie brakować im sprzętu i zacznie szwankować łączność? Wtedy ugrzęzną, a wiosną mogą znaleźć się w defensywie, jeśli Rosjanie zdecydują się naprzeciw natarcie. Jedno i drugie zależy jednak od Amerykanów: chwycili za gardło obie strony konfliktu. Niemal dokładnie tak samo jak w czasie I wojny światowej! Jeśli takie zagranie się uda, Joe Biden znajdzie się w pierwszej trójce największych amerykańskich prezydentów a tworzony z moskiewskich pieniędzy fundusz odbudowy skutecznie nawilży amerykańskie korporacje. Mimo wielkich apetytów Polska na miejsce przy podziale łupów na pewno się nie załapie a każdy kto ma w tej kwestii wątpliwości może się przyjrzeć podziałowi konfitur po wojnie irackiej. W tym miejscu warto przypomnieć, że choć listę beneficjentów otwierał Halliburton, jako 2. na pudle zameldował się Veritas Capital Fund a wszystko za sprawą inwestycji w spółkę… DynCorp. Tak tak, to ona waśnie zamieniła się w konglomerat bojowo-szkoleniowy, który skutecznie przejął czarną robotę od jednostek US Army. Co ciekawe DynCorp został połknięty przez Amentum – molocha, który stał się super kontraktorem dla amerykańskiej armii. Jak wieść gminna niesie, Amentum ma zamiar nabyć https://en.wikipedia.org/wiki/Draken_International i wtedy będzie już w stanie outsource’ować kompleksowo… małą wojnę regionalną:)

Łatwo sobie zatem wyobrazić skąd się wezmą siły stabilizacyjne i szkoleniowe na Ukrainie tym bardziej, że Amentum już tu od dawna działa. Obecnie poszukuje: https://www.amentumcareers.com/jobs/search?page=1&query=poland https://www.amentumcareers.com/jobs/search?page=1&query=ukraine

I są to działania jawne, ale i tak dla polskich mediów niewidoczne:) Co robi niejawnie i na co się szykuje czas pokaże. 

Amerykańską potęgę wybudowała I wojna światowa – konflikt, który rzucił na kolana wszystkie walczące strony. Nie inaczej jest obecnie. Waszyngton rozdaje karty i surfuje na wznoszącej fali gigantycznego eksportu uzbrojenia a w niedalekiej przyszłości fruktów z odbudowy ukraińskiej gospodarki. 

A to wszystko być może nie na własny kredycik tylko za ciężkie pieniądze wydarte płacącej za wizerunek Rosji. Jeśli to wyjdzie… chapeau bas Joe Biden! 

4 komentarze

BOMBA2

Czyli o tym jak się ma Hiroszima do Kijowa

Choć o potencjalnym użyciu bomby atomowej mówi się całkiem sporo, to o realnych skutkach – w ogóle lub bardzo rzadko. Owa wstrzemięźliwość nie dziwi: atom to śmierć i wie o tym każde dziecko. Co ciekawe choć strach przed atomem ujawnia się nad Wisłą ze szczególną intensywnością… wiosną 1984 spora część naszej populacji zmierzyła się ze skutkami emisji popromiennej. Ponieważ z owymi wspomnieniami nie wiąże się jakakolwiek trauma, ówczesną katastrofę zwykło się określać jako „wyciek” lub po prostu awarię. Tymczasem jak donosi Wikipedia: „Na skutek niekontrolowanej reakcji łańcuchowej, jaka zaszła w reaktorze elektrowni czarnobylskiej, do atmosfery przedostało się radioaktywne paliwo, a skażenie miało siłę porównywalną z efektem wybuchu 50 bomb atomowych zrzuconych na Hiroszimę.”  Wow! Jaką moc miał zatem „Little Boy” czyli bomba, która zmiotła z powierzchni ziemi japońskie miasto? Oddajmy głos Wikipedii: ”Wybuch miał siłę ok. 16 kiloton TNT. Nad centrum miasta zaczął formować się gigantyczny słup dymu, przybierający kształt grzyba. Jego wysokość sięgała kilkunastu kilometrów”. Prosta matematyka pozwala założyć, że katastrofa w Czarnobylu to ekwiwalent uderzenia o mocy 800 kton TNT. Niemało. Na dodatek zaledwie 150 km od Kijowa. W tym miejscu trudno nie zadać oczywistego pytania: https://zapytajfizyka.fuw.edu.pl/pytania/dlaczego-w-hiroszimie-mieszkaja-ludzie-a-w-czarnobylu-nie/ a odpowiedź daje solidnie do myślenia. 

Broń jądrowa to kwintesencja wojennych lęków konsumpcyjnego społeczeństwa. Promowana od dziesięcioleci jako narzędzie ostatecznego zniszczenia skutecznie przeraża w epoce post przemysłowej.  Gdy jednak przyjrzeć się bliżej faktom, okaże się, że najbardziej morderczego nalotu dokonano na Tokio (9 i 10 marca 1945 r.) a powietrzna rzeź Drezna w mrocznym konkursie na liczbę ofiar lokuje się tuż za Hiroszimą. Dla wojska wielkim atutem atomu jest… ekonomika. Nalot na Tokio wykonywało 325 bombowców (stracono 43). Nad Hiroszimą wystarczył jeden. Co ciekawe o ile powszechnie znane są perypetie załogi Enola Gay, która nie była sobie w stanie poradzić z rozmiarami wyrządzonych zniszczeń, to nikt nie zna historii pilotów bombowców znad Drezna i niemal nikt nie wie, że sędziwego wieku (94 lata) dożył https://pl.wikipedia.org/wiki/Tsutomu_Yamaguchi ofiara dwóch uderzeń atomowych w Nagasaki i Hiroszimie. Powyższe nie dziwi: istota atomu to potencjał odstraszania i dlatego jego użycie musi zwiastować śmierć i totalne zniszczenie. 

W kategoriach strategicznych taki stan rzeczy przestał obowiązywać w drugiej połowie lat  90-tych. Wobec braku środków na budowę skutecznej broni defensywnej Rosjanie postawili na rozwój małych głowic bojowych wychodząc z założenia, że ich lokalne użycie nie skłoni Waszyngtonu do międzykontynentalnej odpowiedzi. Owocem tej strategii jest między innymi Iskander M, który może przenosić głowice od 1 do 50 kTon (typowe pociski balistyczne jak Minuteman czy Topol to głowice 500 kTon i więcej). Aby oszacować skalę zniszczeń warto skorzystać ze strony https://nuclearsecrecy.com/nukemap/ Dzięki niej dowiemy się, że głowica 1 kT zdetonowana w powietrzu nad Kijowem zabije ca 7 tysięcy i rani kolejnych 27 tysięcy osób. Łatwo przekonamy się również, że głowica 800 kT zniszczy całe miasto. Różnica w skali to jeden z powodów, dla których Joe Biden, jeszcze zanim został prezydentem, gorliwie zwalczał możliwość stosowania małych ładunków nuklearnych, które zdaniem wielu badaczy „ekonomicznie zachęcały” do stosowania w wojnie konwencjonalnej. Nie ma zatem najmniejszych wątpliwości, że wojskowi doskonale zdają sobie sprawę, że „chirurgiczne” uderzenia nuklearne są jak najbardziej wykonalne. W praktyce oznacza to, że fizyczne skutki uderzenia małą bombą będą odczuwalne w Kijowie oraz na terenach, na które wiatry poniosą chmurę radiacyjną co de facto oznacza Białoruś.  

Globalną eksplozję wykreują media: nawet najmniejszy grzyb atomowy nad Kijowem wywoła panikę, która przyćmi strach przed Covidem z początków lockdownu. 

Co ciekawe wobec atomowych wybryków Korei Północnej, Waszyngton przyjął stanowisko jednoznaczne: na każdy atak odpowie swoim arsenałem nuklearnym. Dla odmiany na oświadczenia Putina nie reaguje już tak stanowczo. Skąd bierze się ta wstrzemięźliwość i to w realnej wojennej sytuacji? Powody mogą być różne, ale być może mają też coś wspólnego z jednym z poniższych scenariuszy: 

  1. Rosja faktycznie lub w ramach skuteczniej prowokacji uderza w Kijów małym ładunkiem. Na rosyjskie miasta pada blady strach, kobiety masowo wychodzą na ulice. Skala protestów jest krytyczna, reżim klęka a Federacja Rosyjska rozpada się od środka. Skutkiem jest secesja kolejnych muzułmańskich republik a Moskwa utrzymuje się na nogach wyłącznie dzięki amerykańskiej protekcji, w tym dzięki przekazaniu kontroli nad własnym arsenałem atomowym. Amerykanie wytyczają granice nowej demokratycznej Rosji ze szczególnym uwzględnieniem syberyjskiej granicy z Chinami. Węglowodory są bezpieczne a o ich demokratyzację zadbają nowi operatorzy wyłonieni w nadzorowanym przez Bank Światowy procesie koncesyjnym. Rosja etniczna wraz z Syberią staje się de facto protektoratem Waszyngtonu. 
  2. Zimą 2022/23 Rosja utrzymuje minimalne zdobycze na Ukrainie i wiosną rozpoczyna ofensywę Brusiłowa II. Kremlowi udaje się zrobić znaczne postępy, ale impet natarcia powstrzymuje katastrofa logistyczna. Zdemoralizowana armia, w której większość stanowią muzułmańscy poborowi, wypowiada posłuszeństwo i watahami wraca na terytorium Federacji. Wybucha wojna domowa a wraz z nią rozpoczyna się interwencja państw Zachodu podobnie jak w 1918 roku. Chiny wkraczają na Syberię a ich postępy starają się zablokować Amerykanie. Kontyngenty NATO zajmują etniczne tereny rosyjskie. Amerykańsko chiński spór o Syberię rodzi realne ryzyko wybuchu globalnego konfliktu. 

Scenariusz nr. 1 to de facto realizacja założeń Zbigniewa Brzezińskiego, które wiele lat temu opisywałem http://rafalbauer.pl/wielka-szachownica/ i jednocześnie sposób na uniknięcie III wojny światowej. Scenariusz 2 to wielka szansa dla Chin, ale w tej grze stawką będzie destabilizacja całego globu na skalę niespotykaną wcześniej w historii. II wojnę światową poprzedziła wojna domowa w Hiszpanii, znana jako proxy war pomiędzy Rosją i Niemcami. Choć brzmi to jak herezja, wojna na Ukrainie to również wojna domowa i zastępcza. Nie jest to jednak starcie Waszyngtonu i Moskwy. Rosjanami grają o swoje Amerykanie i Chińczycy.  

Wnikliwi zauważą, że scenariuszy może być znacznie więcej. Może. Drugi front na Tajwanie natychmiast zmieniłby sytuację na ukraińskim froncie. Paradoksem obecnej sytuacji jest to, że znacznie trudniej stworzyć scenariusze pokojowe niż te, które przewidują globalną wojnę. 

Aby jej zapobiec i utrzymać pozycję lidera, Stany Zjednoczone muszą uzyskać światowe zezwolenie na użycie atomu. Bomba nad Kijowem da im carte blanche. Amerykański atom stanie się ostateczną bronią demokracji z imperiami mroku. Pałka na Rosję stanie się jednocześnie pałką na chińską kompartię. Odparowany Pekin stanie się ceną za Tajwan. 

Kto odpali bombę?

Warto pamiętać, że w czasach gdy „niezależni dziennikarze” są w stanie udowodnić trasę przejazdu wyrzutni rakietowej ( https://www.dw.com/en/mh17-german-investigative-teams-fact-check/a-18406490) nie da się podobno ustalić kto wysadził Nordstream. Jeśli front będzie się przemieszczał szybko nikt nigdy nie dojdzie kto i na czyj rozkaz wystrzelił jedną rakietę Iskander M. I to akurat tą z ładunkiem nuklearnym. 

To, kogo należy winić, będzie akurat dla wszystkich jasne. Rosja jest już skończona. Gra się toczy o to do kogo będą należały jej skarby. 

9 komentarzy

Erdogan I Wspaniały

Czyli o tym, że podróże kształcą

Ibrachim jest Turkiem nowoczesnym co oznacza, że żyje w wolnym związku, meczet odwiedza z rzadka a Kurdów tylko nie lubi. Na dodatek jest Alawitą co dodatkowo lokuje go w obrębie co prawda wpływowej ale i prześladowanej mniejszości. Europejczyk pełną gębą, zawzięty wróg reżimu gdzieś w połowie wyśmienitej Adany zdecydowanie oświadcza: „za dwa tygodnie będziemy w Stepanakercie!” widząc moje zdumienie szybko wyjaśnia „No przecież jest we mnie trochę Turka!”Nacjonalizm to uniwersale spoiwo które w Europie wraca w wielkim stylu  ale w Turcji od zawsze ma się dobrze. Jak się okazuje daje się nim zlepić nawet tak rozbite społeczeństwo jak tutejsze. Rozbite ponieważ przewodzi mu człowiek który sam oświadcza, że ma zaledwie 30% poparcia niemniej jednak nikt i nic nie jest w stanie pozbawić go władzy. Gwiazda Erdogana nie przygasa mimo szeregu posunięć w których jedni widzą odbicie ego tyrana a inni wizję na miarę godnego następcy Ataturka. Ambicjom polityka trudno się dziwić. Zdobycie własnych zasobów ropy i gazu to cel w istocie wielki dla którego warto sporo zaryzykować.

I dlatego właśnie 23 lipca 2020 Turcja ostro zaprotestowała przeciwko desantowaniu brygady amerykańskich komandosów na lotnisku w Aleksandropolis. Ów kuriozalny protest ( Turcja jest największą armią w NATO ) to de facto ruch zaczepny: Ankara nie życzy sobie po prostu obcych graczy a obszarze który uważa za swoje własne geostrategiczne terytorium. Jak się okazuje ma powody: w sierpniu 2020 statek badawczy „Oruc Reis” ( wraz z eskortą ) zapędził się w okolice Krety które Grecja uważa za własne wody terytorialne. Flotę Hellady wsparł francuski lotniskowiec, Turcy musieli się wycofać. Co gorsza swoje plany wobec śródziemnomorskich złóż jasno określili również Amerykanie. W tym celu upichcili EstMed Act który w dużym uproszczeniu legalizuje amerykańskie wsparcie wojskowe dla Grecji, Cypru oraz Izraela które zamierzają eksploatować te same złoża które zamarzyły się Turkom. W tak skomplikowanej sytuacji taktycznej Ankara przydał by się jakiś solidny partner. Czy aby na pewno jest nim Moskwa?

Ali jest wprawdzie nie mniej zachodni niż Ibrachim ale, jako handlarz broni w formułowaniu pewnych opinii jest zdecydowanie ostrożniejszy. Nie żeby się czegoś obawiał ale, po puczu ( nie ma wątpliwości, że był to jedynie sprytny manewr Sułtana ) na stanowiskach w wojsku zaroiło się od „expresowych” oficerów i armia dawniej ofensywnie laicka staje się obecnie ofensywnie muzułmańska. Mimikra utemperowała chłopu poglądy mimo to zapewnia, że większość „private miliatry sector” to ludzie dawnej epoki i nowej władzy nie kochają choć  żarliwym uczuciem darzą zarabiane dzięki niej pieniądze. A zarabiać jest na czym. Sułtan obraził się na przykład Glocka i Sig Sauera nakazując wycofanie tej broni ze wszystkich tureckich służb. Co ciekawe w to miejsce nie wprowadzono niezłych wyrobów własnych tylko …..  Ceską Zbrojowkę. Teoretycznie to duperele ale …. nie ma to jak kontrakciki na małych kwotach jednostkowych i dużej ilości sztuk szczególnie z uwagi na tutejszy system przetargowy. Otóż pomiędzy oferentami a resortami działają specjalne agencje. To one wyłaniają zwycięzcę po solidnym heblowaniu marż. Tyle, że po jego wyłonieniu dalszą sprzedażą do budżetu zajmują się same i jak wieść gminna niesie po znacznie wyższych niż przetargowe  cenach. Byli tacy którzy chcieli ową wieść gminną zamienić chcieli w informację publiczną ale…. na ostentacyjnych gest Alego wzdryga się  para przy stoliku obok. Jest piątek, siedzimy na dachu w Rakofoli. Patrzę na meczet Sulejmana i jak zwykle nie mogę się powstrzymać od porównywania go z Erdoganem. Ali podobieństw widzi znacznie mniej ale nie zaprzecza, że Turcja w trakcie minionych 16 lat bardzo zmieniła swój status. „Pytanie co nam z tej budowy imperium przyjdzie” zauważa kwaśno choć przegryzamy wybitne Kunefe.

Zdaniem Alego odbudowa imperium natrafia na jeden choć zasadniczy problem: świetnie wygląda w mediach ale w realiach musi prędzej czy później oznaczać poważny konflikt militarny. Erdogan intryguje nie tylko w Libii, Syrii i na morzu śródziemnym ale zamierza naruszyć historyczne fundamenty gospodarczego status quo w regionie. Pod płaszczykiem odciążenia zapchanego do granic Bosforu, wskrzesza projekt na miarę Sulejmana Wielkiego. Wedle ambitnych planów w ciągu kilku lat ma powstać nowy kanał który przejmie znaczną część komunikacji między morzem Czarnym a morzem Śródziemnym. Co w tym złego? Cóż, traktat z Montreaux ( 1936 ) zapewniał statkom handlowym wolny od opłat ruch w cieśninach. Nowy kanałem na pewno nie będzie się pływać za darmo. Co więcej dzisiaj pod nosem Turków może w zasadzie przepłynąć dowolny okręt wojenny pod warunkiem, że poinformowano o tym 8 dni wcześniej. W nowym kanale na pewno potrzebna będzie zgoda.

W tych imponujących planach zadzierania z połową świata przydał by się jakiś solidny partner. Teoretycznie jest nim Rosja ale w praktyce Ankara i Moskwa tworzą bardzo trudny związek. Ali z Rosjanami pracuje sporo. Ba! Uczestniczył w testach rosyjskich rakiet po których Turcja przezbroiła swoją obronę powietrzną. Zdaniem komentatorów, turecka wersja F16 nie ma najnowszych systemów obronnych w które wyposażone są obecnie maszyny amerykańskie. Być może. W praktyce oznacza to jednak że kluczyk do tureckiego nieba ma obecnie Moskwa a nie Waszyngton. W praktyce to jednak wiele nie ułatwia.

Na moście Galaty powoli ustaje ruch a ja nie mogę oprzeć się konkluzji, że historia mocarstwowej Rosji właśnie się kończy. Pierwsze starcia w Nagornym Karabachu wysadziły w powietrze Związek Radziecki. Obecne jeśli przerodzą się w dużą wojnę znokautują Rosję. Zanim wejdziemy w detale Ali oświadcza „Karabach jest nasz i musi do nas wrócić”. Dla Turków Stepanakert to nie Lwów. Kontrolowany przez Armenię jest zadrą na honorze. Dlatego właśnie Erdogan ostentacyjnie popiera wojownicze Banku. Za jednym zamachem zbija polityczne punkty i przypiera do muru Rosję. Może się okazać, że wojowniczy plan Erdogana bije na głowę wszystko co do tej pory wymyślił w sowich książkach le Carre.

Jak widać wstawanie z kolan ma zawsze jakieś skutki uboczne. Pytanie jak słony rachunek przyjdzie tym razem zapłacić światu za osobiste ambicje tureckiego władcy.

 

14 komentarzy

WIDŁY

Czyli  tym, że pozory mylą.

Podwójny atak to dla szachisty sytuacja mało komfortowa i to co najmniej z dwu powodów: po pierwsze daliśmy się zaskoczyć, po drugie sami musimy się zdecydować którą figurę lepiej stracić. Ów dylemat jest przy tym, tym bardziej bolesny im poważniejsze plany wiązaliśmy z figurami które przeciwnik nam właśnie zaatakował. W tej klasycznej szachowej sytuacji znalazła się właśnie Rosja a do dwu wojen zastępczych które już prowadzi z Turcją dołączyła trzecia w Nagornym Karabachu. Ów konflikt to wielki sukces Ankary i to bez względu na to jak się skończy: jeśli Moskwa poprze Ormian straci ostatecznie Azerów. Jeśli poprze Azerów straci jedyne państwo na południowym Kaukazie w którym legalnie utrzymuje swoje siły zbrojne. „Szto padiełat” to pytanie które na pewno solidnie marszczy czoła Władymira Putina oraz jego politycznego zaplecza. Dobrego rozwiązania tu nie ma, a w wygaszanym konflikcie podobnie zresztą jak w każdym innym chodzi o pieniądze. Tyle, że obecnie są to gigantyczne kwoty strategicznie istotne dla gospodarki Rosji.

Aby to dobrze zrozumieć należało by się  cofnąć w czasie do 2008 roku kiedy to Rosja zdecydowała się na wojnę w Gruzji i tym samym przeszła do gorącej fazy odbudowywania swoich wpływów na południowym Kaukazie. Choć Moskwie udało się wtedy przegonić NATO z Tibilisi to jednocześnie solidnie nastraszyła polityków w Brukseli. Ci zapragnęli alternatywnej drogi dostaw węglowodorów i z całych sił poparli projekt budowy południowego korytarza gazowego. Tyle, że z owych planów nic nie wyszło a przeszkodą w ich realizacji okazała się nie Rosja lecz…. Turcja. Wstającej z kolan Ankarze która jeszcze 15 lat temu żebrała o przyjęcie do UE uroiła się wizja odbudowy imperium i trzeba przyznać, że ową wizję śmiało realizuje. Jak? Południowy Korytarz Gazowy miał być w zamyśle polityków kontrolowanym przez UE źródłem dostaw i to od kilku dostawców. Tymczasem projekt zrealizowany obecnie to de facto własna impreza Turcji i Azerbejdżanu. Jakie ma znacznie?

Zasadnicze. Na wspaniałym sukcesie Ankary i Baku, UE wiele nie zyska co więcej uświadomi sobie być może wreszcie, że na południu Europy pojawił się poważny gracz który niebawem wyłuska sobie co tylko będzie chciał z tego regionu. W realizacji powyższych celów doskonale się pomoże serwilizm Baku: gorliwy akolita Ankary musi wielbić starszych tureckich braci mimo, że Ci nie okazują bogatemu w zasoby partnerowi wiele szacunku. Nie muszą: Azerowie mają do wyboru współpracę z Rosją która gardzi nimi jeszcze bardziej i z Turcją która przynajmniej posługuje się tym samym językiem.

Kto zatem podpalił lont w Nagornym Karabachu? Choć nitki rurociągów biegną bardzo blisko terenów gdzie toczą się walki, BP prędko zapewniło w mediach, że przesył nie jest zagrożony. Stroną atakującą jest Azerbejdżan wiec nie ma najmniejszych wątpliwości, że wojna to posunięcie Turcji. Agresywne i skuteczne wejście na geo polityczne terytorium Moskwy to ewidentny dowód zmierzchu polityki imperialnej Rosji. Warto bowiem pamiętać, że militarnym wydarzeniem roku regionie miały być manewry Kaukaz 2020 które część odbywała się w Armenii ( rosyjscy i armeńscy żołnierze ćwiczyli wspólnie i to tuż przy azerskiej granicy ) a na dodatek rosyjska i irańska flota ćwiczyła namiętnie desanty morskie tuż przy granicy strefy morskiej nad którą swoją kontrolę rozciąga Baku.

Wiadomo nie od dzisiaj, że najlepszą formą obrony jest atak. Moskwa naprężywszy muskuły manewrami i wzmocnieniem własnych garnizonów w Armenii,  uderzenia na Karabach za pewne się nie spodziewała. Demonstracja siły, najwyraźniej nie ostudziła zapału Ankary do umacniania swojej siły w postradzieckiej strefie wpływów. Cóż…. świat się zmienił a na relacje azersko ormiańskie wypływa również ….. demografia. Podczas gdy Azerów przybywa, rząd w Erywaniu snuje plany o sprowadzaniu do kraju krajan z ogarniętej wojną Syrii. Trudno jednak wypatrywać tu wielkich sukcesów: w przeciwieństwie do wschodniego sąsiada, Armenia od lat boryka się z głębokim kryzysem ekonomicznym a bezrobocie nie spada poniżej 30%.

Cokolwiek ustali się przy stole rokowań głównym rozjemcą nie będzie już Rosja a kto wie czy warunkiem skutecznych rozstrzygnięć nie okaże się demontaż militarnej obecności Moskwy w Armenii. Byłby to poważny cios bo utrata południa to pierwszy krok aby Kaukaz utracić w całości. Tyle, że Turcja jako nowy gracz musi się zajmować rozwiązywaniem lokalnych problemów podczas gdy Rosja od zawsze zajmowała się ich podsycaniem. Wiec zanim odtrąbi się klęskę w regionie warto pamiętać, że ….burzyć jest znacznie łatwiej niż budować.

 

 

2 komentarze

TRUP W SZAFIE

czyli o tym, że archiwa, jak to archiwa, kryją to i owo.

Obecny ład w Irlandii Północnej finansowany jest w dużej części z  pieniądze UE ale to temat niepopularny i komentowany rzadko. Wedle oficjalnej narracji Wielka Brytania do unijnego funduszu wkładała więcej niż otrzymywała wiec teoretycznie o środki po Brexicie powinno być łatwiej. Powinno ale jak będzie na prawdę tego nie wie nikt a to temat ważny ponieważ obecne status quo to spore koszty do ponoszenia których nie wyrywa się już Dublin. Wiadomo, że fizyczna granica nie podzieli zielonej wyspy ale wiadomo również, że mury nadal grodzą dzielnice Belfastu. Teoretycznie mają zniknąć w 2023 roku, ale póki co… przeszły współfinansowany przez UE proces modernizacji:)

Aby lepiej zrozumieć czemu podziały są tak mocne, warto sięgnąć po „Cokolwiek powiesz, nie mówi nikomu” Patrica Radden Kneefa. Ten brawurowy reportaż mógłby spokojnie stanąć w szranki z niejedną sensacyjną powieścią. Ma jednak zasadniczą przewagę: relacjonuje fakty a nie literacką fikcję. To z całą pewnością jedna z najlepszych książek o „kłopotach” – jak brytyjskie media określały wojnę domową, warta przeczytania nie tylko po to, aby wyrobić sobie zdanie na temat spraw irlandzkich. Należałoby ją bowiem dedykować wszystkim tym, którzy z uporem maniaka zwalczają wszelkiej maści „spiskowe teorie” a zwłaszcza te, wedle  których aparat państwa nie tylko infiltruje, ale również inspiruje określone działania organizacji przestępczych.

Czytelnicy zwrócą na pewno uwagę na postać Alfredo „Freddiego” Scappaticci, który przez dziesięciolecia siał strach jako krwawy łowca kapusi i donosicieli w szeregach Provos. Ów krzepki murarz był członkiem ścisłego kierownictwa IRA a jednocześnie… najważniejszym agentem jakiego w szeregach irlandzkich ulokowała brytyjska armia. Przez 20 lat agenci otrzymywali bardzo cenne dane a jednocześnie robili wszystko, aby zapewnić bezpieczeństwo unikalnego źródła. W efekcie Freddie, znany miłośnik tortur i powolnej śmierci, polował zarówno na donosicieli jak i na… bojowników IRA, którzy zdaniem Brytyjczyków mogli go zadenuncjować. „Steak Knife” – jak pieszczotliwie nazwali agenta Brytyjczycy, ma na sumieniu co najmniej 40 ofiar a można je zidentyfikować głównie dlatego, iż miał w zwyczaju informować rodziny jak zmarli zdrajcy i, jak wieść gminna niesie, delektował się co bardziej obrzydliwymi detalami. Powyższe robił celowo: IRA dbała o pozory praworządności a wszelkie przejawy działań na boku tępiła zwykle ostrzegawczym strzałem w kolano. Co ciekawe, Scappaticci żyje sobie nadal w Belfaście i zaprzecza jakoby kiedykolwiek współpracował z Brytolami. Choć dowodów nie przedstawiono, dawni bojownicy nie mają wątpliwości: dopiero teraz udało im się zrozumieć szereg dziwnych wydarzeń wokół byłego szefa służby bezpieczeństwa. Niemniej jednak ów nadal żyje, co notabene wpisuje się doskonale w chorą codzienność Belfastu. Bojowcy obu stron mijają się tu dość często a jeszcze niedawno hitem były „bloody trips”, w trakcie których bojowcy obu stron pokazywali turystom miejsca walk, zamachów i… egzekucji, nie kryjąc się przy tym specjalnie z udziałem własnym.

W historii Scappaticciego badaczy interesuje jednak coś jeszcze: siepacz ma bowiem na sumieniu kilku gorliwych przeciwników: Garego Adamsa – lidera Sinn Fein, czyli cywilnego skrzydła IRA. Nikt nie ma wątpliwości, że proces polityczny, którego owocem było porozumienie wielkopiątkowe, nie poszedłby tak sprawnie, gdyby nie „zniknięcie” paru bojowników, którym z pokojem było zupełnie nie po drodze. Jakkolwiek brzmi to jak herezja, może się kiedyś okazać, iż prawdziwą sprężyną porozumień pokojowych w Ulsterze były manipulacje… brytyjskich służb wywiadowczych.

Niemożliwe? Nic bardziej błędnego.

Paradoks historyczny powoduje, że „Krwawa niedziela”, która współcześnie jest symbolem wojny w Irlandii Północnej, nie była przecież pierwszą opiewaną na kartach historii. 22 stycznia 1905 roku pop Gieorgij Gapon poprowadził lud Petersburga, by w Pałacu Zimowym złożyć memoriał na ręce samego Cara. Jako że był agentem Ochrany o swoich działaniach poinformował władze znacznie wcześniej. Niestety zdaniem części koterii dworskiej polityczna intryga poszła za daleko. Car wyjechał z miasta, protestujących przywitały kule, a rzeź stała się symbolem epoki. Sprawca masakry ujawnił się w Paryżu, choć po pewnym czasie wrócił na stare śmieci. Tu ponownie zaproponował usługi Ochranie, której tym razem zależało na pozyskaniu jednego z agresywnych eserowców (SR – socjalisticzeskaja rjewolucja). Jako człowiek ambitny postanowił posunąć się dalej i zapragnął zwerbować dla Ochrany samego Jewno Azefa – wroga publicznego numer 1 i na dodatek szefa organizacji bojowej eserowców. Propozycję współpracy z Ochraną złożył otwarcie tyle, że towarzysz Azef zaprosił na spotkanie kilku ukrytych robotników. Karą za zdradę mogła być tylko śmierć, Gapon dał szyję. O tym jak skończył, Ochrana dowiedziała się od swojego wieloletniego i najlepszego agenta w szeregach eserowców. Był ni… tak, tak: Jewno Azef. Na kartach historii nie brak nikczemnych działań, prowokacji i zabójstw, które inspirowały władze. Osobliwie jednak po I wojnie światowej wraz z narodzinami politycznej poprawności przyjmuje się, iż to państwo wystawia certyfikaty moralności i samo z natury rąk sobie nie plami. Być może; choć wydarzenia takie, jak opisywane w książce Kneefa, każą sądzić, że jest dokładnie odwrotnie. W czasach, gdy chwieją się europejskie fundamenty i utleniają zasady, wedle których lepiej płacić za pokój niż ponosić koszty wojny, warto poczytać o konflikcie, który być może nie został tak naprawdę zakończony. Tym bardziej, że…wraca stare.

Wraca prawo pięści.

 

 

4 komentarze

NOWY WSPANIAŁY ŚWIAT

Czyli o tym, że reset jest częścią naszej historii.

Świat stanął na głowie a ja nie mogę się oprzeć wrażeniu, że oglądam na żywo Black Mirror i to jeden ze słabszych odcinków. Czemu słabszy? Ponieważ intryga jest zabójczo naiwna.

Oglądam odcinek, w którym świat zabrał się do walki z niewidzialnym wrogiem. W Europie pierwsze do walki stanęły Włochy. Ofiary padają gęsto – co więc budzi wątpliwości? Premierem tego kraju jest Giuseppe Conte – reprezentant Ruchu 5 Gwiazd, który otrzymał swoje stanowisko dzięki egzotycznej koalicji z równie populistyczną, ale prawicową Forza Italia pod wodzą Mateo Salviniego. Panowie się nie lubili (trudno się zresztą dziwić), a ich niechęć zamieniła się w nienawiść jesienią 2019, kiedy to FI wygrała wybory do PE. Na czym wygrała? Na agresywnej walce z uchodźcami, której twarzą był wicepremier i minister spraw wewnętrznych Salvini. Do przedterminowych wyborów jednak nie doszło. W listopadzie 2019 premier Conte, aby utrzymać się u władzy, zawarł porozumienie ze swoim głównym wyborczym wrogiem: Partią Demokratyczną. Nikt nie miał wątpliwości, że to przejściowe. W lutym, gdy Turcja zarzuciła kontrolę granicy a uchodźcy rozpoczęli szturm na granice UE, Salvini zagrzmiał. Conte zadrżał. Był skończony. Ale… wybuchł coronavirus.

W Hiszpanii wedle badań zleconych w styczniu firmie badawczej Sigma Dos dla 48,9% ankietowanych sytuacja polityczna była zła a dla 25,9% bardzo zła. Trudno było o lepsze podsumowanie zombie fighting, który trwa na Półwyspie Iberyjskim już od 5 pięciu lat. Nie były to miłe informacje dla premiera Pedro Sancheza, który teoretycznie wygrał wybory 10 listopada 2019. W lutym zanosiło się na kolejny, tym razem bardzo poważny, kryzys wewnętrzny. Ale… wybuchł coronavirus.

We Francji, która przez ostatnie lata stała się areną wielkich protestów i otwartej walki społeczeństwa z własnym rządem, prezydenta Macrona nazywało się publicznie „wybranym przez przypadek”, nie licząc epitetów bardziej dosadnych. Wedle badań społeczeństwo ocenia go nie tylko niżej niż poprzednika (Hollande), ale nawet niżej niż Sarco, który stał się przecież pod koniec panowania wrogiem społecznym numer 1. We Francji w lutym 2020 na nic nowego niż kolejne strajki i zamieszki się nie zanosiło. Ale już nie będzie zamieszek. Bo… wybuchł coronavirus.

Ten odcinek jest słaby, ponieważ widać dość wyraźnie, że gorliwość w walce z wirusem mierzona intensywnością represji jest odwrotnie proporcjonalna do stabilności demokracji, która używa tych środków. Dlatego zapewne tak drastycznie różni się obecnie życie codzienne w spacyfikowanej Italii i… Szwecji – gdzie, podobnie jak na despotycznie rządzonej Białorusi, dzieci codziennie chodzą do szkoły. Do niedawna chodziły również w UK, ale walory obecnej sytuacji dostrzegł również nieco mniej bystry Boris.

Każdy z odcinków Black Mirror miał swój grzech i swój morał w czym zawsze dość nachalnie przypominał Biblię Pauperum. Jaki motyw obecnie przyświeca scenarzystom?

Nienasycone aspiracje socjalne. Praktycznie wszystkie państwa Zachodu, ze szczególnym uwzględnieniem tych, w których do dzisiaj są mocne tradycje komunistyczne (Francja, Włochy, Hiszpania) borykają się z rosnącą spiralą oczekiwań społecznych. We Francji wyrazicielem tych najbardziej skrajnych był i jest Jean Luc Melenchon – zdobywca 7 milionów głosów (prezydent Macron zdobył 8,6 miliona) w ostatnich wyborach (2017). Zdobył je programem, który zapewne w każdym innym kraju zebrałby spore poparcie: 2200 EUR netto płacy minimalnej, emerytura od 60 roku życia i… 100% podatku dla najbogatszych.

Jak wiadomo apetyt rośnie w miarę jedzenia i na tym prozaicznym stwierdzeniu opiera się współczesna gospodarka socjalkapitalistyczna tyle… że choć mamy podobno równe żołądki to alokacja społeczna jest, była i będzie nierówna, choć drażniło, drażni i będzie to drażnić. Rozwiązaniem owego paradoksu był ciągły wzrost światowych gospodarek. Tyle, że zwolnił. Oczekiwania społeczne nie.

Przykład Francji zdaniem wielu komentatorów dowodził aż nadto wyraźnie, że zbliża się powoli nowy wielki konflikt społeczny. Nowy bunt mas, które sięgną po 4-dniowy tydzień pracy i dochód permanentny, którym pracować się po prostu nie chce. Ale czy musi? Czy musi się chcieć pracować? Badacze z Finlandii dokładnie przeanalizowali tę kwestię.

Jak Europa długa i szeroka ścierał się populizm z próbami obrony starego świata. Nigdzie nie osiągnięto wyraźnej przewagi. Do czego zawsze dochodziło w podobnej sytuacji? W sierpniu 1914 roku tłumy młodych mężczyzn maszerowały radośnie do punktów rekrutacji. W Niemczech, Anglii i Francji śpiewano patriotyczne pieśni a wojna dla sfrustrowanych i bezrobotnych miała być doskonałą ucieczką od codziennej beznadziei. Pola bitew we Flandrii szybko zweryfikowały te plany. Dlatego też w II Wojnie Światowej motywowanie do walki szło już znacznie gorzej. Pojawił się na masową skalę motyw walki ze zbrodniarzami, którymi niewątpliwe byli Niemcy. Po 1945 roku cudem nie doszło w Europie do kolejnego konfliktu. Głównie dlatego, że zachodnia jakość szycia wygrała ze wschodnią… jakości życia wizjąJ

Przykład Francji gdzie władzę zdobył przedstawiciel banku Rotschild dowodzi, że kapitał może wygrać wybory, ale nie jest w stanie skutecznie spacyfikować mas. Tymczasem „Nic nie redukuje oczekiwań społecznych jak wojna. Zmienia perspektywę w 5 minut”. Kto to powiedział? (https://wiadomosci.wp.pl/mateusz-morawiecki-mowi-o-wojnie-fragmenty-tasm-premiera-6301640214870145a )

Scenarzyści w tym odcinku Black Mirror zaplanowali nam zatem wojnę. Zapasy z podstępnym, wspólnym europejskim wrogiem. Niewidzialnym. Groźnym. Przerażającym. Czy na pewno?

W 2019 roku popełniono między Odrą a Bugiem 5255 samobójstw. W ujęciu statystycznym to niemal 15 ofiar dziennie. Można się spodziewać, iż obecnie ofiar tych zdecydowanie przybędzie. W wypadkach drogowych w 2019 zginęło 2897 osób, czyli 8 osób dziennie, choć tu statystyki na pewno wskażą poprawę. Swoje smutne żniwo zbierają co rok powikłania chorobowe (https://ec.europa.eu/eurostat/statistics-explained/index.php?title=Causes_of_death_statistics/pl). Wszystko to razem 245 przypadków śmierci. Dziennie. Gdyby zatem szermować statystyką, na dzień dzisiejszy w Polsce byłoby już… ponad 20 tysięcy ofiar. Ale jak je nazwać? Jaki nadać im symbol? Duża marketingowa mina.

Scenarzyści tego odcinka założyli wojenny reset bez prawdziwej wojny. Wróg w postaci wirusa nie bombarduje a jeśli trzebi to, jak się okazuje, starą i chorą populację. Oczywiście narażanie kogokolwiek na śmierć jest moralnie dwuznaczne, ale czyż nie takie są reguły wojny? W tej jednak zamiast ojców i synów giną głównie dziadkowie.Coincidence?

Wirus stał się wymówką do ataku na demokratyczne społeczeństwa. W ramach wojny z pandemią naruszono niemal wszystkie święte dotąd swobody i jak widać zrobiono to bezboleśnie. Europejskie rządy wyciągną z tego swoje wnioski. Po wojnie, jak to po wojnie – nastanie czas odbudowy. A odbudowa… to wyrzeczenia. Zmniejszone wynagrodzenia, dłuższy tydzień pracy, ograniczone świadczenia socjalne. Ale też ciągła czujność! Bo przecież wirus może powrócić. I zaatakować znienacka. I dlatego trzeba trwać w gotowości.

A gospodarcze straty? Tu również scenarzyści nie błysnęli. Szacowany PKB Polski 2020 miał wynieść ca 600 mln USD. W modnym ostatnio ujęciu statystycznym to 1,6 mln USD dziennie. Oznacza to, że 10-dniowy lockdown to strata 16 miliardów USD; oczywiście gdyby cała gospodarka zatrzymała się do zera (a tak całe szczęście nie jest). Z czym to porównać? Choćby z programem 500+, nie mówiąc już o planowanych wydatkach na zakup F35 (4,3 mln USD). Jak będzie polityczna swoboda to je się po prostu obetnie. I wiele innych przy okazji również.

Rządy przeżyją te perturbacje bez najmniejszych kłopotów. Europejskie wojny szkodziły wyłącznie swoim mieszkańcom. Nie inaczej będzie teraz. Wszyscy pochylimy karki w wysiłku gorliwej odbudowy powojennej. Że nie możliwe? Że nie da się ograniczyć zatrudnienia i wynagrodzeń? Otóż da się. Temu właśnie służy ….. specjalne ustawodawstwo UE. ( https://www.arrabeintegra.es/en/noticia/temporary-employment-regulation-files-terf/ ) W Hiszpanii nowe przepisy już zastosowano. Dotknęły do tej pory niemal milion pracowników. W Polsce większość pracodawców za pewne nie ma świadomości istnienia takiej furtki która pozwala zwalniać grupowo i obniżać wynagrodzenia bez zgody związków zawodowych. Nic dziwnego, w sumie do wczoraj panował tu rynek pracownika. Dzisiaj wszystko się jednak zmieniło.

Czy ten odcinek się dobrze ogląda? To, że państwa decydowały się na wojny nie jest żadnym odkryciem. To że tym razem zdecydowały się na atrapę wojny jest zaiste ciekawym novum. Per saldo za pewne na tym skorzystamy. Jak to po każdej wojnie.

Na gruzach ludzie przekonywali się nagle jak niewiele potrzeba im do szczęścia.

PS: podatki nie ściągnięte do 1 września 1939 ściągnęli Niemcy. W 1944 i 1945 roku  zaniechane  przez Niemców ściągnął aparat podatkowy PRL. Personel urzędów skarbowych przetrwał te wszystkie zmiany w niemal nienaruszonym składzie.

 

54 komentarze

BAYER FULL

Czyli o tym, że król jest nagi ale nie wszyscy się już pokapowali.

Rok 2020 zaczął się mocnym akordem. Utlenienie generała Suleimaniego skatalizowało lawinę ostrzeżeń przed zbliżającą się wojną na bliskim wschodzie. Choć większość komentatorów jest przekonana, że dojdzie do niej na pewno, patrząc nieco głębiej można dojść do całkowicie odwrotnych wniosków. Czemu?

Gdy 14 lipca 2015 roku zawierano z Iranem porozumienie atomowe świat odetchnął z ulgą. Ruch, który okrzyknięto szybko pierwszą wygraną wojną naftową, w której nie spadły bomby, w praktyce konserwował spadek cen ropy traktowany przez administrację Obamy jako najlepszy instrument walki z Rosją. Ów niewątpliwy sukces, który prędko przysporzył zmartwień Moskwie, z wyraźną rezerwą przyjęto w Tel Avivie i… Rijadzie. Aramco – petrochemiczny gracz numer jeden na świecie, ma wprawdzie najniższy koszt wydobycia, ale tylko wtedy, gdy w zestawieniach pominie się obłożone embargiem i przestarzałe instalacje irańskie. Teheran, odzyskawszy dzięki porozumieniu kontrolę nad 100 miliardami USD finansowych aktywów, mógł szybko nadrobić zaległości i nieco namieszać na rynku.

Choć krytyków porozumienia nie było zbyt wielu, na ich tle wybijał się… Donald Trump. Wymachując na prawo i lewo scenariuszem „atomowego holocaustu”, obiecywał odstąpienie USA od tego zbrodniczego porozumienia w pierwszych dniach swojej prezydentury. Owa perspektywa pozwoliła uwieść nie tylko lobby proizraelskie, ale utorowała Trumpowi drogę do lobbysty George’a Nadara, a za jego pośrednictwem – do saudyjskich pieniędzy. Co ciekawe, gdy zaraz po zwycięskich wyborach namiętnie poszukiwano dowodów na wyborcze wsparcie ze strony Rosji, prezydent Donald Trump złamał starą tradycję i z pierwszą oficjalną wizytą udał się… do Arabii Saudyjskiej.

Do zerwania porozumienia doszło rok później. Zwłoka nie dziwi; Waszyngton stawiał przecież pierwsze kroki na ścieżce wojennej z Teheranem, należało się zatem do nich nieco przygotować. Reakcje nad Potomakiem były mieszane, choć nie zabrakło głosów wyraźnego poparcia moderowanych dość powszechną w amerykańskim establishmencie niechęcią do Saudów. PR-u tych ostatnich nie poprawiło brutalne morderstwo Jamala Khashoggiego – dysydenta, który po ucieczce do USA ujawniał sekrety królewskiego dworu. Skandal był Rijadowi wybitnie nie na rękę, tym bardziej, że wielkimi krokami zbliżała się transakcja epoki: oferta publiczna akcji Aramco.

Tymczasem w nieodległym Teheranie szykowano się do świętowania 40-lecia triumfu rewolucji islamskiej. Rocznicowy rok miało uświetnić skuteczne wystrzelenie rakiety Simorgh zdolnej do przenoszenia ładunków na odległość 4.000 km. Jako, że do Tel Avivu jest o połowę bliżej, być może to izraelscy agenci przyłożyli się do sabotażu, w efekcie którego trzeci człon rakiety nie odpalił, a triumf kosmicznej myśli technicznej zamienił się w spektakularną klęskę. Irańczycy się jednak łatwo nie poddawali i, korzystając ze sprawdzonej rakiety Safir, w lutym zapragnęli wynieść na orbitę satelitę Dousti. Traf chciał, że i to podejście zakończyło się porażką a zły los natychmiast udrapowano w działania obcych wywiadów.

Sukcesem dla odmiany, zakończyło się wystąpienie generała Roberta Ashleya – dyrektora DIA (Defence Intelligence Agency) na forum senatu USA w marcu 2019. Oficer zakomunikował zebranym, iż Teheran nieustająco rozwija swój potencjał rakietowy, i zamierza uczynić zeń broń o zasięgu międzykontynentalnym (ICBM). Co ciekawe zdaniem większości specjalistów rakiety Safir i Simorgh to niewielkie modernizacje technologii opracowanej przez towarzyszy północnokoreańskich, którzy tworząc swój program ICBM, z którym przecież w ogóle się nie kryją, postawili na nowe silniki i nową technologię. Senatorzy nie okazali się jednak równie wnikliwi. Irański arsenał transkontynentalny potraktowano jako zagrożenie jak najbardziej realne.

Mimo dotkliwych kosmicznych porażek, ziemskie sprawy Teheranu miały się jeszcze w miarę dobrze. Konsekwentna polityka w Iraku zaczynała przynosić owoce: Adil Abd al-Mahdi, oddany akolita ajatollahów został wreszcie premierem i na dodatek zdołał zawrzeć strategiczne porozumienia z Niemcami i Francją. Powyższych sukcesów rzecz jasna by nie było, gdyby nie wieloletnia wytrwała praca… Qassema Suleimaniego. Generał, który nie tylko we własnym kraju cieszył się statusem medialnego celebryty, uchodził również za niezwykle sprawnego polityka. Koronnym dowodem zręczności było choćby to, iż rezydując niemal od zawsze na szczytach amerykańskiej „kill list”, swobodnie podróżował po regionie, a w czasie najgorętszych walk z ISIS dowodzone przez niego wojska korzystały z amerykańskiego wsparcia lotniczego w trakcie walk w okolicy Kirkuku. Co więcej, nie brakowało informacji, iż amerykańskie służby cenią sobie irańskie wsparcie a szczególnie wywiadowcze informacje dotyczące Afganistanu. Dziwne? Niemożliwe? Cóż, afera Iran Contras dowodzi przecież najlepiej jak Amerykanie potrafią być pragmatyczni 🙂

Czerwiec przyniósł kolejne podniesienia napięcia wraz z tajemniczymi atakami na tankowce w cieśninie Ormuz. Waszyngton oskarżył o nie Teheran, Teheran zarzucił Waszyngtonowi prowokację. Następne w kolejce były drony. Amerykanie upolowali jeden, Irańczycy zestrzelili dwa: jeden nad swoim terytorium, drugi nad Jemenem. Donald Trump litościwie wstrzymał ataki odwetowe, ponieważ… mógły kosztować życie 150 niewinnych osób. Imponująca wrażliwość zwłaszcza, iż USA jako jedyne od lat stosują pojęcie „collateral damage”, które nie jest niczym innym jak legitymizacją skutków ubocznych działań militarnych.

Wrzesień zakończył erę przepychanek, gdy tajemnicze drony skutecznie zaatakowały instalacje Aramco. Choć do ataku przyznali się natychmiast jemeńscy Huti, cały świat – w tym przychylne zazwyczaj europejskie stolice, oskarżyły Teheran. Mimo, zdawało by się, oczywistej winy po raz kolejny obeszło się bez odwetowych bombardowań. Tylko nieliczni komentatorzy przypominali rok 1986, kiedy to zaledwie 10 dni po terrorystycznym ataku na berlińską dyskotekę, Ronald Reagan zarządził naloty na Libię. Skąd ta wstrzemięźliwość Trumpa?

Gdy nie wiadomo o co chodzi zazwyczaj chodzi o pieniądze. Atak dronów nie powalił Aramco na kolana, ale na pewno… zepsuł atmosferę wokół planowanej przez Saudów sprzedaży akcji. Skuteczny atak skłonił do myślenia i wedle niektórych komentatorów ostatecznie zadecydował o wyborze parkietu. Notowania na prowincjonalnej, jak by nie było, giełdzie w Rijadzie nie były wielkim ukłonem w stronę transparentności, której zdaniem analityków Aramco bardzo brakowało. W internecie aż roi się od śledztw, których przedmiotem był opublikowany w prospekcie schemat korporacji a przed samym debiutem nie brakowało ostrych krytyków bronionej przez królestwo wyceny. Saudowie zareagowali w typowy dla siebie sposób: obiecali sowitą dywidendę, po czym skierowali ofertę do lokalnych funduszy i wybranych inwestorów.

https://talkmarkets.com/content/stocks–equities/aramco-slips-for-fourth-day-after-losing-2-trillion-dollar-valuation?post=244691

Łatwo sobie wyobrazić, że wojna z Iranem skutecznie psułaby „rynkowy sentyment” i pewnie dlatego machinie wojennej ostro ściągnięto cugle. Zapewne za sprawą przypadku w październiku Irakiem wstrząsnęły protesty wymierzone ni mniej ni więcej tylko w urzędujące władze i sterujących nimi Irańczyków. Jako głos ludu ujawnił się niejako tradycyjnie Muqtada Al – Sadr, który zaledwie rok wcześniej był jednym z akuszerów atakowanego rządu. Dla irackich aktywów Suleimaniego był to zapewne prawdziwy test, tym bardziej, że Al – Sadr wydawał się zmieniać front, choć w szczycie protestów znalazł czas na pielgrzymkę do Kom – świętego miasta w Iranie, słynącego jako mała Mekka. Po powrocie ostro nawoływał do ustąpienia rządu, ale Teheran miał już wtedy nieco inne zmartwienia.

W listopadzie, na wieść o podwyżce cen paliwa, Persowie wyszli na ulice. Nic dziwnego: dla kraju, który jest szczęśliwym posiadaczem 4. co do wielkości zasobów ropy naftowej, taka decyzja to prawdziwa kompromitacja. Mało kto zdawał sobie jednak sprawę, że owa dramatyczna sytuacja była wynikiem sankcji. Brak dostaw części zamiennych do dwu irańskich rafinerii wymusił ostre racjonowanie a powyższe najłatwiej było uzyskać drastycznymi cenami. Sankcje przyniosły oczekiwane efekty i w grudniu Teheran znalazł się w głębokiej defensywie. Na świecie liczono Persów zabitych i rannych w protestach a w Bagdadzie upadał proirański rząd. 40-lecie zwycięskiej rewolucji uświetniły same porażki.

Noworoczna egzekucja generała Suleimaniego wrogom Ameryki dała sporo do myślenia. Jakkolwiek by nie patrzeć, odparowano Irańczyka i to na publicznym lotnisku, choć w miejscu „maksymalnie bezpiecznym dla innych pasażerów”. Zastosowanie typowo izraelskiej techniki walki to wyraźny sygnał dla przeciwników USA i należy przyjąć, że przyniesie oczekiwane efekty. A że każdego upolować się nie da? Cóż, należy zatem przyjąć, iż region czeka powrót do tradycyjnych swarów iracko – irańskich. Przy okazji USA utracą na dobre Irak, bo przecież trudno sobie wyobrazić, iż jego władze zapłacą rachunek za amerykańskie bazy, ale łatwo też nie zniosą oficjalnych już sił okupacyjnych. Tyle, że mimo groźnych pomruków, do żadnej poważniejszej wojny raczej nie dojdzie. Nikomu do niczego tak naprawdę nie jest potrzebna tym bardziej, że nie musiałaby się wcale okazać taka łatwa.

W tle tych poważnych zapasów sułtan Erdogan przywraca właśnie Turcji utracony w 1912 Walijat Trypolitański, gdzie teoretycznie zamierza zapobiec secesji autonomicznej od 2014 roku Cyranejki.  W praktyce zrealizuje zapewne kolejny etap porozumienia z Władimirem Putinem, blokując skutecznie włoskie i francuskie interesy w „wyzwolonej” od Kadafiego Libii. Każąca ręka Waszyngtonu zapewne go nie dosięgnie, bo po pierwsze chronią go rosyjskie systemy antyrakietowe, a po drugie Amerykanom wiąże ręce nuklearny depozyt 50 bomb w bazie Incirlik.

Wszystko wskazuje na to, że 80 lecie amerykańskiej dominacji na świecie odchodzi w przeszłość: Waszyngton może nadal zabijać kogo chce i gdzie chce ale nie może już bombardować gdzie mu się podoba.

0 Comments