Browsing Category o wszystkim

PO GROBBINGU

Czyli o tym, że nad grobem warto pomyśleć o przyszłości. 

Jesienią 2006 r. problemów miałem wprawdzie mało, ale jeden z nich mógł okazać się niezwykle istotny. Transakcja sprzedaży działki należącej do Vistula S.A. zawisła na włosku, a Ministerstwo Przemysłu poinformowało nas, że zdaniem ich prawników doszło do poważnych uchybień w procesie nacjonalizacji. Zapachniało poważnymi kłopotami: zadatek już w zasadzie skonsumowaliśmy a kolejnych naście milionów miało już swoich odbiorców. Przyszłość malowała się w ciemnych barwach a prowadząca sprawę kancelaria SPCG powoli przechodziła na pozycję defensywną. No cóż, rezydowaliśmy na krakowskim Kazimierzu i choć ludowa ojczyzna nie zafundowała tu „dekretu warszawskiego” do zagadnień nacjonalizacji podchodziła równie niefrasobliwie. Co gorsza w Krakowie w latach 50tych  swobodnie działały kancelarie prawne a większość z nich zajmowała się obroną interesów wywłaszczanych właścicieli. Nie inaczej było w naszym przypadku: zwrotu nieruchomości domagali się krewni z Izraela twierdząc, że  Skarb Państwa uchybił procedurze, prowadząc postępowanie (wywłaszczenie) wobec osoby podówczas zmarłej, co potwierdzał stosowny odpis z ksiąg gminy żydowskiej.  Gem, set i mecz. Wyglądało na to, że jest pozamiatane. 

I tu właśnie błyskotliwym manewrem popisał się mecenas Piotr. Gdy zanosiło się na to, że trzeba będzie rzucić ręcznik, na światło dzienne wypłynęły nowe fakty. Otóż w chwili wywłaszczenia, posiadaczka nieruchomości miała się bowiem całkiem dobrze – ba! do Izraela w ogóle nie wyjechała a ziemski padół opuściła w Polsce, co potwierdził nagrobek na jednym z cmentarzy komunalnych. Całość uzupełniały dokumenty z USC oraz korespondencja jaką w imieniu właścicielki prowadził jej pełnomocnik prawny. Na temat tego i podobnych odkryć w Krakowie można by napisać sporo, ale… nie ma większych szans na to, aby kompendium pod tytułem „zagadnienia zwrotu nieruchomości i zaspakajanie roszczeń byłych właścicieli w latach 1990-2000” miało kiedykolwiek ujrzeć światło dzienne Ale do brzegu: czy do ministerstwa wysłano falsyfikat?! 

Otóż nie Do 1 stycznia 1946 r. księgi metrykalne prowadziły związki wyznaniowe. Dopiero po tej dacie dokumenty przejęły właściwe USC, ale szło to bardzo opornie. W zależności od lokalizacji porządkownie zasobów zajęło od kilku do kilkunastu lat. Wzmiankowane świadectwo zgonu zostało wystawione przez gminę żydowską jesienią 1945 roku. Na podstawie… oświadczenia świadków i był to w owych czasach proceder dość typowy, tym bardziej, że po wojnie trudno było o dostęp do na przykład niemieckiej obozowej dokumentacji. Osobną kwestią jest rzecz jasna to, czy dokument faktycznie sporządzono w 1945 r. czy też hmm… nieco później. Te kwestie do dzisiaj namiętnie bada Centralne Laboratorium Kryminalistyczne KGP. Nas w tej chwili interesuje co innego: czy można było łatwo sprawdzić, że ów dokument nie jest zgodny ze stanem faktycznym?

Ktoś zauważy: jakiż to problem odnaleźć osobę zmarłą! Otóż jeszcze niedawno trzeba było dobrze wiedzieć, gdzie szukać Centralna baza danych, do której wprowadzane są wszystkie akty USC istnieje od… 1 marca 2015 roku. W 2006 r, aby zmarłego znaleźć, trzeba było dostać dobry cynk, gdzie nieboszczyka pochowano. Bez tej wiedzy uzyskanie odpowiednich danych było praktycznie niemożliwe. I dzięki temu właśnie między Odrą a Bugiem dochodziło nie raz do „cudów nad aktem” a legendy o największych do dzisiaj krążą w środowisku.

Z luk w systemie ewidencji zmarłych zdarzało się również korzystać służbom specjalnym ale to już zupełnie inna historia. Może być zatem wiele powodów dla których przy ustawie o cmentarzach i chowaniu zmarłych ( uchwalonej 31 stycznia 1959 ) nie grzebano przez ponad 60 lat. Czemu zdecydowano się na to teraz? 

Ta odpowiedź jest akurat dosyć prosta: o tym, że pandemia zmieniła wiele przyzwyczajeń Polaków wie każdy. O tym, jak wpłynęła na branżę funeralną, wiedzą już nieliczni. Tymczasem paraliż cmentarzy i wymogi covidowe bardzo skutecznie spopularyzowały… kremację. Skala zmian solidnie zmartwiła zatrudniającą ponad 100 tysięcy osób branżę, która może zawsze liczyć na ciche, lecz skutecznie wsparcie ze strony cmentarzy parafialnych. Choć jest to nielegalne, urny coraz częściej trafiają do domów i ogrodów. Dla jednych to bardziej ekologiczne, dla innych – po prostu tańsze. W jednych i drugich wymierzone jest ostrze planowanej nowelizacji: zaplanowane sankcje zapewnią bezpieczne przychody cmentarzom i kamieniarzom. Polska Izba Branży Pogrzebowej priorytety ma jasne: jakby nie było, stoi na straży interesów ponad 4 tysięcy zakładów pogrzebowych w Polsce, zatem motywację do działania ma dość oczywistą. I być może dlatego biegli powołani przez PIBP wykryli szereg wymagających pilnej regulacji kwestii. W oparach kartonowych trumien, pomiędzy szeregiem innych niebezpiecznych substancji, wykryli arsen. Do palenia zwłok postulują sosnę, ale oczywiście naturalną, bez jakichkolwiek chemikaliów! Wedle dostępnych źródeł na trumny tnie się ca 70 tysięcy drzew (około 70 tys. m3) i ze względów oczywistych owa liczba wciąż rośnie. Ów pomysł raczej niewiele ma wspólnego z ekologią, za to o wiele więcej z kosztem. 

Ale to nie koniec złych wiadomości dla 65 krematoriów w Polsce: eksperci z PIBP postulują nakaz stosowania odpowiednich filtrów oraz zezwolenia na lokalizację krematoriów tylko w miejscach, gdzie jasno dopuszcza to zagospodarowanie przestrzenne. Teoretycznie bosko. W praktyce ustalanie nowych planów, szczególnie gdy znajdą się w nich niepopularne inwestycje to prawdziwa gehenna. 

Jakie to wszystko ma znaczenie? Teoretycznie niewielkie, ale w praktyce powierzchnia polskich cmentarzy ciągle rośnie a zatem rosną dość oczywiste zagrożenia ekologiczne. Wiadomo, są kwestie istotniejsze a listopadowy grobbing to jedna z ważniejszych rodzinnych interakcji. Szkoda tylko, że nowa ustawa za chwilę pozbawi nas możliwości wyboru: o ile swoich zmarłych bliskich wolę  odwiedzać na cmentarzu niż w ogrodzie, to nad pochówek tradycyjny zdecydowanie przedkładam kremację. Dla jednych detal, dla mnie po zawale jakaś tak jakby znacznie istotniejsza niż kiedyś kwestia.

Inicjatywa ustawodawcza nie ustaje a do wyborów już tylko 11 miesięcy. Niejedno się jeszcze nam pewnie zmieni. Miejmy nadzieję, że nie ordynacja wyborcza. 

6 komentarzy

LIMES INFERIOR

Czyli o tym, że nadciąga cyfrowy feudalizm.

Choć od debiutu genialnej książki Janusza Zajdla upłynęło zaledwie 40 lat, jej główne tezy wpisane pierwotnie w odległą przyszłość, choć nie zmaterializowały się we współczesnym społeczeństwie, to można w zasadzie założyć, że stanie się to w najbliższej przyszłości. Warto przy okazji zauważyć, że totalitarny świat, który nad wyraz często portretowali twórcy SF, w większości przypadków był efektem naturalnej ewolucji a nie rewolucji lub wojny. Nieco trywializując można by zauważyć, że demokracja tym łacniej mutuje w dyktaturę, im gorliwiej zabiega o zdrowie i życie ludzkie. Wszelkie analogie do obecnej pandemii mogą być rzecz jasna przypadkowe, ale…. kuszą.

Jakkolwiek na to patrzeć grawitacja Republiki rzymskiej w kierunku monarchii miała te same auspicje; zresztą analogii można by znaleźć nieco więcej a ciekawego materiału do snucia porównań dostarczyli Eric Posner i Glenn Weyl. Ich książka „Radykalne rynki” zawiera szereg kontrowersyjnych propozycji, choć niektóre z nich nie są bynajmniej nowe. Autorzy postulują „retencję głosów”, czyli możliwość akumulacji praw wyborczych po to, aby użyć ich punktowo w głosowaniu, które uważamy dla siebie za najważniejsze. W uproszczeniu: rezygnując z prawa do wyboru posła, senatora lub prezydenta uzyskujemy trzy ekstra głosy, których możemy użyć np. w referendum lub kolejnym procesie wyborczym. Gdyby ten system już działał, każdy kto powstrzymałby się od oddania dwóch głosów w ostatnich wyborach prezydenckich, mógłby oddać trzy… w trakcie kolejnych wyborów parlamentarnych. Ba! Mógłby sobie poczekać i nabić konto dzięki powstrzymywaniu się od głosu i finalnie mieć ich kilkanaście. Pomysł jak pomysł tyle, że tym pięknym opakowaniu kryje się proceder dość stary i nawet częściowo skodyfikowany… w Imperium Romanum. Jako że prawa wyborcze posiadali wyłącznie obywatele miasta Rzym, dość prędko okazało się, że są pośród nich równi i równiejsi, a co za tym idzie biedni i bogatsi. Skutki były oczywiste i mimo rozmaitych zabiegów handel prawem wyborczym kwitł w najlepsze, tym bardziej, że był społecznie akceptowany. Retencja prawa do głosu to nic innego jak budowa wyborczego kapitału, który (w społeczeństwie głosującym cyfrowo) błyskawicznie stałby się przedmiotem dyskonta i wyceny rynkowej. Że to nielegalne? Cóż, w nowych realiach pojawiłby się na pewno jakiś Sneer, który zamieniłby nabite wyborcze konto na ekwiwalentne korzyści ekonomiczne. Oczywiście za drobną prowizją.

Autorzy nowatorskich koncepcji mają ich pod dostatkiem, wpisując się zresztą doskonale w modny ostatnio „internet of things”. Wedle ich koncepcji nasze aktywo jest w naszym władaniu tak długo, jak długo wyceniamy je wyżej niż… inni na nie chętni. Wyceniamy jak? Poprzez dobrowolnie deklarowane podatki, które nie są wtedy niczym innym jak odwrotnym yeldem. Owa błyskotliwa koncepcja ma jednak pewne luki i tu ponowie warto odwołać się do starożytności: drobni rolnicy, by utrzymać swoje pola (płacili podatek w parciu o zbiory), musieli je wcześniej obsiać. Aby to uczynić musieli, zakupić odpowiednią ilość ziarna i tu pojawiał się problem. Przy słabych zbiorach nie było ich na nie stać. Komasujących grunty agrariuszy – i owszem. W efekcie wolni obywatele zamieniali się w najemnych pracowników a pechowcy w niewolników agrarnej oligarchii. Taki proces dopuszczają zresztą sami autorzy, posługując się przykładami deweloperskich inwestycji borykających się z abstrakcyjnymi wycenami oczekiwanymi przez krnąbrnych właścicieli działek. Jan Kowalski, wyceniający dom poprzez kapitalizację dobrowolnego podatku, niemal zawsze polegnie w starciu z zainteresowanym owym domem wielkim kapitałem. W efekcie większość propozycji zawartych w „Radykalnych rynkach” to w istocie zgrabnie opakowane masowe wywłaszczenie tych, co jeszcze mają przez tych, którzy mają od nich więcej.

Huxley, Strugaccy, Dick, Zajdel nie wróżą cywilizacji zbyt dobrze a osiągniecia takich ludzi jak Posner i Weyl dowodzą, że mają świętą rację. Co ciekawe dla autorów bestsellera wzorem do naśladowania jest historia powstania USA, czyli struktury społeczno-politycznej, w której kilku niechętnych sobie facetów stworzyło sztuczny, ale efektywny model państwa. Efektywny – ponieważ od zarania wykluczał realną demokrację, a najpoważniejszy kryzys wewnętrzny (secesję Południa) przełamał za pomocą brutalnej wojny. Autorzy nie wyjaśniają jednak jak to możliwe, że to właśnie w USA doszło do rzezi i to w wykonaniu żołnierzy, którzy niekoniecznie uważali się za Amerykanów. Wojny wypowiedzianej wyłącznie z powodów ekonomicznych, choć pięknie udrapowanej w misję uwolnienia czarnych. Tych samych czarnych, którzy do dziś czują się obywatelami drugiej kategorii a jeszcze w latach 60-tych XX wieku (czyli 100 lat po tej wojnie) byli nimi de jure.

Chcąc brutalnie strywializować „Radykalne rynki”, można by rzec, że po raz kolejny, miłujący wolność zachód zrodził ideę, która z wolnością ma tyle samo wspólnego co mądrość… z mądrością ludową. Dlatego nawet, gdy „uwalniają” jednostkę tyranizowaną przez operatorów big data, dając jej prawo do dochodów za własne dane, jednocześnie nakładają na nią szereg istotnych obowiązków. Otóż owej opłaty za własne dane możemy się spodziewać wyłącznie wtedy, gdy tworzymy wartość (opisując zdjęcia, komentując merytorycznie, oznaczając, itp.), a to w sensie praktycznym już niemal egzystencjalny obowiązek. Prekariat jutra nie będzie pracował w biurach i fabrykach, może się przecież składać z „biologicznych” optymalizatorów algorytmów. To właśnie takich obywateli Argolandu, Janusz Zajdel wynagradza czerwonymi punktami, za które można kupić tylko wtoroj sort konsumpcyjnych produktów i dowodzi przy okazji jak złudne jest przekonanie, że na segregacji intelektualnej da się wybudować zdrową wspólnotę.

Skąd jednak te wszystkie futurystyczne pomysły? Wprawdzie dzięki technologicznym innowacjom, ropy i gazu nieprędko nam zabraknie, ale znacznie poważniejszym problemem może się okazać… brak wody. Wedle danych https://www.worldometers.info/pl/ populacja zamieszkująca Ziemię liczy sobie 7,8 miliarda. Zaledwie 20 lat temu była 2 miliardy mniejsza a w 1973 roku dobijała zaledwie do 4 miliardów. To zaiste imponujący przyrost, choć w społeczeństwach sytych zapewniony nie przez wysoką dzietność, tylko imponujące wydłużenie życia. Jakkolwiek na to jednak patrzeć, geometryczny wzrost populacji musi martwić i doprawdy trudno się dziwić dlaczego wszelkie doniesienia o ewentualnych zamiarach depopulacyjnych traktowane są jako teorie spiskowe. Tymczasem chińska polityka jednego dziecka pozostaje znanym demograficzno-politycznym faktem, choć badacze spierają się dzisiaj o sens tego przedsięwzięcia. Warto jednak pamiętać, że bez niego populacja chińska byłaby o 200 do 300 milionów większa. To niemało, zwłaszcza, że UE zamieszkuje dzisiaj 446 milionów obywateli. Owa nadwyżka, gdyby tylko tu dotarła, nakryłaby nas czapkami.

Ale Posner i Weyl mają propozycję również w obszarze imigracji. Otóż każdy obywatel sytego kraju miałby prawo osobiście zaimportować jednego emigranta i przez ściśle określony czas czerpać profity z jego pracy. No cóż… Południe USA wyrosło na niewolnictwie, zatem być może dlatego stanowiące tegoż pierwszą pochodną, mogą się zrodzić w głowie tamtejszych naukowców. Tymczasem nie ma najmniejszych wątpliwości jakimi patologiami mógłby obrosnąć taki proceder, zwłaszcza, że taki emigrant miałby siłą rzeczy ograniczoną zdolność do czynności prawnych. Zamysł, który ma pokonać niechęć sytych społeczeństw do przybyszy, stanowi w praktyce parszywą moralnie próbę przekupstwa społeczeństwa, które w zamian za nowy strumień dochodów zaakceptuje migrację o dużej skali.

Russeau mawiał: gdyby nie było Boga, należałoby go wymyślić. Developerzy najnowocześniejszych aplikacji (oferowanych, rzecz jasna, jako SaaS) lubią cynicznie stwierdzać, że gdyby nie było wirusa, trzeba by go stworzyć. Tym samym nie ma znaczenia czy obecna pandemia jest przypadkowa, czy wywołana sztucznie: służy przyspieszeniu wprowadzenia nowego modelu państwa, w którym historyczne przywileje obywatelskie zostaną mocno naruszone. Te naruszone być muszą, ponieważ jakości życia dla mas nie da się obronić z oczywistych powodów ekonomicznych. Ponieważ jednak wszelkie plany ograniczenia populacji stanowią niezwykle wrażliwy obszar polityczny, muszą być utrzymywane w sekrecie, ponieważ w przeciwnym wypadku nie mogły by być zaplanowane a następnie wprowadzone w życie. Oczywiście można łatwo przyjąć, że takie myślenie to rodzaj psychozy, ale warto przy okazji zadać pytanie: czy aby planowanie nie jest jednym z podstawowych elementów współczesnej cywilizacji? Czy UE nie oddaje się mu z dziką namiętnością wszędzie tam, gdzie uznaje to za stosowne? Odpowiedzi na te pytania są oczywiste. Wypada zatem stwierdzić, iż przyjęcie do wiadomości faktu, iż ktoś gdzieś szlifuje zaawansowaną inżynierię społeczną jest trudne do zaakceptowania wyłącznie z powodu zasad  moralnych.

Te przez stulecia kształtowała wrażliwość chrześcijańska i wiara w Boga. Choć brzmi to fatalnie, za cywilizacyjny postęp nie byli odpowiedzialni wyznawcy Allacha czy Buddy i nie ma nawet  znaczenia to, że niektórzy z niosący zmianę z Chrystusem na ustach byli dewiantami na miarę Cortesa. Główne prawdy wiary przez stulecia wytyczały chybotliwej naturze ludzkiej ramy postępowania, choć osobliwe jest to, że świat przyspieszał; tym bardziej, im bardziej historyczne ograniczenia się utleniały. Z owym zjawiskiem usiłował sobie poradzić Emmanuel Mounier a jego „Chrześcijaństwo i pojęcie postępu” to książka, którą powinien sobie przyswoić każdy, kto z wypiekami na twarzy przebrnął przez „Mieć czy być” i „Ecce homo”. Zanik wiary w Boga skutecznie katalizowany przez perfidię i nikczemność kościoła, to warunek konieczny dla ostatecznej społecznej przemiany. Jej fundamentem najwyraźniej musi się stać nowy stosunek dominacji człowieka nad człowiekiem, którego na bazie wygasającej idei chrześcijańskiej po prostu nie da się uzasadnić.

 

4 komentarze

TRANSGRESJA

Czyli o tym, że „Człowiek z żelaza” ….. padł.

W kraju wre, ale uliczny bulgot nie doczekał się, jak na razie, żadnej uwertury politycznej. Nic dziwnego: towarzyszka Lempart dała po łapach neoficie Hołowni i to w sposób, który dał do myślenia ewentualnym naśladowcom. A chętnych by nie brakowało:) Do pojedynku na złe emocje i inwektywy (jak błyskotliwe zdiagnozował współczesną walkę polityczną Leszek Jażdżewski) gotowe są całe zastępy surferów przekonanych o swej misyjnej roli w historii Polski. Całopalenie Hołowni skutecznie schłodziło polityczną dulszczyznę, która w rewanżu zatrzęsła się z oburzenia nad wulgaryzmem haseł i wiekiem demonstrantów.

Well… być może wszyscy z Jarosławem Kaczyńskim i Donaldem Tuskiem na czele pojęli, że hasło „Wypierdalać” dotyczy solidarnie całego politycznego geriatrium. Choć powyższa konkluzja może nieco dziwić, warto zacytować Jażdżewskiego raz jeszcze: „Kościół Katolicki w Polsce obciążony niewyjaśnionymi skandalami pedofilskimi, opętany walką o pieniądze i o wpływy stracił moralny mandat do tego, aby sprawować funkcję sumienia narodu.” Owe bez wątpienia słuszne słowa poprzedziły majowy wykład Donalda Tuska a przy okazji wywołały potężny skandal. Grzegorz Schetyna cudem opanował kryzys w relacjach z episkopatem z którym interesy miała od zawsze  Platforma. Cóż, Kościół od lat ma swoje miejsce w polityce, tyle, że nigdy jeszcze swych praw nie egzekwował tak ostentacyjnie.

I być może właśnie dlatego tak długo oczekiwany masowy udział młodzieży większości polityków wcale nie cieszy a niektórych wręcz martwi. Okazuje się bowiem, że na ulice miast wyszedł elektorat, który domaga się tego, czego oficjalna polityka nie ma i nie zamierza mieć w swojej ofercie. Nie ma, ponieważ nie może grać swojej gry bez pomocy Kościoła, na który zamachnęły się właśnie ruchy uliczne. I w tym kontekście jest to zaiste rewolucja nawet jeśli nie brak księży, którzy żądanie, aby wypierdalali ze szkoły skwitowali rubasznym śmiechem. Czarni w roli symbolu opresji sprawdzą się doskonale a dowodów dostarcza historia i to najnowsza napisana przez obywateli Republiki Irlandii.

Jeśli spojrzeć na rzecz statystycznie, okaże się, że współczesny młody wyborca urodził się w roku 2000 lub nawet później. Za Platformy opuścił gimnazjum, za PIS rozpoczął pracę lub trafił na studia. To pierwsze pokolenie ludzi w całości uformowanych przez social media, dla których książka, gazeta, telewizja czy teatr to relikty z poprzedniej epoki. Mało kto dostrzega fakt, iż symboliczny model „Człowieka z żelaza” pokrywa bardzo długi okres społecznej wrażliwości. Symbol zrodzony w sierpniu 1980 na bazie fermentu „Człowieka z marmuru” trwał sobie w najlepsze aż do końca lat 90tych. Przez niemal dwadzieścia lat panowało jednolite odczuwanie oparte o wspólne i znane symbole takie jak stan wojenny, etos opozycji, zachód i nadzieje z nim związane. Co więcej, szczupłość kanałów komunikacji wywoływała naturalną reglamentację i narrację treści, a model ten przetrwał zmianę systemu! Pluralizm od zawsze obecny na sztandarach jakoś nie mógł się rozgościć ani w „Tysolu”, ani „Nie”, ani w „Tygodniku Powszechnym”. Pod każdą flagą w sposób naturalny hodowano poglądy zgodne z linią partii lub polityką wydawcy. Ów dobrze utrzymany monopol, w błyskotliwym blitzkiregu został rozgromiony  przez social media.

Na ulice polskich miast wyszedł dziś „Człowiek z Internetu” – konstrukcja, której nie zna koncesjonowana polityka, ponieważ nasz protestujący żył obok niej lub (precyzyjniej) żył do niej równolegle. Pokolenie urodzonych po roku 2000 wychowało się z komputerem a dorosło ze smartfonem. Nawykło do samodzielnego wyboru treści, niezwiązanych z flagą czy porami emisji. Wytworzyło wspólny etos, który ma się nijak do nadętych a nadal obowiązujących politycznych manifestów. Czy nam się to podoba czy nie „Człowiek z Internetu” chce dwóch rzeczy: maksymalnej swobody i dużej ilości pieniędzy.

Ktoś zauważy: „Nic nowego”, ale będzie w błędzie. Dla starozakonnych sukces finansowy był jednym z celów na mapie życiowych dążeń. W zależności od środowiska drapowały go poważniejsze i mniej poważne imponderabilia; dzisiaj żądza kasy jest naga i nie uważa nawet, że powinna się ukryć za zasłoną dulszczyzny. Dzieje się tak głównie dlatego, że symbolem sukcesu dla młodych ludzi nie jest już bankier, prawnik czy lekarz ale… youtuber. Na przykład Lord Kruszwil:)

Idę o zakład, że gross współczesnych polityków nie ma pojęcia kim są ludzie oglądani codziennie przez miliony młodych wyborców. Zafascynowanych ludźmi, którzy tworząc „dla beki” doszli często do imponujących pieniędzy. Wprawdzie tygodnik Forbes w swoim zestawieniu najdroższych gwiazd Youtube nie wymienia Karola Gązwy, który jako Blowek (https://www.youtube.com/channel/UC-BRUJOtblqGrftY6oRcOZw ) zdobył już niemal 5 milionów subów, ale na pierwszych miejscach nie umieszcza również Wardęgi, ReZigiusza czy Asbstry.

Przyczyna jest prosta: zdaniem analityków rynku reklamy „5 sposobów na”, „Mówiąc inaczej” i „Macademian Girl” mają znacznie mniejsze zasięgi, ale o wiele efektywniej zgarniają marketingowe budżety. Przyczyna? Cóż, są skoncentrowane na kasie w efekcie bardziej politycznie poprawne. Nie znaczy to oczywiście, że tacy dżentelmeni jak Marek Kruszel (Lord Kruszwil) czy jego dawny ziomal a dzisiaj posiadacz własnego kanału Łukasz Wawrzyniak (Kamerzysta) nie lubią przytulić grubszej gotówki. Wiedzą jednak doskonale, że ich elektorat jest kapryśny a największe zasięgi generuje wszystko to, co jest politycznie niepoprawne. Ba! Wulgarne, obleśne i przaśne czasem tak bardzo, że Kruszel dorobił się prokuratury i bana na tubie, który zdruzgotał jego finanse. Ale nie należy się o niego martwić. Na nowym kanale ma już ponad 200k subów i optymistycznie patrzy w przyszłość tym bardziej, że kaska znowu płynie. Bo źródłem pieniędzy są nie tylko kontrakty z firmami. Większość gwiazd oferuje własną modę, a duże zasięgi pozwalają jeszcze zarabiać na wyświetleniach reklam. Niemało da się również wyciągnąć od oglądającej gawiedzi. Gwiazdy tuby zachęcają widzów do datków i nie gardzą kwotami po kilka lub kilkanaście złotych szczególnie, gdy…. mnożą je przez setki tysięcy subów. Miesięcznie:)

Umysłami młodych zawładnął nowy mit: dzięki dostępowi do sieci, którego nie wypuszczają z ręki mogą śnić swoje sny o potędze, o wolności i kasie; i życiu, jakiego starzy mogliby im tylko pozazdrościć. Dzięki technologii nawet dzieci stały się ekonomicznie dorosłe ale jednocześnie wcześnie zafundowały sobie frustrację. Bo niby w ręku ma się dostęp do wolności ale droga wiedzie przez zjadliwe komentarze, hejt i mozół kreatywno twórczy który często zastępuje się zwyczajnym szokowaniem. Na dodatek, to wymarzone swobodne życie jest często marketingowym produktem i nie ma wiele wspólnego z realiami. Nie jest łatwo marzyć w świecie gdzie strach wrzucić do sieci nieobrobione zdjęcie!

Co tych ludzi wyprowadziło na ulice? Niechęć do kościoła? Do Pis? Przeciwko temu duopolowi mogli protestować wcześniej. Na horyzoncie zamajaczyło jednak pierwsze ograniczenie, które potraktowali serio. Choć o aborcji najczęściej decydują starcy, jest znacznie istotniejszym problemem dla ludzi młodych i … za młodych. A życie erotyczne nastolatków, rezydentów Wiejskiej mogło by solidnie zaskoczyć! Pruderia prawicy i lepkość kościoła to grzybnia na której solidny plon zbiorą kosiarze politycznej poprawności. Niektórzy z nich jeszcze na tym solidnie zarobią i to ku uciesze swoich followersów.

Przykład Białorusi dobitnie dowodzi, że władzy nie zmienia wola ludu dlatego też nie zmieni się ona aż do przyszłych wyborów. Osobiście uważam, że wtedy również nie, ponieważ obecna władza i jej akolici dla ochrony serwitutów uciekną się do najgorszych matactw byleby tylko utrzymać się przy żłobie. Nie zdziwię się, jeśli urny wyborcze zabezpieczą policjanci i żołnierze a ich przeliczenie dokona się w stosownie przygotowanych punktach zbiorczych. Niemożliwe? Donald Trump otwarcie sugeruje, że może się nie podporządkować niekorzystnym dla siebie wynikom wyborów. Jak będzie przekonamy się po 3 listopada. Dlaczego podobnej narracji miałby nie używać Jarosław Kaczyński już dzisiaj określany mianem Kaczaszenki?

Obecnej władzy do pełni kontroli pozostało jeszcze opanowanie tradycyjnych mediów. Zaraz potem lub równolegle zabiorą się za social media i stworzą przy okazji gorący front ideologicznej wojny. Wojny, dzięki której wyhodują ludzi równie zdeterminowanych jak my sami 35 lat temu. Tyle, że całkowicie od nas różnych. Idole i idee „Człowieka z Żelaza” są niczym dla „Człowieka z Internetu”

Dla nich liczy się swoboda a najchętniej swoboda i forsa. Jeśli ich nie dostaną to sami sobie wezmą. A że dla wszystkich nie wystarczy…. no cóż rewolucje nie są po to aby wszyscy dostali swoje. Służą pogrzebaniu starego systemu. A ten właśnie się wali i to nie tylko u nas.

14 komentarzy

Uber

Czyli o tym, że technologia zmienia świat.

Mój kierowca to Jacek i mogło by to faktycznie dziwić gdybym sunął Uberem po Warszawie. Tyle, że Jacek a właściwie Jack podebrał mnie właśnie z wielkimi oporami w centrum Chicago. Choć dojazd miał mu zająć zaledwie 5 minut w praktyce zajęło mu to niemal cztery razy dłużej. Jego wysiłki aby do mnie dotrzeć obserwowałem z prawdziwymi wypiekami na twarzy. Najwyraźniej brak znajomości miasta to uniwersalny znak rozpoznawczy kierowców Ubera ale nigdy nie zrozumiem ich uporu aby jechać gdzie indziej niż wskazuje im ….. ich własna aplikacja😊

Jako, że za kierownicą trafił się rodak umocniłem się w zamiarze zwiedzenia polskiego (nomen omen) „Jackowa” tak bowiem zwie się zamieszkała przez naszych rodaków dzielnica Chicago. Zwie się albo raczej zwała bo nasi rodacy walnie z niej wyemigrowali. Niektórzy do Polski (kryzys finansowy solidnie przetrzebił emigrację) inni do Norridge, Des Plaines, Niles czy Palatine i radzą tam sobie całkiem nieźle! Trzy pierwsze mają nawet polskich burmistrzów i solidną reprezentację rajców miejskich. Dodajmy, pracujących społecznie. W tutejszym systemie prowadzeniem miasteczek zajmuje się etatowy i apolityczny manager a luminarze pełnią swoje funkcje społecznie. Gaworząc z narzekającym na wszystko Jackiem mijamy dumny banner Polish Museum of America i po chwili stajemy przed frontonem opoki polskości znanej nie tylko lokalnie jako „Trójcowo”. Ta wazna niegdyś palcówka parafialna choć istnieje od ponad 100 lat miała sczeznąć już w 1986 roku gdy odpływ wiernych zniechęcił operatywnych włodarzy kościelnych nieruchomości którzy nie ustają w wysiłkach aby zbędne obiekty sakralne zaoferować na sprzedaż lub wynajem https://www.archchicago.org/offices-and-ministries/real-estate Świeża emigracja oraz gorliwa akcja polityczna pozwoliły skutecznie odbudować społeczność wiernych ale dzisiaj po 30 latach parafia ponownie znalazła się na zakręcie tym bardziej, że chicagowska archidiecezja niecierpliwie rozgląda się za przychodami a jej nieruchomościowe aktywa solidnie zyskały na wartości. Deweloperzy docenili już walory https://blockclubchicago.org/2019/02/14/century-old-st-ann-church-in-pilsen-sold-will-become-apartments-or-condos-archdiocese-confirms/ i trudno się dziwić, ponieważ obiekty sakralne to z natury rzeczy atrakcyjne budynki lub lukratywne dewelopersko działki.

Ochoty do sprzedaży nie można wiązać wyłącznie ze typową dla rzymskiego kościoła chciwością. Problem jest znacznie poważniejszy: prokurator generalny stanu Illinois szykuje się bowiem do poważnego powództwa twierdząc iż kościół w stanie ukrywał kilkaset przypadków związanych z molestowaniem dzieci i dorosłych. W warunkach amerykańskich oznacza to odszkodowania a na te potrzeba pieniędzy. Gdy ich nie ma, windykatorzy błyskawicznie dobierają się do nieruchomości o czym dobitnie przekonały się już inne amerykańskie archidiecezje.

W kościele św Jacka który niegdyś użyczył nazwy polskiej dzielnicy również nie dzieje się najlepiej. Nabożeństwa od dawna prowadzone są również w języku hiszpańskim a od 4 lat nie działa już istniejąca przez 120 lat polska szkoła. Trudno się dziwić: polskie dzieci uczą się obecnie gdzie indziej choćby w Palatine ( https://www.fryderykchopin.org/index.php/donacje ) Na „Jackowie” pozostali już niemal wyłącznie sami starzy ludzie o czym najlepiej świadczy komunikowana nadal po polsku lokalna oferta.

Mój „Jacek” zostawać za oceanem nie zamierza. Kierowcą Ubera jest już niemal rok i nadal nie znalazł dobrego pomysłu na życie. W trakcie 3 wspólnie spędzonych godzin intensywnie kontaktuje się ze znajomymi z fejsbuczka. Nie ma wątpliwości: emocjonalnie żyje nadal w Polsce. Powyższe podejście walnie wspierają social media i ich zdolności do symulowania więzi społecznych. Czy aby na pewno symulowania? Niebawem może się przecież okazać, że te elektroniczne są znacznie silniejsze niż więzy budowane z nieznanymi bliżej ludźmi ….. w windzie. Wspólnocie polskiej nie pomoże to na pewno. Andrew Przybylo burmistrz Niels powołuje się na korzenie ale ….. nie mówi po Polsku. Co ciekawe w tym języku nie porozumiewa się również Matthew Bogusz burmistrz Des Plaines kolega szkolny tragicznie zmarłej radnej Joanny Sojki która stanowiła jeden z rzadkich przykładów udanej kariery przy jednoczesnym zachowaniu solidnych więzi kulturowych z Polską.

Na Jackowie nie ma już ściany płaczu, a na owej historycznej stacji benzynowej dominuje język hiszpański. Meksykanie stanowią obecnie podstawowy składnik taniej emigracji zarobkowej zajmując miejsce które przysługiwało kiedyś Słowianom. Nasi rodacy mniej lub bardziej skutecznie zasilili szeregi klasy średniej tracąc przy okazji gorliwość do podkreślania związków z krajem. Co gorsza utracili również tożsamość polityczną.

Poza kościołem sztandar polskości utrzymuje na Jackowie przychodnia i restauracja „Staropolska”. Właścicielom sugerował bym raczej zmianę nazwy na „Peerelowska” doskonale by korespondowała z jakością kuchni i obsługi. Mój Jacek zbytnio się nie zdziwił. Patriotycznie konsumuje w McDonaldzie. „Moja laska tam pracuje” wyjaśnił gdy poprosiłem o uzasadnienie😊

4 komentarze

ŁOTR

Czyli o tym, że rzeczywistość dogania fikcję.

Po raz pierwszy „Gwiezdne Wojny”  (a konkretnie ich epizod IV) oglądałem na schodach w warszawskim kinie Relax. Był maj 1979, ale ponieważ film przeznaczono dla oczu widzów dorosłych, należało wystąpić z odpowiednim bodźcem materialnego zainteresowania do pań bileterek.

Czytaj dalej
7 komentarzy

Ruciane Bida

Czyli o tym, że nie ma to jak wariant B

Upał dosłownie wlewał się do środka. Choć wiosna 1994 roku przyszła wyjątkowo późno, lato zamanifestowało się wcześnie i niemal od razu zaatakowało wysokimi temperaturami. Ich ówczesny szczyt, przypadający na pierwsze dni lipca, rejestrowałem co prawda w pięknych okolicznościach przyrody, ale obserwowanych z perspektywy służbowej. Zakłady Płyt Pilśnowych w Rucianem, znane powszechnie jako „Płyta Nida” zmierzały ku nieuchronnej upadłości. Co ciekawe, prym pośród wierzycieli wiodły nie banki a… Zakład Energetyczny Białystok. Windykacyjna gorliwość ZEB miała proste uzasadnienie: od sierpnia 1993 zakład działał jako spółka akcyjna – w efekcie puchnące zadłużenie „płyt” nie tylko wyglądało brzydko w tabelkach, ale mogło też poważnie zagrozić prezesowskiemu stanowisku. Powyższe główny rozgrywający wyjaśnił mi w zaciszu swego białostockiego gabinetu, a szalejąca za oknami zamieć śnieżna doskonale podkreślała trudy z jakimi radzić sobie musiał nowy sternik białostockiej energetyki. Pojąłem w lot, że na horyzoncie kroiła się prywatyzacja, a wielkie nadzieje prezesa budził model oparty o leasing pracowniczy. Pojąłem również, że dobrotliwy dżentelmen z bródką o aparycji Dziadka Mroza to w istocie rzutki menedżer, gotów do nieszablonowych rozwiązań. Dlatego też wyrok zapadł grubo wcześniej niż w dniu, gdy wierzyciele przylepili się do rozgrzanych stołów w zakładowej Sali narad. Rechoty mieszały się z ciężkim papierosowym dymem formowanym przez gorąco w zjawiskowe esy floresy, skądinąd zdumiewająco korespondujące z modnym podówczas tureckim wzorkiem masowo krzyczącym z krawatów. Wspomnienie styczniowego spotkania chłodziło mnie jednak nadspodziewanie skutecznie: decydujące zdania Pan Dyrektor wygłosił bowiem na schodach miażdżąc mi dłoń w męskim uścisku. Mróz trzymał mocno, śnieg sypał, tworząc malowniczy pejzaż dla zimnych błysków w oczach białostockiego energetyka. Na chwilę zapomniałem o zaduchu. Odebrana wtedy lekcja nadzwyczaj skutecznie zwróciła mi uwagę na pewne najistotniejsze, jak by nie było, zagadnienia. Wielowymiarowa analiza ówczesnych ustaleń zabrała mi czas aż do wieczora i trwałaby pewnie znacznie dłużej, gdyby nie mroczne trzewia Domku Napoleona. Ów, miłościwie przycupnięty przy wyjazdówce na Warszawę, nieustająco kusił wędrowców, a zwłaszcza tych, którzy dysponowali relacjami w tutejszym melieu. Osobliwie było to środowisko rozbudowane, na którego zamglonych granicach lokowali się nie tylko stróże prawa i porządku, ale także duchowi przewodnicy różnych wyznań. Ów nietypowy konglomerat namiętnie rektyfikował się nocami, skraplając rankiem w interesy o pełnej palecie kolorystycznych odcieni. Sprawa stała się jasna: tutejszy prądodzierżca zaplecze miał zarówno na miejscu, jak i w Warszawie.

Czytaj dalej

12 komentarzy