Browsing Category Lifestyle

PO GROBBINGU

Czyli o tym, że nad grobem warto pomyśleć o przyszłości. 

Jesienią 2006 r. problemów miałem wprawdzie mało, ale jeden z nich mógł okazać się niezwykle istotny. Transakcja sprzedaży działki należącej do Vistula S.A. zawisła na włosku, a Ministerstwo Przemysłu poinformowało nas, że zdaniem ich prawników doszło do poważnych uchybień w procesie nacjonalizacji. Zapachniało poważnymi kłopotami: zadatek już w zasadzie skonsumowaliśmy a kolejnych naście milionów miało już swoich odbiorców. Przyszłość malowała się w ciemnych barwach a prowadząca sprawę kancelaria SPCG powoli przechodziła na pozycję defensywną. No cóż, rezydowaliśmy na krakowskim Kazimierzu i choć ludowa ojczyzna nie zafundowała tu „dekretu warszawskiego” do zagadnień nacjonalizacji podchodziła równie niefrasobliwie. Co gorsza w Krakowie w latach 50tych  swobodnie działały kancelarie prawne a większość z nich zajmowała się obroną interesów wywłaszczanych właścicieli. Nie inaczej było w naszym przypadku: zwrotu nieruchomości domagali się krewni z Izraela twierdząc, że  Skarb Państwa uchybił procedurze, prowadząc postępowanie (wywłaszczenie) wobec osoby podówczas zmarłej, co potwierdzał stosowny odpis z ksiąg gminy żydowskiej.  Gem, set i mecz. Wyglądało na to, że jest pozamiatane. 

I tu właśnie błyskotliwym manewrem popisał się mecenas Piotr. Gdy zanosiło się na to, że trzeba będzie rzucić ręcznik, na światło dzienne wypłynęły nowe fakty. Otóż w chwili wywłaszczenia, posiadaczka nieruchomości miała się bowiem całkiem dobrze – ba! do Izraela w ogóle nie wyjechała a ziemski padół opuściła w Polsce, co potwierdził nagrobek na jednym z cmentarzy komunalnych. Całość uzupełniały dokumenty z USC oraz korespondencja jaką w imieniu właścicielki prowadził jej pełnomocnik prawny. Na temat tego i podobnych odkryć w Krakowie można by napisać sporo, ale… nie ma większych szans na to, aby kompendium pod tytułem „zagadnienia zwrotu nieruchomości i zaspakajanie roszczeń byłych właścicieli w latach 1990-2000” miało kiedykolwiek ujrzeć światło dzienne Ale do brzegu: czy do ministerstwa wysłano falsyfikat?! 

Otóż nie Do 1 stycznia 1946 r. księgi metrykalne prowadziły związki wyznaniowe. Dopiero po tej dacie dokumenty przejęły właściwe USC, ale szło to bardzo opornie. W zależności od lokalizacji porządkownie zasobów zajęło od kilku do kilkunastu lat. Wzmiankowane świadectwo zgonu zostało wystawione przez gminę żydowską jesienią 1945 roku. Na podstawie… oświadczenia świadków i był to w owych czasach proceder dość typowy, tym bardziej, że po wojnie trudno było o dostęp do na przykład niemieckiej obozowej dokumentacji. Osobną kwestią jest rzecz jasna to, czy dokument faktycznie sporządzono w 1945 r. czy też hmm… nieco później. Te kwestie do dzisiaj namiętnie bada Centralne Laboratorium Kryminalistyczne KGP. Nas w tej chwili interesuje co innego: czy można było łatwo sprawdzić, że ów dokument nie jest zgodny ze stanem faktycznym?

Ktoś zauważy: jakiż to problem odnaleźć osobę zmarłą! Otóż jeszcze niedawno trzeba było dobrze wiedzieć, gdzie szukać Centralna baza danych, do której wprowadzane są wszystkie akty USC istnieje od… 1 marca 2015 roku. W 2006 r, aby zmarłego znaleźć, trzeba było dostać dobry cynk, gdzie nieboszczyka pochowano. Bez tej wiedzy uzyskanie odpowiednich danych było praktycznie niemożliwe. I dzięki temu właśnie między Odrą a Bugiem dochodziło nie raz do „cudów nad aktem” a legendy o największych do dzisiaj krążą w środowisku.

Z luk w systemie ewidencji zmarłych zdarzało się również korzystać służbom specjalnym ale to już zupełnie inna historia. Może być zatem wiele powodów dla których przy ustawie o cmentarzach i chowaniu zmarłych ( uchwalonej 31 stycznia 1959 ) nie grzebano przez ponad 60 lat. Czemu zdecydowano się na to teraz? 

Ta odpowiedź jest akurat dosyć prosta: o tym, że pandemia zmieniła wiele przyzwyczajeń Polaków wie każdy. O tym, jak wpłynęła na branżę funeralną, wiedzą już nieliczni. Tymczasem paraliż cmentarzy i wymogi covidowe bardzo skutecznie spopularyzowały… kremację. Skala zmian solidnie zmartwiła zatrudniającą ponad 100 tysięcy osób branżę, która może zawsze liczyć na ciche, lecz skutecznie wsparcie ze strony cmentarzy parafialnych. Choć jest to nielegalne, urny coraz częściej trafiają do domów i ogrodów. Dla jednych to bardziej ekologiczne, dla innych – po prostu tańsze. W jednych i drugich wymierzone jest ostrze planowanej nowelizacji: zaplanowane sankcje zapewnią bezpieczne przychody cmentarzom i kamieniarzom. Polska Izba Branży Pogrzebowej priorytety ma jasne: jakby nie było, stoi na straży interesów ponad 4 tysięcy zakładów pogrzebowych w Polsce, zatem motywację do działania ma dość oczywistą. I być może dlatego biegli powołani przez PIBP wykryli szereg wymagających pilnej regulacji kwestii. W oparach kartonowych trumien, pomiędzy szeregiem innych niebezpiecznych substancji, wykryli arsen. Do palenia zwłok postulują sosnę, ale oczywiście naturalną, bez jakichkolwiek chemikaliów! Wedle dostępnych źródeł na trumny tnie się ca 70 tysięcy drzew (około 70 tys. m3) i ze względów oczywistych owa liczba wciąż rośnie. Ów pomysł raczej niewiele ma wspólnego z ekologią, za to o wiele więcej z kosztem. 

Ale to nie koniec złych wiadomości dla 65 krematoriów w Polsce: eksperci z PIBP postulują nakaz stosowania odpowiednich filtrów oraz zezwolenia na lokalizację krematoriów tylko w miejscach, gdzie jasno dopuszcza to zagospodarowanie przestrzenne. Teoretycznie bosko. W praktyce ustalanie nowych planów, szczególnie gdy znajdą się w nich niepopularne inwestycje to prawdziwa gehenna. 

Jakie to wszystko ma znaczenie? Teoretycznie niewielkie, ale w praktyce powierzchnia polskich cmentarzy ciągle rośnie a zatem rosną dość oczywiste zagrożenia ekologiczne. Wiadomo, są kwestie istotniejsze a listopadowy grobbing to jedna z ważniejszych rodzinnych interakcji. Szkoda tylko, że nowa ustawa za chwilę pozbawi nas możliwości wyboru: o ile swoich zmarłych bliskich wolę  odwiedzać na cmentarzu niż w ogrodzie, to nad pochówek tradycyjny zdecydowanie przedkładam kremację. Dla jednych detal, dla mnie po zawale jakaś tak jakby znacznie istotniejsza niż kiedyś kwestia.

Inicjatywa ustawodawcza nie ustaje a do wyborów już tylko 11 miesięcy. Niejedno się jeszcze nam pewnie zmieni. Miejmy nadzieję, że nie ordynacja wyborcza. 

6 komentarzy

TRĄD

Czyli o tym do czego prowadzi  stygmatyzacja

Choroba, która do dzisiaj pozostaje jednym z symboli średniowiecznej Europy stanowiła do niedawna jedną  z najciekawszych genetycznych zagadek. Trąd, mimo przerażającej skali w mrokach wieków średnich  w ciągu zaledwie dwustu lat mocno zredukował swój zasięg. Badaczy od dawana nurtowała jednak zasadnicza kwestia: dlaczego tak się stało? Odpowiedzi na to z pozoru błahe pytanie szukano długo a niewygodną odpowiedź przyniosły dopiero rewolucyjne badania mikrobiologów z politechniki w Lozannie. Precyzyjnej dostarczyły jej zęby wykopane w ruinach średniowiecznego leprozorium. Wywołująca chorobę bakteria na przestrzeni stuleci nie zmieniła się wcale. Co wiec zatem przyniosło ów wielki spadek populacji chorych pomiędzy rokiem 1400 a 1600? Poziom, życia i związane z nim warunki hignieniczne nie zmieniły się w zasadzie wcale. Komu zatem ludność Europy powinna spłacić dług wdzięczności?

Wszystko wskazuje na to, że odpowiedz jest szalenie niepoprawna politycznie. Trąd wykończyła… społeczna agresja. Izolacja zarażonych, obowiązkowy dzwonek obwieszczający ich nadejście, zakaz małżeństw, wydziedziczenia i nierzadkie masowe mordy doskonale przygotowały populację chorych na ostateczne rozwiązanie w postaci… czarnej śmierci. Oficjalna wersja mówi zatem o „uodpornieniu” Europejczyków na tę straszną chorobę, ale ów eufemizm oznacza jednak co innego: ogień i doły z wapnem nie były po prostu w mordowaniu chorych odpowiednio skuteczne. To dżuma dzięki niemal 100% śmiertelności za jednym zamachem wytarła z kart historii niemal całą cierpiącą na trąd populację.

Mimo to jeszcze w latach 80-tych na trąd chorowało ponad 5 milionów mieszkańców globu, a detronizację w roli choroby społecznie istotniej (spadek poniżej 1 zachorowania na 10.000) przyniósł dopiero rok 2000! Powyższe dzięki zaangażowaniu znacznych środków i dotowaniu leków wysyłanych obecnie głównie do Indii. Mimo to, wedle danych za rok 2017 na trąd cierpi ponad 120 tysięcy mieszkańców Indii.

Co ciekawe jedno z nadal czynnych leprozoriów działa nadal w Rumunii w małej miejscowości Tichilesti. Od 1991 roku wolno je nawet opuszczać, ale… nie ma na to zbyt wielu chętnych. Najwyraźniej pamięć o masakrze z 1918 roku w trakcie której wybito większość rezydentów jest nadal żywa zarówno pośród morderców jak i nowych rezydentów.

O tym, że społecznego ostracyzmu nie wolno lekceważyć przekonują ostatnie doniesienia z włoskich miast objętych kwarantanną. Ozdrowieńcy skarżą się na niechęć sąsiadów oraz własnych rodzin. Toksyczne reakcje nabiorą mocy wraz z doniesieniami  o zgonach osób uznanych za wyleczone. Cóż okazuje się po raz kolejny, że pod cienkim lukrem nowoczesnego społeczeństwa czai się wciąż ta sama, pierwotna i agresywna istota ludzka. Nie jest to rzecz jasna jakieś szczególne odkrycie   (Milligram, itp.) ale zasadnicza konkluzja jest nieco inna. Wytrzebieniu trądu pomógł ostracyzm i całkowity brak empatii czyli w zasadzie wszystko to czego oficjalnie się wstydzi współczesne społeczeństwo. Jak w tych warunkach ograniczyć zasięg wirusa?

Okaże się, że przewagę będą mieć te rejony gdzie marnie sobie radzi demokracja. Ukazy satrapów bezwzględnie wyznaczą granice czerwonych stref a zgodę na wyjazd będzie można otrzymać jedynie w lokalnej siedzibie kompartii.

Na pytanie czy to źle odpowiedziała już historia. O tym jak poradzi sobie z wirusem realna demokracja niebawem się przekonamy.

 

10 komentarzy

Kartek wyrywać nie muszę

Czyli o tym, że miś jest wiecznie żywy

Otwieram oczy. Samolot zamiast lądować wznosi się gwałtownie, co jednocześnie dowodzi dwóch rzeczy: po pierwsze wylądujemy później niż planowano, a po drugie decyzja o zaniechaniu wizyty w oblężonej toalecie była jednak błędna. Rzut oka za okno przekonuje, że jeszcze trochę polatamy. Sajgon dosłownie zniknął w burzowych chmurach.

This the end… my only friend the end… pobrzmiewa mi w głowie, mimo że to przecież dopiero początek. Owa optymistyczna myśl towarzyszy mi w marszu przez pustawe lotnisko; ulotni się po spotkaniu z wietnamskim strażnikiem granicznym. Nie ma wątpliwości, że tutejsza republika socjalistyczna pełnymi garściami korzysta z dorobku towarzyszy radzieckich. Na ramionach funkcjonariusza dumnie prężą się szerokie tkane złotem pagony, nad głową przystrojoną w tradycyjne zbyt szeroką czapkę dumnie wznosi się zapomniany nawet w Moskwie sierp i młot. Całość uzupełnia sflaczały czerwony sztandar. Symbol? Kiełkujący uśmieszek ściera mi z ust staccto oficera „dzian mian mon tao dzen dan tu…”, wspierane groźnym potrząsaniem rękami. Normalnie „Czas apokalipsy” albo „Łowca jeleni”. Miło raczej nie będzie. Odpędzają mnie na koniec kolejki.

Choć krew się burzy, człapię grzecznie. Jak by nie było Azja – raz, a dwa – wszystko wskazuje na dobrze zakorzeniony model sowiecki co oznacza, że tu władzy się nie fika. Pęka kwadranisk, potem drugi. Powoli znikają wszystkie twarze znane z samolotu. Mięknę. „You wait!” – upomina mnie pracownik firmy, która pomaga w załatwianiu wizy, bo to z nią podobno jest jakiś problem. Nie wiem jeszcze jaki, ale coś mi mówi, że niebawem się dowiem. Ufortyfikowawszy się strategicznie przy kontakcie, loguję się do sieci. Słaba, ale jest. Okaże się wielkim atutem w zbliżającej się walce.

Warowanie na lotnisku bez paszportu zabawne jest średnio, tysiące kilometrów od domu raduje jeszcze mniej. Z lektury postów „vietnam visa problem” itp. wyrywa mnie pracownik lotniska. Ponownie człapię przed oblicze oficera. Szczeka jeszcze bardziej niż poprzednio, ale tym razem wyposażył się w tłumaczkę. Ta dość długą tyradę streszcza krótko „Your passport broken”. Zanim dotrze do mnie sens tych słów znów ląduję na końcu kolejki.

Robi się marnie. Pośrednik wizowy tłumaczy, że do Wietnamu mnie nie wpuszczą. Mój paszport ma wyrwaną pierwszą stronę zatem ich zdaniem jest nieważny. To, że jakoś tu doleciałem nikogo nie interesuje. Mają mnie wydalić do Polski. „Jak to kurwa wydalić?!” krew gotuje mi się żyłach. Twierdza Dien Bien Phu, Plaża w Da Nang spierdalają w siną dal a o umówionych spotkaniach biznesowych nawet nie zdążę pomyśleć. Wpijam się w ramię załatwiacza „I must enter Wietnam!!! Help me!” moja stanowczość działa i po chwili znów ląduje przed sierioznym oficerem. Kolejna porcja szczekania, okazuję boarding, tłumaczę, że przyleciałem na tym paszporcie kawał świata. Jestem słodki jak miód, wiję się u stóp pana władzy niczym bluszcz. Dostojewski byłby ze mnie dumny. Rozstrzygnięcia jednak znowu nie ma: maszeruję na koniec kolejki. Czas płynie. Czekam, ale… nadzieja rośnie. „You won’t go, won’t go” – nokautuje mnie załatwiacz. Co robić?? Opresja aktywuje mechanizmy rodem z PRLu. „Special fee?” rzucam niepewnie. Błysk w oczach… czyli jesteśmy w domu Wiza wietnamska ma mnie kosztować ekstra, ale co tam! Widziałem się już przecież w powrotnym samolocie do Stambułu. Niech będzie! W sumie nie takie w życiu płaciło się frycowe. I kiedy już w myślach płynę Mekongiem… „You won’t go, you won’t go” – rozlega się jak echo. Licytuję wyżej, ale Azjata kręci smutno głową: „No way. You go back”. To jest jakiś rollercoaster?!

Dzwonię gdzie się da. Ambasada jak zwykle zamknięta a na recepcji nie odbiera nikt. Koleżanka w Polsce wynajduje gdzieś konsularną komórkę alarmową. Dzwonię. Przypadek nagły, choć mnie nie zatrzymano. A w zasadzie może? Pani jest miła, ale wyraźnie nie wierzy w moją historię. Oferuje pomoc tłumaczki, która rozmówi się z oficerem. To raczej wiele nie da. Maciek z Polvietu też robi co może, ale jego znajomych Wietnamczyków akurat na lotnisku nie ma. Walczy dalej, czas płynie. Co robić??? Olśniewa mnie myśl, aby napisać do Wietnamczyka, z którym wieczorem mam się spotkać. Podaję mu numer telefonu załatwiacza. Gadają. Załatwimy – podsumowuje ich rozmowę sms. Iskierka nadziei. Od początku akcji minęły zaledwie dwie godziny. Dla mnie to wieczność; założyłbym się, że jestem tu od rana. Trzewia wiz przetrawiły już z 10 samolotów, przybycie kolejnego zwiastuje tłum szturmujący barierki. Blink! „Nie da rady stary

„Jak to?!”

„Masz podarty paszport”

„NIEPRAWDA!!!!!!” po chwili pytanie

„Masz zdjęcie?”

„Nie mam przecież mi zabrali”

„A skan masz?”

Mam. Gdy go wysyłam znowu wołają mnie do oficera. Przy okienku stoi już fecet z Turkish Airlines, więc sprawa za dobrze nie wygląda. Pogranicznik patrzy na mnie wymownie. Tym razem nie szczeka. W lewej ręce demonstruje mój paszport… w prawej pierwszą stronę z danymi posiadacza. Internet słaby, plik ciągle się wysyła; „NOT VALID” wyjaśnia po angielsku. Facet z Turka patrzy na mnie ze współczuciem a ja podrywam się do szturmu „I HAVE TO ENTER WIETNAM!!!!! Internet kiepski, plik ledwo przechodzi I HAVE BEEN WAITING FOR THIS 20 YEARS!!!!!„; oficer tylko macha ręką. “You go back to Istambul”. Kątem oka widzę, że plik z paszportem się wreszcie wysłał.

Wypisywanie kwitów trwa, mam czas oswoić się z myślą, że to jednak koniec. Dorsi tłuką się po głowie jak memento. Kolejna seria desperackich smsów. Bez odzewu. A więc jednak dupa.

Oficer podnosi słuchawkę telefonu. Słucha, po czym wstaje i patrzy mi w oczy. Wyraźna zmiana. „Show me your return ticket” – zarządza, iphone jak zwykle nie chce odnaleźć pliku, ale po krótkiej walce z pomocą gostka od Turka udaje się wygenerować potwierdzenie mojego bookingu. Oficer stał się nagle bardzo sympatyczny. Piszę jeszcze podanie, aby puścili mnie do Wietnamu, po czym… wspólnie wklejamy feralną stronę do mojego paszportu.

Odzyskawszy niezłe umiejętności językowe z uśmiechem wyjaśnia, że muszę w Hanoi wyrobić nowy paszport, bo na tym… to mnie na pewno nie wypuszczą. O tym, że faktycznie by nie wpuścili przekonuję się ,gdy dochodzimy razem do kontroli granicznej, omijając ostentacyjne ogromną kolejkę. Pogranicznik otwiera paszport wysyła mi killing look po czym… odwraca głowę do mojego oficera. Nie trzeba znać żadnego języka, aby zrozumieć o czym teraz rozmawiają. Ostentacyjnie klepnięcie w blat, przybijamy piątkę oficer znika jak wchodzę do Wietnamu. „You have very good friends” – podsumowuje załatwiacz. Prowadzi mnie do taksówki. Jego robota skończona. Gorące powietrze obezwładnia. Papieros jest wilgotny jakbym palił go w łazience. Zaciągam się głęboko. „Sajgon. Jestem w Wietnamie”

5 komentarzy

Ruciane Bida

Czyli o tym, że nie ma to jak wariant B

Upał dosłownie wlewał się do środka. Choć wiosna 1994 roku przyszła wyjątkowo późno, lato zamanifestowało się wcześnie i niemal od razu zaatakowało wysokimi temperaturami. Ich ówczesny szczyt, przypadający na pierwsze dni lipca, rejestrowałem co prawda w pięknych okolicznościach przyrody, ale obserwowanych z perspektywy służbowej. Zakłady Płyt Pilśnowych w Rucianem, znane powszechnie jako „Płyta Nida” zmierzały ku nieuchronnej upadłości. Co ciekawe, prym pośród wierzycieli wiodły nie banki a… Zakład Energetyczny Białystok. Windykacyjna gorliwość ZEB miała proste uzasadnienie: od sierpnia 1993 zakład działał jako spółka akcyjna – w efekcie puchnące zadłużenie „płyt” nie tylko wyglądało brzydko w tabelkach, ale mogło też poważnie zagrozić prezesowskiemu stanowisku. Powyższe główny rozgrywający wyjaśnił mi w zaciszu swego białostockiego gabinetu, a szalejąca za oknami zamieć śnieżna doskonale podkreślała trudy z jakimi radzić sobie musiał nowy sternik białostockiej energetyki. Pojąłem w lot, że na horyzoncie kroiła się prywatyzacja, a wielkie nadzieje prezesa budził model oparty o leasing pracowniczy. Pojąłem również, że dobrotliwy dżentelmen z bródką o aparycji Dziadka Mroza to w istocie rzutki menedżer, gotów do nieszablonowych rozwiązań. Dlatego też wyrok zapadł grubo wcześniej niż w dniu, gdy wierzyciele przylepili się do rozgrzanych stołów w zakładowej Sali narad. Rechoty mieszały się z ciężkim papierosowym dymem formowanym przez gorąco w zjawiskowe esy floresy, skądinąd zdumiewająco korespondujące z modnym podówczas tureckim wzorkiem masowo krzyczącym z krawatów. Wspomnienie styczniowego spotkania chłodziło mnie jednak nadspodziewanie skutecznie: decydujące zdania Pan Dyrektor wygłosił bowiem na schodach miażdżąc mi dłoń w męskim uścisku. Mróz trzymał mocno, śnieg sypał, tworząc malowniczy pejzaż dla zimnych błysków w oczach białostockiego energetyka. Na chwilę zapomniałem o zaduchu. Odebrana wtedy lekcja nadzwyczaj skutecznie zwróciła mi uwagę na pewne najistotniejsze, jak by nie było, zagadnienia. Wielowymiarowa analiza ówczesnych ustaleń zabrała mi czas aż do wieczora i trwałaby pewnie znacznie dłużej, gdyby nie mroczne trzewia Domku Napoleona. Ów, miłościwie przycupnięty przy wyjazdówce na Warszawę, nieustająco kusił wędrowców, a zwłaszcza tych, którzy dysponowali relacjami w tutejszym melieu. Osobliwie było to środowisko rozbudowane, na którego zamglonych granicach lokowali się nie tylko stróże prawa i porządku, ale także duchowi przewodnicy różnych wyznań. Ów nietypowy konglomerat namiętnie rektyfikował się nocami, skraplając rankiem w interesy o pełnej palecie kolorystycznych odcieni. Sprawa stała się jasna: tutejszy prądodzierżca zaplecze miał zarówno na miejscu, jak i w Warszawie.

Czytaj dalej

12 komentarzy