Browsing Category gospodarka

Chory człowiek Europy

Czyli o tym, że 2023 przyniesie kolejną wojnę.  

Choć już nawet fryzjerki zdają sobie sprawę z oczywistego związku pomiędzy Tajwanem a wojną na Ukrainie, to inne kierunki funktory geopolityczne  nieco umykają naszym mediom. Powody są tu dość oczywiste i nieodmiennie wiążą się z polityczną poprawnością: demokratami są „nasi” faszystami są „obcy”.

Z uwagi na powyższe dyktator kalibru Putina jakim jest bez wątpienia Recyp Erdogan może spokojnie realizować swoje polityczne cele bez cienia obaw, że ktokolwiek ośmieli się podstawić mu nogę. Kandydat na nowego sułtana od lat śmiało kroczy drogą do restytucji Wielkiej Porty a konsekwentne naruszenia demokracji umykają jakoś zachodnim komentatorom i szczególną ślepotą w tej kwestii wykazuje się Departament Stanu USA. Ned Price w komentarzu do skazania na więzienie największego przeciwnika Erdogana (Ekrema Imamoglu – burmistrza Istambułu) wybąkał jakieś ogólne formułki i dalej się już nie rozpędził. Nic dziwnego. Turcja zajęła obecnie idealną pozycję strategiczną pomiędzy Moskwą i Kijowem, co czyni z niej ekstremalnie ważnego sojusznika USA a Erdogan wyrósł na gracza, z którym muszą się ponownie liczyć wszystkie potęgi światowe. Tyle, że w wyborach zaplanowanych na czerwiec 2023 wystartować już nie może ale nikt nie może uwierzyć, że rzuci ręcznik i odda władzę w zenicie politycznej potęgi. 

W stuletnią rocznicę  powstania Republiki jedynym ratunkiem dla Erdogana jest stan wojenny a doskonałym przeciwnikiem… Grecja. Choć dla Janusza i Grażyny brzmi to jak kompletna abstrakcja, w Grecji i Turcji historia wojny 1919-1922 to nadal tematyka rodzinnych spotkań. Warto dodać, że dla Greków była to wojna o lebensraum – wojna, której celem było odbudowanie Wielkiej Grecji w jej antycznych granicach. 

I to właśnie wtedy, we wrześniu 1921 r. nad rzeką Sakarya narodziła się legenda Mustafy Kemala – twórcy nowoczesnej Republiki Tureckiej, akuszera zwycięstwa nad Grecją, który słusznie przeszedł do historii z przydomkiem Ataturka (Ojca Turków). Imperium się rozpadło ale dzięki talentom wojskowym i politycznym pierwszego prezydenta Republiki na jego ruinach wyrosła współczesna Turcja. Ryzyka były spore. Dyplomaci zainteresowanych stron zdołali już rozdzielić  łupy i a rozbiór konwalidować w traktacie który zaakceptował Sułtan, ale… odrzuciło nowe, świeckie państwo tureckie. Jako, że było słabe w innych kwestiach takich jak demilitaryzacja Dardaneli, status wysp musiało iść już na pewne ostrożne ustępstwa. 

Rezultatem są traktaty, których legalność można podważać i wiedzą o tym doskonale obie strony potencjalnego konfliktu. Jakie to ma znaczenie? Dość istotne: dlatego cicha wojna grecko-turecka toczy się od dziesięcioleci a każdy rok przynosi większe lub mniejsze ofiary po każdej ze stron. Czy ów spór jest naprawdę tak irracjonalny? Otóż w praktyce relacje 
grecko-tureckie to niemal lustrzane odbicie relacji rosyjsko-ukraińskich a wszelkie różnice wynikają wyłącznie z uwarunkowań geopolitycznych. Niepodległe państwo greckie powstało wprawdzie już w 1830 roku, ale wyłącznie dlatego, że głównym politycznym graczom (Anglii, Francji, Prusom i Rosji) było to po prostu ekstremalnie na rękę: wszystkim razem i każdemu z osobna zależało na osłabieniu Wielkiej Porty. Analogii jest zresztą więcej: na początku 
XX wieku Imperium Osmańskie było dokładnie tym samym, czym Rosja na początku XXI wieku. Turcję wtedy i Rosję współcześnie określa się podobnie: mianem chorego człowieka Europy. 

Aby zrozumieć co dokładnie jest powodem wrogości Aten i Ankary, wystarczy rzucić okiem na dwie przedstawione poniżej mapy. 

Jak widać Grecja kontroluje w zasadzie wszystkie wyspy na Morzu Egejskim, ale głównym przedmiotem owego sporu nie jest nawet samo owych wysp posiadanie, ale to jak są wokół nich określane wody terytorialne. W czasach, gdy zawierano obowiązujące traktaty było to 
6 mil morskich – tyle, że rezolucja ONZ z 1982 roku powiększyła ów dystans dwukrotnie, co w praktyce oznaczałoby (zgodnie z turecką narracją) zamianę Morza Egejskiego w „jezioro greckie”. Twarde stanowisko Turcji niemal doprowadziło do wojny a w 1995 roku parlament w Ankarze większością głosów przegłosował uchwałę, zgodnie z którą naruszenie obecnego status quo będzie traktowane jako akt wypowiedzenia wojny. O tym jak gorąca jest to kwestia najlepiej świadczy długa lista incydentów powietrznych (https://en.wikipedia.org/wiki/Aegean_dispute ). Smaczku całej sytuacji dodaje fakt, że nie dalej jak w sierpniu 2022 r. greckie myśliwce przechwyciły i oznaczyły na radarach (jako dowód, że mogły oddać skuteczne strzały) klucz tureckich myśliwców eskortujących… amerykańskie B52 w trakcie misji bojowej. W odpowiedzi Erdogan oświadczył publicznie, że tureckie rakiety mają już ustalone cele w Atenach i w razie „W” w ciągu kilku minut skutecznie je osiągną. Brzmi znajomo? O tym, że Grecy traktują rzecz poważnie, świadczą najświeższe traktaty wojskowe: armia NATO, nie bacząc na powszechnie znany art. 5, zdecydowała się na osobne porozumienie obronne z Francją i… USA!

Jak w takiej sytuacji Erdogan mógłby poważyć się na atak? Jak to zwykle w geopolityce bywa, wszystko zależy od rachunku zysków i strat a na ten miałyby wielki wpływ wydarzenia na Bałkanach. Jeśli bowiem Serbia zdecyduje się na zaangażowanie w Kosowie, nie zatrzymają jej natowskie siły zbrojne, nie mówiąc już o tym, że natowscy żołnierze w starciu na etnicznych ziemiach serbskich nie dadzą raczej dowodów waleczności. Do walki można wprawdzie użyć armii Kosowa, ale ta tworzy się od 2018 roku i jako realna siła bojowa jeszcze się nie liczy mimo sporych wysiłków amerykańskich. Jej znaczenie mocno by wzrosło, gdyby Serbów zaatakować z flanki, a tu doskonale nadawałaby się armia… sąsiedniej Bośni i Hercegowiny. Co więcej nie musiałaby nawet nacierać na Belgrad. Wystarczyłby atak na niepokorną Republikę Serbską, czyli de facto część składową federacji BiH. O wyszkolenie i sprzęt dla Bośniaków od dawna dba Turcja a o pozycji Sarajewa najlepiej świadczy bezpośrednie połączenie lotnicze z Istambułem otwarte z pompą przy okazji renowacji meczetu nomen omen ufundowanego w 1565 roku przez Sulejmana Wspaniałego – bez dwóch zdań najsprawniejszego z Sułtanów Wielkiej Porty. Dla Bośniaków walka z Serbami to klasyczny dżihad, który w sposób znany już nam z telewizji wsparłyby pomalowane (tym razem na zielono) Bayraktary.  

Jeśli zatem w bałkańskim kotle znowu podskoczy pokrywka, Erdogan może stać się głównym rozgrywającym. Porażka Armenii w starciu z Azerbejdżanem była dla Rosji wizerunkowym ciosem. Klęska Serbów, a najlepiej demontaż Republiki Serbskiej w Bośni, to wytarcie gumką wszelkich wpływów Rosji w tym od zawsze zapalnym regionie. Przychylność Turcji oznacza również otwarty Bosfor co ma kluczowe znaczenie dla walczącej Ukrainy. Poparcie dla poszerzenia NATO dało by się również przy okazji załatwić chociaż wewnątrz sojuszniczy konflikt raczej by nie wpłynął dobrze na reputację sojuszu. Tyle z plusów. Minusem jest zabetonowanie na tronie atrapy, który ma mocną geopolityczną wizję a przez minionych 20 lat dowiódł, że jest ją w stanie skutecznie realizować. 

Powyższy wywód oznacza, że mała wojna turecko-grecka jest bardzo prawdopodobna i to zarówno wtedy, gdy Erdogan jest graczem, ale również wtedy, gdy Joe Biden postanowi się go pozbyć. Bo prawda jest niestety taka, że od czasów upadku ZSRR, USA nie miały tak dobrej okazji, aby ściągnąć sojusznikom cugle i pokazać kto tu naprawdę rządzi. Militarna porażka Turcji połączona z amerykańskim wsparciem dla Kurdystanu mogłaby skutecznie namieszać 
i rozłożyć na łopatki Erdogana a cała Europa wraz z Turcją, Kurdystanem i Syrią zamieniłaby się w amerykański protektorat. Gdyby faktycznie zrealizował się taki program, Joe Biden mógłby spokojnie liczyć na to, że jego oblicze wzbogaci niebawem Mount Rushmore. 

6 komentarzy

SKYFALL

Czyli o tym kto zapłaci za odbudowę Ukrainy

Choć między Odrą a Bugiem muskuły pręży się na maxa a piłkarze latają w eskorcie myśliwców F16, największy sojusznik Kijowa wydaje się wrzucać luz a zdaniem niektórych obserwatorów być może nawet bieg wsteczny. Trudno zaprzeczyć, że błyskawiczna reakcja na eksplozję w Przewodowie skutecznie podważyła ukraińską narrację a jeszcze trudniej nie zauważyć, że nie zakłóciła rekordowej emisji obligacji, którą zaledwie dzień później przeprowadziło rosyjskie ministerstwo finansów. Dla nadwiślańskich mediów ów sukces to niemal pocałunek Almanzora i podzwonne dla upadającej Moskwy. Dla analityków – wyraźny sygnał, że w globalnych finansach coś się jednak zmienia. Jakkolwiek by na to patrzeć 18,5 mld USD to solidne wsparcie Moskwy i to pozyskane w czasach, gdy parę tygodni wcześniej swoje obligacje z wielkim trudem zdołała uplasować Warszawa. Mimo to zdaniem rodzimych mediów Rosja zalicza kolejny fakap i domniemywać należy, że inwestowaniem w jej dług zajmują się ryzykanci lub kompletni idioci, których personalia litościwe zachowano w sekrecie. W całej tej historii dziwi jednak co innego: celem sankcji był przecież cios w finanse Rosji. Tymczasem skoro bije się rekordy sprzedaży, gdzieś musiał się pojawić rekordowy popyt. Kim są amatorzy krwawych obligacji? Gdzie ich szukać? W Pekinie, Szanghaju czy może w Teheranie? Otóż nie! Amatorów rosyjskich obligacji nie brakuje w Stanach Zjednoczonych.  https://www.wsj.com/articles/russian-swap-auction-prompts-strong-investor-demand-for-moscows-debts-116630105

Teoretycznie nie ma się czemu dziwić: w trakcie WW2 czołgi Africa Korps napędzało paliwo Standard Oil „technicznie” sprzedawane do francuskiego Maroka a Bank of International Settlements skutecznie pomagał w rozliczeniach walczących stron. Warto również pamiętać o tym, że V Republika Francuska, którą dla zmyłki nazywa się państwem Vichy, namiętnie uczestniczyła w rynku kapitałowym, umożliwiając swoim obywatelom inwestowanie nie tylko w neutralnej Szwecji, ale również… w Stanach. Propaganda wojenna żywi się martyrologią a pomiędzy sacrum i profanum nie pozostawia wiele miejsca na dobre deale i międzynarodowe transakcje. Narracja to jedno, tymczasem realia są inne i politycznie niewygodne.

Rosyjskie finanse to temat niezwykle elektryczny, tym bardziej, że Amerykanom mógł przyjść do głowy pomysł prosty, efektywny i geopolitycznie brawurowy. Aby go zrealizować, należało najpierw „zrobić dobrze” sobie, aliantom i samej Moskwie. Po co? Mały krok wstecz ułatwi wyciągnięcie interesujących wniosków:)  

Choć na froncie nie milkną działa, temat odbudowy Ukrainy systematycznie pojawia się w mediach zazwyczaj opakowaniu „Planu Marshalla2”. Tyle, że ów plan ktoś musiałby przecież sfinansować i raczej trudno zakładać, że w tej roli wystąpiliby wyłącznie Amerykanie. Ba, trudno by również było przyjąć, że do kieszeni mają sięgnąć ci alianci, którzy na wojnie nie dość, że nie zarobili, to jeszcze ponieśli spore straty. Jakie? 

Jak widać potencjalni chętni do wspierania odbudowy zainwestowali w rosyjski dług całkiem spore pieniądze. Być może właśnie dlatego paniczna wyprzedaż, która rozpoczęła się zaraz po rozpoczęciu wojny, szybko wytraciła tempo a rynek przeżył nawet… wypłaty odsetek w rublach, czym notabene Moskwa przerwała walutową izolację. O tym, jak mocna jest wiara w przyszłość Rosji najlepiej świadczy kurs rubla: 

więcej: dług, na który tworzy się obecnie rekordowy popyt, nie zapewnia jakichś wyjątkowych konfitur zwłaszcza, gdy weźmiemy pod uwagę, że emitent toczy wojnę! 

Co prawda handel rosyjskimi aktywami obwarowano szeregiem ograniczeń, ale najważniejsze jest przecież to, że ów obrót został skutecznie reanimowany! Co zachęciło Amerykanów?

Otóż jeszcze w grudniu 2021 r. udział długu państwowego Rosji w relacji do jej PKB wynosił… nieco ponad 4%. Pomijając typowe dla dyktatury machinacje przy liczbach, warto zauważyć, że obecnie grzeją wyniki w zasadzie wszystkie gospodarki z tym, że w UE nikt już nie ma zadłużenia do PKB poniżej 60%, a Francja, Włochy czy Hiszpania już dawno przebiły setkę! Wnioski są zatem oczywiste: Rosja ma olbrzymi potencjał pożyczkowy; co więcej posiada aktywa, na których owe pożyczki można zabezpieczyć. Aby to jednak zrobić, trzeba wcześniej Rosję mocniej przycisnąć, a ta podkłada się sama brnąc w wojnę, której nie może wygrać. W efekcie pułapka zaciska się coraz mocniej, tym bardziej, że ukraiński wysiłek militarny to de facto… Amerykanie. 

Nie ma zatem większych wątpliwości, że to jak długo się będzie toczyć oraz kiedy się ta wojna skończy, zależy tylko i wyłącznie od Waszyngtonu. Może się zatem okazać, że zakończy się zaraz po tym, gdy ustalone zostanie, że: 

TO ROSJA SFINANSUJE PROGRAM ODBUDOWY UKRAINY

Powyższe brzmi jak herezja, ale pokonana Rosja nie będzie miała przecież wiele do gadania, tym bardziej, że na polityczną osłodę coś będzie musiała otrzymać. Owo „coś” to zapewne Krym i LDERY, co na pewno nie spodoba się Ukraińcom i dlatego kontynuują natarcia. 

Ale… jeśli zacznie brakować im sprzętu i zacznie szwankować łączność? Wtedy ugrzęzną, a wiosną mogą znaleźć się w defensywie, jeśli Rosjanie zdecydują się naprzeciw natarcie. Jedno i drugie zależy jednak od Amerykanów: chwycili za gardło obie strony konfliktu. Niemal dokładnie tak samo jak w czasie I wojny światowej! Jeśli takie zagranie się uda, Joe Biden znajdzie się w pierwszej trójce największych amerykańskich prezydentów a tworzony z moskiewskich pieniędzy fundusz odbudowy skutecznie nawilży amerykańskie korporacje. Mimo wielkich apetytów Polska na miejsce przy podziale łupów na pewno się nie załapie a każdy kto ma w tej kwestii wątpliwości może się przyjrzeć podziałowi konfitur po wojnie irackiej. W tym miejscu warto przypomnieć, że choć listę beneficjentów otwierał Halliburton, jako 2. na pudle zameldował się Veritas Capital Fund a wszystko za sprawą inwestycji w spółkę… DynCorp. Tak tak, to ona waśnie zamieniła się w konglomerat bojowo-szkoleniowy, który skutecznie przejął czarną robotę od jednostek US Army. Co ciekawe DynCorp został połknięty przez Amentum – molocha, który stał się super kontraktorem dla amerykańskiej armii. Jak wieść gminna niesie, Amentum ma zamiar nabyć https://en.wikipedia.org/wiki/Draken_International i wtedy będzie już w stanie outsource’ować kompleksowo… małą wojnę regionalną:)

Łatwo sobie zatem wyobrazić skąd się wezmą siły stabilizacyjne i szkoleniowe na Ukrainie tym bardziej, że Amentum już tu od dawna działa. Obecnie poszukuje: https://www.amentumcareers.com/jobs/search?page=1&query=poland https://www.amentumcareers.com/jobs/search?page=1&query=ukraine

I są to działania jawne, ale i tak dla polskich mediów niewidoczne:) Co robi niejawnie i na co się szykuje czas pokaże. 

Amerykańską potęgę wybudowała I wojna światowa – konflikt, który rzucił na kolana wszystkie walczące strony. Nie inaczej jest obecnie. Waszyngton rozdaje karty i surfuje na wznoszącej fali gigantycznego eksportu uzbrojenia a w niedalekiej przyszłości fruktów z odbudowy ukraińskiej gospodarki. 

A to wszystko być może nie na własny kredycik tylko za ciężkie pieniądze wydarte płacącej za wizerunek Rosji. Jeśli to wyjdzie… chapeau bas Joe Biden! 

4 komentarze

Na północy bez zmian

Czyli o tym, że eugenika ma się dobrze.

Choć nie zdarzało się to do tej pory zbyt często, jego wysokość król Karol Gustaw XVI udzielił ostrej reprymendy rządowi Szwecji, który zdaniem monarchy poniósł sromotną porażkę w walce z C19. Głos władcy to spora nowość w życiu politycznym Szwecji, która nie raz już była ze swym domem panującym na bakier. Obecna aktywność dworu może mieć pewien związek z lokalną polityką: trudno nie zauważyć, że Szwecja wyraźnie skręca w prawo. Trudno również zaprzeczyć, że statystyki na tle sąsiadów wyglądają średnio:

https://www.statista.com/statistics/1102257/cumulative-coronavirus-cases-in-the-nordics/

COVID 19 SZWECJA DANIA NORWEGIA FINLANDIA
populacja w mln 10,3 5,5 5,3 5,5
potwierdzone zakażenia 482 284 176 837 52 967 38 068
jako % populacji 4,7% 3,2% 1,0% 0,7%
przypadki śmiertelne  9 262 1 487  564   467
jako % populacji 0,09% 0,03% 0,01% 0,01%
jako % zakażonych 1,92% 0,84% 1,06% 1,23%

Rzecz jasna statystyka to pierwsza przyboczna propagandy i jak wiadomo za pomocą odpowiednio dobranych cyfr udowodnić można niejedno. Nie da się jednak zaprzeczyć wysokiej śmiertelności; co więcej, liczba zakażeń ma solidny związek ze swobodą przemieszczania i dowodzi tego właśnie porównanie danych dotyczących testów ze Szwecji i Danii. Wysoka ilość potwierdzonych zakażeń w Szwecji nie jest wynikiem astronomicznej liczby testów. Od początku pandemii w Danii przeprowadzono ponad 7 milionów testów a tylko w 49 tygodniu 2020 ponad 700 tysięcy. W tym samym czasie Szwedzi wykonali ponad 2 miliony testów a w 49 tygodniu nieco ponad 200 tysięcy. Wysoka śmiertelność to nie gra cyfr tylko efekt świadomie przyjętej polityki. Niemożliwe?

Choć współcześnie brzmi to jak herezja, pierwszy na świecie Państwowy Instytut Higieny Rasy powołano do życia… w Szwecji a nie w III Rzeszy. Był rok 1921. Instytucję od chwili powstania otaczał prestiż a sam król Gustaw V delegował dwóch przedstawicieli do 8-osobowej rady naukowej. Rychło wprowadzono w życie szereg przepisów, które nakazywały sterylizację umysłowo chorych, przestępców a także tych wszystkich, którzy mieli stanowić zagrożenie dla społeczeństwa i rasy. W latach 1934 – 1975 programem objęto ponad 60 tysięcy Szwedów, z których 2/3 miało się sterylizacji poddać dobrowolnie. Zdaniem Macieja Bielawskiego (Higieniści. Z dziejów eugeniki) z ową dobrowolnością bywało różnie: w większości przypadków była odpowiedzią na ostracyzm społeczny, wytknięcie palcem z ambony lub przymus pracodawcy. I pewnie z tego właśnie powodu eugenika i jej skutki to w Szwecji temat tabu: dla wielu był to po prostu praktyczny sposób rozwiazywania problemów.

Trudno się zatem dziwić, że na takiej grzybni wyrosła myśl społeczno-polityczna Antona Kuijstena: wczesna emerytura tak, ale na 80 urodziny otrzymujemy w prezencie pigułkę terminacyjną, by elegancko i zgodnie z planem odciążyć społeczeństwo. Jeśli by tę myśl rozwinąć, to obecną pandemię da się zakwalifikować jako naturalne zwiększenie wskaźnika śmiertelności i na dodatek korzystne dla systemu. Ot, zbieg sprzyjających okoliczności; zwłaszcza, że szwedzkie statystyki nie pozostawiają wątpliwości: 96% ofiar C19 miało 60 lat i więcej, 90 % ponad 70, a 69% ponad 80 lat. Przy średniej oczekiwanej dożywalności (82 lata) walka o staruszków może się Szwedom po prostu nie opłacać, ale niewygodnie się do tego przyznać.

Na 446,8 miliona mieszkańców UE (27) osoby 65+ to niemal 90 milionów czyli 20% całej europejskiej populacji. W Szwecji jest podobnie: na ponad 2 mln emerytów 65+ pracuje nieco ponad 6 mln roczników młodszych (15-46). Niewiele, choć i tak jest to jeden z lepszych wyników europejskich. Poważniejszy problem ujawnia się jednak gdzie indziej: Szwecja jest co prawda trzecim po Irlandii (20%) i Francji (18%) krajem, w którym odsetek ludzi młodych (0-14) wynosi 17,8%, ale… ma solidny problem z zawartością cukru w cukrze. Tożsamość młodych Szwedów to obecnie narodowy problem a jednocześnie polityczne pole minowe. Szwedzcy Demokraci deklarują jasno: islam zabija szwedzkość.

Rządu jeszcze nie tworzą, ale są już trzecią co do wielkości partią w parlamencie. Ich główny slogan „mówimy otwarcie to, co myślisz” doskonale trafia do tych wszystkich, którym zbrzydła już polityczna poprawność a tych w Szwecji jest coraz więcej. Przewodniczący Jimmie Akcesson doskonale skapitalizował kryzys migracyjny z 2015 roku: 163.000 emigrantów przelało czarę goryczy u tych, którzy czuli się coraz gorzej we własnym kraju. Jak by nie było 17% populacji Szwecji urodziło się w Syrii, Iranie, Iraku czy Jugosławii. Lwia część to muzułmanie.

Do kolejnych wyborów pozostał rok z haczykiem i nikt nie ma wątpliwości, że rozegra je koronawirus. Akesson politykę unikania lockdownu oficjalnie nazywa „masakrą” starszego pokolenia, wpychając tym samym urzędującego premiera do narożnika, w którym trudno parować ciosy. Skrajna prawica kontroluje 62 mandaty, Socjalni Demokraci 100 i rządzą wyłącznie dzięki chybotliwej koalicji. Wybory mogą z łatwością odwrócić te proporcje tym bardziej, że na Covid 19 umierają w przeważającej większości biali Szwedzi. Uczciwi, prości ludzie, dla których zabrakło pieniędzy, które rząd rozdaje namiętnie niechętnym integracji muzułmanom. Czy do sukcesu prawicy trzeba czegoś więcej?

Socjalistów może uratować w zasadzie tylko cud. Przy frekwencji wyborczej na poziomie 87,8% trudno o spektakularne zwroty akcji: każda z partii ma doskonale spenetrowany elektorat z tą różnicą że imigranci wykazują znacznie mniejsze zainteresowanie wyborami niż Szwedzi.Można ich wprawdzie aktywizować, ale… w tym samym czasie traci się punkty białego centrum a o nie właśnie w przyszłych wyborach będzie się walczyć.

Koniec trasy już się zbliża, ale premier Stefan Lofven może jeszcze skorzystać z doświadczeń kolegów z Europy i… zarządzić lockdown. W Szwecji nie będzie to jednak taka bułka z masłem. W tamtejszej konstytucji żadnych stanów wyjątkowych nie ma: aby zawiesić demokrację trzeba wprowadzić stan wojenny. Jeśli do tego dojdzie, o żadnych wyborach nie będzie mowy.

Powstaje zatem pytanie kto tu jest sprytniejszy: twardy aparatczyk Lofven (1957) czy sprawny politykier Akesson (1979). Ani jeden, ani drugi nie słynie z empatii.

33 komentarze

Algorytm Rekonkwisty

Czyli o tym, że ludzie nienawidzą kłamstw, ale kochają bajki

Choć powstanie tych dwóch organizmów dzielą zaledwie dwa lata, Holenderska Kompania Wschodnioindyjska (VOC) długo lała swoją brytyjską konkurencję. Powyższe nie bez przyczyny: Holendrzy od początku korzystali obficie z dobrodziejstw rynku kapitałowego a kolejne emisje akcji rozchodziły się błyskawicznie dzięki wysokiej rentowności (20%) i sowitej dywidendzie. Przez niemal cały XVII wiek akcje VOC były ozdobą każdego portfela inwestycyjnego a ich odpowiedni pakiet świadczył o pozycji gracza na rynku. Sytuacja uległa zmianie dopiero po „Chwalebnej rewolucji” w 1688 roku. Do Londynu przybył bowiem nie tylko holenderski król (Wilhelm Orański): towarzyszyło mu grono doświadczonych inwestorów:) To za ich sprawą w 1694 roku powołano do życia Bank of England, którego głównym zadaniem stało się upłynnianie obligacji emitowanych przez rząd Jej Królewskiej Mości.

Dzięki tej nowince technologicznej  VOC znalazła się w odwrocie. Insider trading pozwolił Brytyjczykom skopiować metody konkurentki i doszlifować własne: zamiast koncentracji na przyprawach postawili na szeroki rynek, monopolizując handel tekstyliami oraz kawą i herbatą. Co więcej, Londyn postawił na franczyzę: pod ich flagą mógł pływać każdy statek byleby uiścił stosowną opłatę. VOC maksymalizując zyski stawiała na własną armię i własną flotę. W połowie XVIII wieku model brytyjski znokautował holenderski. Na globalnej mapie pozostał już tylko jeden przeciwnik: Francja.

Ale tu poszło całkiem prosto: w czerwcu 1740 r. koronował się w Królewcu Fryderyk II. „Się” – ponieważ dzierżył tytuł, który prostackim manewrem przyznał sobie wcześniej jego ojciec. Rozpoczął rządy jako kolejny „Król w Prusach” ale marzyła mu się korona  „Króla Prus” różnica niby niewielka ale w monarchicznej Europie zasadnicza: dla innych monarchów Fryderyk był zwykłym księciem. Ów ambicjonalny problem prawidłowo rozpoznali brytyjscy kupcy i zaoferowali pomoc. Pruska machina wojenna uzyskała możnego sponsora a sam Fryderyk w 1756 roku, ku uciesze Londynu, rozpętał pierwszą prawdziwą światową wojnę. Precyzyjniej wsparcia udzielił mu William Pitt – podówczas szara eminencja rządu JKM. Co ciekawe, Pitt – największy stronnik Prus, był jednocześnie… wielkim akolitą Kompanii. Jego dziadek, kupiec na Madrasie, zrobił deal życia, sprzedając wielki diament samemu… Filipowi Orańskiemu. Tak, tak, temu samemu, który zafundował Francji Johna Lawa i pierwszy bank emisyjny!

Pitt w geopolityce czuł się jak ryba w wodzie i dlatego właśnie tak gorliwe popierał interesy pruskiego monarchy. Opłaciło się z nawiązką. Konflikt, który kosztował życie ponad miliona mieszkańców globu, złamał handlową pozycję Paryża a Kompania osiągnęła szczyt swojej potęgi. Nie na długo. Koszty wojny trzeba było sobie gdzieś odbić a wiadomo nie od dzisiaj, że najlepiej kogoś wtedy opodatkować. Wprost idealnie nadawali się do tego mieszkańcy 13 amerykańskich kolonii: każda z nich miała ustawowy obowiązek handlu… wyłącznie z Londynem. Wprowadzenie ceł miało szybko podreperować królewski skarbiec. Niestety osiągnięto skutek odwrotny od zamierzonego a podatkowe regulacje rozpoczęły erę przemytu, na którym zbili fortuny przyszli akuszerzy amerykańskiej niepodległości.

Dla Kompanii, która musiała wysyłać herbatę do Londynu a dopiero potem do kolonii, nastały kiepskie czasy. Tak kiepskie, że niebawem utraciła zdolność do wypłacania dywidend rządowi brytyjskiemu. Dzięki ustawie z 1773 roku rząd wymusił powołanie rady dyrektorów, spośród których 3 miał wybierać parlament a 2 – rada akcjonariuszy. W praktyce oznaczało to pierwszy krok do nacjonalizacji. Niemniej Kompania stała się para państwem: dzięki ustawie mogła zawierać pokój i wypowiadać wojnę; wszędzie tam, gdzie władała morzem i lądem w imieniu Jej Królewskiej Mości.

Choć po drodze straciła sporo na amerykańskiej emancypacji straty odrobiła na zalewaniu Chin… narkotykami. Za herbatę i jedwab należało zapłacić, ale zarobek był marny, gdy transakcji dokonywano kruszcami. Opium okazało się doskonałym rozwiązaniem, które gorliwie poparł rząd Jej Królewskiej Mości. Rentowność eksplodowała a Kompania znalazła się u szczytu potęgi. Czy wynikają z tego jakieś głębsze wnioski?

Owszem. Gdyby się tak bliżej zastanowić, da się tu zauważyć spore analogie do Facebooka i… TikToka. Absurdalne porównanie? Przekonajmy się.

Otóż historia obu Kompanii dowodzi, że nowy świat (realny i wirtualny) znacznie łatwiej podbijają firmy niż państwa. Skuteczne opanowanie i kontrola Indii było możliwe tylko dzięki temu, że Brytyjczycy w ogóle nie naruszyli lokalnych struktur władzy. Ba! Zapeklowali je głębiej oferując część wpływów  z efektywnego systemu kontroli podatkowej, na którym opierali swoje ekonomiczne status quo. Mogli tak działać, ponieważ w ogóle nie interesowały ich cele polityczne. Rozwinięte systemy informatyczne doskonale nadają się do sprawowania kontroli i monetyzacji pod warunkiem jednak, że mają formę usług, które namiętnie kochamy. Uzależnienie od social mediów nie działa przecież inaczej niż historyczne uzależnienie Chińczyków od opium: w obu przypadkach chodzi przecież o to, aby rachunek ekonomiczny nie był ekwiwalentny. Czy narkobiznes nie zaniepokoił cesarzy chińskich? Oczywiście! Pchnął ich nawet do dwóch wojen, które… przegrali i ostatecznie poddali swój kraj kontroli przybyszów z Europy.

Upadek Chin to temat wielu książek, ale najlepiej sportretował go Ian Morris w fenomenalnej książce „Dlaczego Zachód rządzi: na razie”. Trywializując tezy autora można stwierdzić, iż wysoko rozwinięte Chiny uległy Zachodowi, ponieważ… przestały się rozwijać. Matematycy zamiast mierzyć się z nowymi problemami, pisali pieśni na temat zagadnień już rozwiązanych i to ku uciesze aparatu państwa, które uznało, iż osiągnęło… doskonałość. Brzmi znajomo? Jak by nie było, żyjemy podobno w najlepszym ze społeczno-politycznych ekosystemów, którego jądro zaczynają coraz śmielej wypełniać płaskoziemcy i antyszczepionkowcy. Tropiciele wszczepionych czipów, którzy dzień po dniu wsiąkają głębiej w cyfrową sieć, powierzając jej bez wahania odciski palców. Uważają, że są wolni, ponieważ pożyteczne apki instalują sobie sami.

O ile „Mindfuck” Christophera Wylie jest tak samo nudny jak podobne wynurzenia Edwarda Snowdena, uwagę zwraca jedno: uruchomienie algorytmów wyborczych poprzedziły dokładne badania terenowe; fizyczny kontakt z człowiekiem, którego następnie skonfrontowano z siłą binarną. Dowodzi to jednak, że populizmowi nie brakowało grzybni. Social media pozwoliły jedynie na stworzenie struktury, za pomocą której można dzielić i rządzić na miarę XXI wieku. Teoretycznie to mało odkrywcze, ale w praktyce to pomnik wystawiony współczesnej demokracji: temperowanie estremizmów pozwoliło uczesać społeczeństwo. Mikro targetowanie skutecznie je sfaszyzowało.

Jeśli wiadomo już, że przy wyborach w USA mogli grzebać Rosjanie, skąd pewność, że podobnych czynności nie podejmują na bieżąco Chińczycy? Podsumowując zeszłoroczny szczyt UE – Chiny, Ursula von der Leyen oświadczyła, że UE pada ofiarą ataków cybernetycznych ze strony Chin a dezinformacja nie będzie tolerowana. Jej odważnej wypowiedzi obecni wirtualnie przywódcy Chin (prezydent Xi Jinping i premier Li Keqiang) nawet nie skomentowali.

Nie musieli. Równolegle toczyli przecież krótką wojnę z USA o ….. TikToka. Przypomnijmy dla porządku, że na żądania Donalda Trumpa ( sprzedaży TikToka amerykańskiej firmie ) oficjalnie utemperowały chińskie władze prostym oświadczeniem: sprzedaż miała godzić w ich bezpieczeństwo narodowe. Trudno zatem dalej sądzić, że TikTok jest faktycznie zwyczajnym przedsięwzięciem prywatnym. O limitach w tej materii przekonał się zresztą ostatnio charyzmatyczny Jack Ma, który zniknął po tym jak władzy nie spodobały się jego śmiałe komentarze. Dla porównania, Waszyngton zdołał wbić Zuckerberga w garnitur i zmusić do kilku odpowiedzi ale dalej się już raczej nie rozpędzi, bo ostatni przymusowy podział wielkiej korporacji wymusił… w 1986 roku. ( AT&T )

1 lipca 2021 Komunistyczna Partia Chin będzie świętować 100-lecie swojego istnienia. Prawdopodobnie nie ma na świecie organizacji lub państwa, które może poszczycić się taką skalą osiągnięć przy jednoczesnym zachowaniu wyłączności w sterowaniu. Jak mawiał Konfucjusz: „kiedy staje się oczywiste, że cele nie mogą zostać osiągnięte, nie dostosowuj celów, dostosuj działania”. Doskonale wie o tym chińska kompartia. Zachodni świat od dawna postępuje dokładnie odwrotnie.

TikTok w rękach Pekinu już jest (albo za chwilę będzie) narzędziem do budowy chińskiej dominacji i zrealizuje dokładnie takie same cele jak Kompania Wschodnioindyjska dla Londynu. Ba! Może pójść dalej, ponieważ Pekin dysponuje nieskończonymi możliwościami kreacji wirtualnego pieniądza a to stwarza możliwości o jakich Facebook nie może nawet marzyć. Od drukowania pieniędzy w USA jest przecież Rezerwa Federalna 🙂 Chiński serwis społecznościowy dość długo stanowił pośmiewisko ale … wszystko się zmienia. Rzut oka na polskiego TikToka dowodzi, że swoich wyborców szukał tu nawet… Jarosław Kaczyński 🙂  Co więcej, nie brakuje tu politycznych deklaracji u twórców, których jedynym profesjonalnym zajęciem są mało wyszukane wygłupy. Ale czy to ważne? Żyjemy w czasach gdzie liczą się tyko lidy, konwersja i zasięgi. Fejsbunio jest dla starych, instagram dla ładnych a TikTok? Być może dla zwykłych, znudzonych normalsów. Ich szeregi rosną i rosnąć będą szczególnie gdy społeczeństwa zachodnie popełnią harakiri wprowadzając dochód permanentny. Ale popełnią je, bo przecież… polityka też opiera się na algorytmowych rekomendacjach.

2020 rok był ważnym punktem w historii. Ten sam wirus, który pozwolił zachować Chinom dwucyfrowy wzrost, rzucił na kolana UE a USA po prostu… znokautował. Coincidence? I don’t think so. Ferdynand II jest już pod murami Grenady.

 

 

10 komentarzy

Człowiek z kałaszkiem

Czyli o tym, że rewolucja to jednak coś więcej niż wola ludu.

Światowe media o Białorusi już w zasadzie zapomniały i gdyby nie akcja niemieckich związkowców ( nie chcieli obsługiwać samolotu Łukaszenki ) nie pochylały by się nad zagadnieniem tamtejszej praworządności. Trudno się oprzeć wrażeniu, że białoruski bunt jest co najmniej niewygody i to zarówno dla Brukseli jak i ….. dla Kremla. Aby to lepiej zrozumieć wypada nieco cofnąć się w czasie.

Zimową wizytę Mike’a Pompeo w Mińsku ( 1 luty 2020 ) przegapili w zasadzie wszyscy poza specjalistami od spraw wschodnich oraz propagandystami w Moskwie. Jedni i drudzy,  pierwszą od 26 lat wizytę amerykańskiego dyplomaty tak wysokiego szczebla odbierali jako zapowiedź istotnych zmian w polityce jaką do tej pory prowadził wobec Minska Waszyngton. Moment wybrano doskonale: Aleksandr Grigorjewicz szykował się właśnie do wyjazdu do Soczi aby zakończyć zerwane w grudniu negocjacje z Rosją. Negocjacje w których od 20 lat chodzi zawsze o to samo: ile Białoruś dostanie za to aby poprawiać pozycję strategiczną Rosji.A trzeba pamiętać, że od lat dostaje niemało. Kraje które przynajmniej w teorii stanowią związek ( utworzony w styczniu 2000 ) od lat miały przekształcić się w federację w ramach której Białoruś zamieniła by się w 3 gubernie Rosji a jej prezydent zasiadł by na fotelu wiceprezydenta. Owa perspektywa choć Łukaszence mogła się wydawać interesująca 20 lat temu od dawna nie budzi ciepłych uczuć w sercu satrapy który niepodzielnie włada swoim królestwem. Tyle, że owo władanie od lat wspierają rosyjskie dotacje sięgające w różnych latach od 10 do niemal 30% PKB. Skąd zatem ochłodzenie w relacjach? Putin który dzięki zeszłorocznym woltom może teoretycznie rządzić do 2036 roku potrzebuje już czegoś więcej niż tradycyjnych złamanych obietnic swojego przyjaciela z Mińska. Moskwie przydał by się jakiś spektakularny sukces a było by nim na pewno realne skonsumowanie federacji. Tyle, że dla Łukaszenki taki krok byłby wyrokiem śmierci: zjednoczenie stało się bardzo niepopularne w białoruskim społeczeństwie.

Waszyngton choć nałożył swego czasu sankcje na Mińsk współpracy z dyktatorami na ogół się nie brzydzi zwłaszcza gdy robi z nimi dobre interesy. Niestety kniaź z Mińska zaskoczył Pompeo niechęcią do wyprzedaży domowych sreber i otwierciem na oścież białoruskiego rynku. I pewnie dlatego szumne zapowiedzi o dostawach ropy na Białoruś, przyjęły formę kontrakciku z którego dumna jest wprawdzie polska spółka giełdowa UNIMOT S.A. ale….sytuacji strategicznej specjalnie to nie zmienia. Marzeniem Mińska był rewers tyle, że prac jeszcze nie rozpoczęto choć PERN obiecał iż uruchomienie odwrotnego tłoczenia rozpocznie się grudniu 2020. Póki co rozwiązano jednak problemy chemiczne: białoruskie rafinerie pracują na zasiarczonej ropie URLAS i aby ułatwić im pracę, UNIMOT dostarczył ropę określaną jako White Eagle Blend o podobnych warunkach technicznych. Czemu do obsługi białoruskiego rynku amerykanie nie wskazali któregoś w własnych podmiotów? Tego nie wiadomo choć pojawiają się tu pewne oczywiste wnioski:)

Póki co Mińsk kupił nieco ponad 1 mln ton ropy i na wiele więcej się nie rozpędzi z braku gotówki i …… niemal całkowitej zależności od Moskwy. Po wybuchu społecznych protestów Łukaszenko znalazł się w politycznej izolacji a  lukę po strajkujących pracownikach infrastruktury wrażliwej ( telewizja, kontrola, lotów, ropo i gazo ciągi ) wypełnili specjaliści z Rosji.  Lądując w Mińsku pod koniec sierpnia trafiłem na dedykowane dla Polaków bramki w których ….. kontrolę paszportową prowadzili rosyjscy czekiści. Rosyjska noga w białoruskich drzwiach zostanie na dobre tym bardziej, że doskonale uzupełnia relacje które latami budowano w armii. Białoruskie wojsko nie dysponuje w zasadzie własnym zapleczem logistycznym i wszelkie poważniejsze ruchy musi robić w uzgodnieniu z dowództwem sił zbrojnych Federacji Rosyjskiej.Co z tego wyniknie? Niebawem się przekonamy. Protesty trwają a 26 października zgodnie z ultimatum Tichanowskiej mają się przekształcić w strajk generalny bo trudno zakładać, że Łukaszenka przetraszy się groźby i ustąpi. Osobiście uważam, że będzie to po prostu koniec protestów: Białorusini nie zdecydowali się na masowy strajk zaraz po sfałszowanych wyborach i to mimo znacznie bardziej sprzyjającej atmosfery. Reżim się zachwiał, milicjanci zrzucali mundury, wojsko nie chciało atakować własnego społeczeństwa. Dzisiaj aparat siłowy bardzo się umocnił, na ulice wróciło bicie i strzały. Co poszło nie tak?

Współczesna wolnościowa propaganda każe nam wierzyć, że każda udana rewolta to szczery gniew ludu. Tymczasem realia dowodzą czegoś wręcz przeciwnego: udana rewolta to gniew ludu orkiestrowany przez tych którzy zaplanowali zmianę władzy. Czy w Mińsku zabrakło chętnych? Włączenie interentu mobilnego 12.08 daje do myślenia w tej kwestii. Protesty po dwu dniowej orgii aresztowań i bicia były w zasadzie spacyfikowane. Przywrócenie komunikacji pozwoliło eksplodować kanałom na TG ( Nexta zaliczył prawie pół miliona subów w dwa dni! ) i zamieniło bezładne akcje w masowy ruch społeczny. Zdaniem wielu błąd i arogancja władzy ale czy na pewno? Za sieci komórkowe i resorty siłowe odpowiada….. Wiktor Łukaszenko. Najstraszy syn dyktatora ma już swoje lata i kto wie czy nie nabrał ochoty aby porządzić samodzielnie a w tym celu należało solidniej podgrillować ojca. Osobiście spodziewałem się scenariusza w którym nagle na scenie pojawi się pomysł okrągłego stołu a protesty przejdą w fazę aksamitnej rewolucji. Tak się jednak nie stało.

Może się okazać, że obecne zgniłe status quo jest po prostu wszystkim na rękę. Rosja wprawdzie nie ma federacji ale Łukaszenko jest na kolanach. UE nie ma Tichanowskiej ale … Rosja nie połknęła i raczej nie połknie Białorusi ponieważ ryzykowała by kolejny Donbas. Jak by nie patrzeć jest to jakieś geopolityczne win win ponad głowami Białorusinów którzy uwierzyli w siłę swoich głosów. No cóż …. Bastylii tak naprawdę nie zburzono w trakcie ataku zrewoltowanego tłumu, rewolucja amerykańska nie była spontanicznym zrywem a bolszewicy nie zdobyli szturmem Pałacu Zimowego. Lud i jego gniew to element gry którą prowadzą odpowiednio przygotowani czekiści.

Ale białoruska rzeczywistość ma jeszcze w zanadrzu sporą niespodziankę. Jest nią pięknie pączkujący głęboki kryzys ekonomiczny. W miniony wtorek bank centralny Białorusi po raz kolejny nie zapewnił płynności bankom komercyjnym. Powody są prozaiczne: gospodarka wysycha a rząd obawia się druku pieniędzy ponieważ natychmiast zrewoltuje obywateli. Co więcej dodruku nie życzy sobie Rosja odpowiada już za ponad połowę zagranicznego finansowania Białorusi. W efekcie akcja kredytowa banków siadła niemal do zera a rynek jak kania dżdżu wypatruje dewiz. „To ich wykończy” wieszczy mój białoruski przyjaciel a jednocześnie sprawny biznesmen. Gdy go pytam czy ma świadomość, że jego biznes również na tym ucierpi odpowiada: „Albo oni padną albo będę musiał wyjechać i pewnie u was zaczynać wszystko od zera. To już wolę abyśmy padli razem ale będę mógł zaczynać od zera u siebie i w wolnym kraju”.

Well… jak będzie czas pokaże. Głęboka dewaluacja jeśli faktycznie do niej dojdzie na pewno zmiecie obecną władzę. Robotnicy woleli pewne 200USD miesięcznie od niepewnej rewolucyjnej przyszłości. Jeśli ich pobory spadną o połowę na strajk zagonią ich żony i to już będzie zupełnie inne rozdanie.

2 komentarze

WIDŁY

Czyli  tym, że pozory mylą.

Podwójny atak to dla szachisty sytuacja mało komfortowa i to co najmniej z dwu powodów: po pierwsze daliśmy się zaskoczyć, po drugie sami musimy się zdecydować którą figurę lepiej stracić. Ów dylemat jest przy tym, tym bardziej bolesny im poważniejsze plany wiązaliśmy z figurami które przeciwnik nam właśnie zaatakował. W tej klasycznej szachowej sytuacji znalazła się właśnie Rosja a do dwu wojen zastępczych które już prowadzi z Turcją dołączyła trzecia w Nagornym Karabachu. Ów konflikt to wielki sukces Ankary i to bez względu na to jak się skończy: jeśli Moskwa poprze Ormian straci ostatecznie Azerów. Jeśli poprze Azerów straci jedyne państwo na południowym Kaukazie w którym legalnie utrzymuje swoje siły zbrojne. „Szto padiełat” to pytanie które na pewno solidnie marszczy czoła Władymira Putina oraz jego politycznego zaplecza. Dobrego rozwiązania tu nie ma, a w wygaszanym konflikcie podobnie zresztą jak w każdym innym chodzi o pieniądze. Tyle, że obecnie są to gigantyczne kwoty strategicznie istotne dla gospodarki Rosji.

Aby to dobrze zrozumieć należało by się  cofnąć w czasie do 2008 roku kiedy to Rosja zdecydowała się na wojnę w Gruzji i tym samym przeszła do gorącej fazy odbudowywania swoich wpływów na południowym Kaukazie. Choć Moskwie udało się wtedy przegonić NATO z Tibilisi to jednocześnie solidnie nastraszyła polityków w Brukseli. Ci zapragnęli alternatywnej drogi dostaw węglowodorów i z całych sił poparli projekt budowy południowego korytarza gazowego. Tyle, że z owych planów nic nie wyszło a przeszkodą w ich realizacji okazała się nie Rosja lecz…. Turcja. Wstającej z kolan Ankarze która jeszcze 15 lat temu żebrała o przyjęcie do UE uroiła się wizja odbudowy imperium i trzeba przyznać, że ową wizję śmiało realizuje. Jak? Południowy Korytarz Gazowy miał być w zamyśle polityków kontrolowanym przez UE źródłem dostaw i to od kilku dostawców. Tymczasem projekt zrealizowany obecnie to de facto własna impreza Turcji i Azerbejdżanu. Jakie ma znacznie?

Zasadnicze. Na wspaniałym sukcesie Ankary i Baku, UE wiele nie zyska co więcej uświadomi sobie być może wreszcie, że na południu Europy pojawił się poważny gracz który niebawem wyłuska sobie co tylko będzie chciał z tego regionu. W realizacji powyższych celów doskonale się pomoże serwilizm Baku: gorliwy akolita Ankary musi wielbić starszych tureckich braci mimo, że Ci nie okazują bogatemu w zasoby partnerowi wiele szacunku. Nie muszą: Azerowie mają do wyboru współpracę z Rosją która gardzi nimi jeszcze bardziej i z Turcją która przynajmniej posługuje się tym samym językiem.

Kto zatem podpalił lont w Nagornym Karabachu? Choć nitki rurociągów biegną bardzo blisko terenów gdzie toczą się walki, BP prędko zapewniło w mediach, że przesył nie jest zagrożony. Stroną atakującą jest Azerbejdżan wiec nie ma najmniejszych wątpliwości, że wojna to posunięcie Turcji. Agresywne i skuteczne wejście na geo polityczne terytorium Moskwy to ewidentny dowód zmierzchu polityki imperialnej Rosji. Warto bowiem pamiętać, że militarnym wydarzeniem roku regionie miały być manewry Kaukaz 2020 które część odbywała się w Armenii ( rosyjscy i armeńscy żołnierze ćwiczyli wspólnie i to tuż przy azerskiej granicy ) a na dodatek rosyjska i irańska flota ćwiczyła namiętnie desanty morskie tuż przy granicy strefy morskiej nad którą swoją kontrolę rozciąga Baku.

Wiadomo nie od dzisiaj, że najlepszą formą obrony jest atak. Moskwa naprężywszy muskuły manewrami i wzmocnieniem własnych garnizonów w Armenii,  uderzenia na Karabach za pewne się nie spodziewała. Demonstracja siły, najwyraźniej nie ostudziła zapału Ankary do umacniania swojej siły w postradzieckiej strefie wpływów. Cóż…. świat się zmienił a na relacje azersko ormiańskie wypływa również ….. demografia. Podczas gdy Azerów przybywa, rząd w Erywaniu snuje plany o sprowadzaniu do kraju krajan z ogarniętej wojną Syrii. Trudno jednak wypatrywać tu wielkich sukcesów: w przeciwieństwie do wschodniego sąsiada, Armenia od lat boryka się z głębokim kryzysem ekonomicznym a bezrobocie nie spada poniżej 30%.

Cokolwiek ustali się przy stole rokowań głównym rozjemcą nie będzie już Rosja a kto wie czy warunkiem skutecznych rozstrzygnięć nie okaże się demontaż militarnej obecności Moskwy w Armenii. Byłby to poważny cios bo utrata południa to pierwszy krok aby Kaukaz utracić w całości. Tyle, że Turcja jako nowy gracz musi się zajmować rozwiązywaniem lokalnych problemów podczas gdy Rosja od zawsze zajmowała się ich podsycaniem. Wiec zanim odtrąbi się klęskę w regionie warto pamiętać, że ….burzyć jest znacznie łatwiej niż budować.

 

 

2 komentarze

STRACH NA WRÓBLE

Czyli o tym, że konsumpcja – tak, konsumpcjonizm – nie!

O C19 napisano już dużo, o jego gospodarczych skutkach jeszcze więcej tyle, że nikt do tej pory nie zwrócił uwagi na bodaj najistotniejszą kwestię: pandemia to ostateczna torpeda w kadłub welfare state.  Wirus zatrząsł systemem opieki medycznej a lamenty nad zmierzchem konsumpcjonizmu to nic więcej niż pospolita zasłona dymna. Warto wspomnieć, że „fetysza konsumpcji”, którego na widły biorą niemal wszyscy broni dziś nie kto inny jak profesor Slavoj Zizak,  od lat zakochany w roli  „ostatniego wojującego marksisty”. Zdaniem filozofa masom nie można odbierać marzeń o lepszym życiu nawet jeśli realizują je poprzez zakup nowej pralki, butów czy sukienki. Tymczasem wczorajsi szermierze liberalizmu nawołują dziś do ascezy i z uporem godnym lepszej sprawy pieją hymny pochwalne na rzecz silnego państwa. Ów entuzjazm dla centralnego sterowania może być od biedy zrozumiały wszędzie tam, gdzie macki realnego socjalizmu dotrzeć nie zdołały. Między Odrą a Bugiem cokolwiek dziwi, dowodząc przy okazji, że proces wyciągania wniosków z własnej historii jest delikatnie mówiąc bardzo niedoskonały. Cóż zatem może czaić się za tym samobiczowaniem ikon kapitalizmu? Jak wiadomo, gdy nie wiadomo o co chodzi zazwyczaj chodzi o pieniądze. Pod pretekstem powirusowych zmian można by dokonać gruntownej przebudowy systemów emerytalnych.

Prekursorem tych ostatnich był nie kto inny jak kanclerz Otto von Bismarck, który zgrabnym manewrem w 1889 odebrał sporo tlenu rosnącym w siłę socjalistom. Ultrakonserwatysta i zajadły przeciwnik lewicy nakłonił swój rząd i niemiecki kapitał do ruchów, które nie śniły się nawet przywódcom robotniczym. Ruch który przydał sporo majestatu młodemu cesarswtu nie był wynikiem rewolucyjnego manewru tylko wyrachowanej choć mistrzowskiej politycznej kalkulacji. Jakie to ma znaczenie?

Teraz może mieć zasadnicze. Mimo sprawnego marketingu praktycznie żadne państwo opiekuńcze nie może sobie poradzić z realizacją własnych obietnic. Co gorsza, godnej emerytury i skutecznej i darmowej opieki medycznej w niedalekiej przyszłości nie będą w stanie zapewnić nawet Niemcy. Powód jest prozaiczny: gdy w 1889 ustalono wiek emerytalny na 70 rok życia, średnia dożywalność dla męskiej populacji ledwo zbliżała się do 50tki. Tym samym nie było najmniejszego ryzyka, iż składki nie wystarczą dla uprawnionych i z definicji nielicznych. Współcześnie okres pobierania świadczeń… jest często zaledwie dwa razy krótszy niż składkowy  a jednocześnie zamiast podwyższać, obniża się wiek emerytalny! Demografia jest jednak nieubłagana: nie da się tak funkcjonować w przyszłości.

System społecznej szczęśliwości to przecież nie tylko emerytury. Rzut oka na strukturę wykorzystywania świadczeń medycznych powinien dawać do myślenia tym bardziej, że w ciągu minionych lat skala obciążenia znacznie przechyliła się w prawo.  Dzięki postępom medycyny grono korzystających ze świadczeń stale rośnie ale w tym samym czasie kurczy się zasób młodych i zdrowych którzy finansują ten system. Reforma  wymagała by poważnych cięć w emeryturach lub znaczącego podwyższenia podatkowych obciążeń dla pracujących. I tu właśnie leży pies pogrzebany. W normalnej sytuacji politycznej taka inicjatywa to doskonały przepis na polityczne samobójstwo co oznacza, że system emerytalno zdrowotny nie może być demokratycznie zreformowany. Ale teraz? Wobec przerażającej pandemii? Gdy dla ochrony starych i słabych zamknięto granice i zatrzymano światową gospodarkę? O lepszych okolicznościach trudno nawet pomarzyć. Wojna z wirusem stworzyła doskonałą okazję aby zapewnić przyszłość światowej konsumpcji.

Aby to lepiej zrozumieć, warto sobie uświadomić, że w gronie 100 największych organizacji pod względem przychodów znajduje się raptem …..29 państw. Co prawda zajmują pierwsze 9 miejsc w tabeli ale już taki  Walmart pozyskuje więcej wpływów niż Hiszpania lub Australia. Jednocześnie jednak … żadną polityką socjalną się nie fatyguje. Nie musi. Tym zajmują się państwa w których Walmart prowadzi działalność tyle, że za dostawę klientów powinien się rewanżować płatnościami podatków. Z tym jednak bywa różnie. Wedle większości badań największe korporacje są jednocześnie najmniejszymi ( procentowo ) płatnikami podatków i nie oznacza to bynajmniej, że ich po prostu unikają. Land Rover ulokował swoją nową fabrykę na Słowacji ponieważ …. otrzymał tam większe zwolnienia podatkowe niż w Czechach i w Polsce. Microsoft nie wybudował gigantycznego kampusu w Nowym Jorku tylko dlatego, że domagał się miejskiej dotacji i to mimo iż zaplanował inwestycje w atrakcyjnej inwestycyjnie części miasta. Warren Buffet ze swoim Berkshire Hathaway plasuje się co prawda na końcu 3 dzisiątki gigantów ale i tak kontroluje większy strumień przychodów niż Indie, Rosja, Turcja czy Austria. Co więcej, ów strumień korzyści kontroluje osobiście ma wiec większe pole do manewru niż niejeden z satrapów.

Bez dobrego samopoczucia Kowalskich cała gra państwo – korpo nie ma najmniejszego sensu i aby się o tym przekonać nie trzeba nawet przeczytać zbyt wielu książek. Wystarczy kilka razy pograć w „Cywilizację”:) Choć zazwyczaj takie teorie kompromituje się jako spiskowe, niejawną współpracę rządów i korporacji to raczej konieczność niż absurd tym bardziej, że współczesny marketing polityczny to nic więcej niż festiwal nierealnych obietnic. Te, o zgrozo z wielkim trudem nadążają za rosnącym apetytem społecznym. Jak w takich warunkach przeprowadzić zmiany które solidnie naruszają samopoczucie wyborców? Choć brzmi to jak  herezja, należy mieć nadzieję, że globalny lockdown to jednak przemyślana i zsynchronizowana akcja. Korzyści polityczne dla państw są jasne. Pytanie czy jest możliwe aby korporacje świadomie zrezygnowały  z części przychodów? Czy można w ogóle  pogodzić interesy korporacji z lockdownem? Cóż, o tym że nadciąga kryzys pisano od dawna można sobie zatem wyobrazić, że zamiast czekać na jakiś atak z zaskoczenia zdecydowano się przyjąć  walkę w wybranym  momencie i na własnych warunkach. Pamiętajmy że, niemal każde z dotkniętych pandemią państw uchwaliło większe lub mniejsze biznesowe wsparcie.O ile nie wiadomo czy na pewno skorzystają z niego mali, nie ma wątpliwości że o swoje zadbają wielcy gracze. I najważniejsze :czy aby na pewno zatrzymała się cała gospodarka?

Wedle GFK nawet w okresie najostrzejszych obostrzeń ponad połowa aktywnych zawodowo Polaków nie opuściła swoich miejsc pracy. Kim byli ci ludzie? Jeśli przyjrzymy się strukturze zatrudnienia nie jest to aż takie dziwne. I nie chodzi nawet o to, że niemal 4 mln zatrudnia budżet. Lockdown nie powstrzymał systemowej działalności państwa: w domach było ciepło, świeciły latarnie, odbierano śmieci a na dodatek działała poczta i publiczny transport.

Jeśli wierzyć owemu badaniu, niemal 70% aktywnych zawodowo wykonywało swoją pracę normalnie. Rozjaśnia to nieco dane: mimo, że 25% spadek produkcji w kwietniu znokautował analityków warto pamiętać, że za gross tego spadku odpowiedzialny był eksport a konkretnie sektor automotive. Wedle danych za 2019 eksport odpowiada za niemal połowę PKB. Kwiecien sugeruje, że w tym roku może być znacznie gorzej a nawet mroczne prognozy dotyczące spadku PKB cokolwiek niedoszacowane. Dla propagandzistów nie m to jednak większego znaczenia ponieważ informacja „że będzie zle” jest już w rynku a dla Kowalskiego nie ma praktycznego znaczenia jak bardzo spadnie PKB skoro wie, że to źle ze w ogóle spada zamiast rosnąć. Do nieustannego wzrostu przyzwyczaiła go zresztą rządowa propaganda która od lat prezentuje rosnące słupki naszej gospodarki prezentując ją ….w PLN. Jeśli nasz PKB przedstawić w USD prezentuje się nieco inaczej:

Dowiadujemy się tym sposobem nie tylko o realnej skali spadku 08/09 ale … o sporym skoczku 14/15 podczas gdy dla przeważającej części odbiorców rok 2015 to początek świetnej passy brutalnie przerwanej dopiero przez C19.  O co zatem chodzi z PKB? Cóż, to jeden z niewielu wskaźników gospodarczych, które zna statystyczny Kowalski. Choć przestarzały i zdaniem wielu ekonomistów kompletnie nie adekwatny, stanowi ważny element politycznej komunikacji. Rośnie – znaczy będzie dobrze. Jeśli spada, będzie źle. Teraz po wielomiesięcznej obróbce wątpliwości nie ma niemal nikt: nadchodzą ciężkie czasy.

Tyle, że to doskonały czas na zmiany.  O tym, że świat po pandemii będzie „zupełnie inny” wiemy już wszyscy, choć nikt nie powiedział jakie to konkretnie będą zmiany. Wiadomo na pewno, że nadszedł kres konsumpcjonizmu o czym unisono zapewniają nie tylko media społecznościowe, ale banki, korporacje i rządy. Dlaczego nikogo nie dziwi, że o konieczności ograniczenia wydatków mówią najwięcej ci, którzy są w gronie pierwszych beneficjentów?

Odpowiedz na to pytanie jest banalna. Konsumpcji wiele nie grozi tyle, że zmianie ulegnie jej struktura o co zadba się jakimś zgrabnym sloganem w rodzaju „Zdrowie zamiast masła”. Warto przy okazji wspomnieć, że wydatki gospodarstw domowych na zdrowie są mniejsze od odzieżowych nie tylko w Polsce, ale w całej UE. Między Odrą a Bugiem oznacza to niemal 50 miliardów wydanych w 2019 na szmaty i buty podczas, gdy ubiegłoroczny budżet NFZ to 88,5 mld. Wystarczy dodatkowe 5% VAT, aby ów budżet zwiększyć o połowę a to wszystko bez jakiegokolwiek obciążania budżetu przy całkowitym przerzuceniu kosztów na Kowalskich. Niemożliwe? W normalnych warunkach na pewno, ale obecnie? Wiadomo już dzisiaj, że bez zdrowotnej apki do samolotu się nie wsiądzie. A może się przecież okazać, że bez niej nie wejdziemy także do urzędu i restauracji. Ktoś będzie protestował? Pewnie tak, ale nikt się takimi protestami nie przejmie. Wiadomo przecież, że dla zdrowia i życia jesteśmy gotowi do poświeceń. Dlatego można posunąć się dużo dalej i wprowadzić powszechny obowiązek badania raz na rok. Prewencyjnie dla utrzymania statusu osoby zdrowej:) Niemożliwe? W Japonii, aby ograniczyć nowotwory żołądka wywoływane spożywaniem wędzonych ryb, wprowadzono obowiązkową kolonoskopię dla wszystkich mężczyzn  kończących 35 lat. Uchylającym cofa się dowód osobisty. Proste?

Za efekty tej wielkiej operacji socjotechnicznej trzeba trzymać kciuki. W jej wyniku społeczeństwa utracą wprawdzie sporo wolności, ale odzyskają szansę na to, aby żyć dalej w iluzji wiecznego dobrobytu. To ważne, bo od nadziei na lepsze jutro, podobnie jak od socjalistycznej odnowy nie było, nie ma i nie powinno być odwrotu. Chyba, że …. na świecie rozpowszechni się jakaś nowa społeczna teoria. Ale na to się nie zanosi. Jak mawiał Ludwig von Mises jedyną obroną przed szaleństwem agitacji jest ….. rozum.

Tyle, że jego zasoby są obecnie na wyczerpaniu.

dział gospodarki pracujący
Przemysł             2773,5
Spożywczy                   431,2
Metalowy                   357,9 
Guma i tworzywa                  222,0 
Pojazdów i przyczep                  205,2
Produkcja mebli                  198,2 
Drewna korka słomy                  136,6 
Maszyn i urządzeń                  135,1 
Rolnictwo i leśnictwo           2 386,0
Uprawy rolne  i chów               2 327,3 
Handel           2 347,9
 w tym handel detaliczny               1 272,5 
w tym handel hurtowy                 809,2
Edukacja           1 173,1
Administracja publ.              978,4
Budownictwo              913,9
Opieka zdrowotna              879,9
transport i magazyny              874,6
działalność prof.              680,0
Prawna i księgowa                  215,0 
architektury i inzynierii                  133,0 
Doradztwo w zarządzaniu                  120,0 
Administrowanie              589,2
W zakresie  zatrudnienia 196,215
W zakresie ochrony 134,576
W zakresie sprzątania 124,032
W zakresie turystyki 19,414
Informacja i komunikac              366,5
Dział fin i ubezp.              353,3
Pozost dział usługowa              309,5
Zakwater. i gastro             291,4
obsługa rynku nier.              224,3
Woda scieki odpady              154,7
Kulturą, roz i rekreacja              154,2
Górnictwo              138,2
wytwarzanie energii              122,5

 

9 komentarzy

NOWY WSPANIAŁY ŚWIAT

Czyli o tym, że reset jest częścią naszej historii.

Świat stanął na głowie a ja nie mogę się oprzeć wrażeniu, że oglądam na żywo Black Mirror i to jeden ze słabszych odcinków. Czemu słabszy? Ponieważ intryga jest zabójczo naiwna.

Oglądam odcinek, w którym świat zabrał się do walki z niewidzialnym wrogiem. W Europie pierwsze do walki stanęły Włochy. Ofiary padają gęsto – co więc budzi wątpliwości? Premierem tego kraju jest Giuseppe Conte – reprezentant Ruchu 5 Gwiazd, który otrzymał swoje stanowisko dzięki egzotycznej koalicji z równie populistyczną, ale prawicową Forza Italia pod wodzą Mateo Salviniego. Panowie się nie lubili (trudno się zresztą dziwić), a ich niechęć zamieniła się w nienawiść jesienią 2019, kiedy to FI wygrała wybory do PE. Na czym wygrała? Na agresywnej walce z uchodźcami, której twarzą był wicepremier i minister spraw wewnętrznych Salvini. Do przedterminowych wyborów jednak nie doszło. W listopadzie 2019 premier Conte, aby utrzymać się u władzy, zawarł porozumienie ze swoim głównym wyborczym wrogiem: Partią Demokratyczną. Nikt nie miał wątpliwości, że to przejściowe. W lutym, gdy Turcja zarzuciła kontrolę granicy a uchodźcy rozpoczęli szturm na granice UE, Salvini zagrzmiał. Conte zadrżał. Był skończony. Ale… wybuchł coronavirus.

W Hiszpanii wedle badań zleconych w styczniu firmie badawczej Sigma Dos dla 48,9% ankietowanych sytuacja polityczna była zła a dla 25,9% bardzo zła. Trudno było o lepsze podsumowanie zombie fighting, który trwa na Półwyspie Iberyjskim już od 5 pięciu lat. Nie były to miłe informacje dla premiera Pedro Sancheza, który teoretycznie wygrał wybory 10 listopada 2019. W lutym zanosiło się na kolejny, tym razem bardzo poważny, kryzys wewnętrzny. Ale… wybuchł coronavirus.

We Francji, która przez ostatnie lata stała się areną wielkich protestów i otwartej walki społeczeństwa z własnym rządem, prezydenta Macrona nazywało się publicznie „wybranym przez przypadek”, nie licząc epitetów bardziej dosadnych. Wedle badań społeczeństwo ocenia go nie tylko niżej niż poprzednika (Hollande), ale nawet niżej niż Sarco, który stał się przecież pod koniec panowania wrogiem społecznym numer 1. We Francji w lutym 2020 na nic nowego niż kolejne strajki i zamieszki się nie zanosiło. Ale już nie będzie zamieszek. Bo… wybuchł coronavirus.

Ten odcinek jest słaby, ponieważ widać dość wyraźnie, że gorliwość w walce z wirusem mierzona intensywnością represji jest odwrotnie proporcjonalna do stabilności demokracji, która używa tych środków. Dlatego zapewne tak drastycznie różni się obecnie życie codzienne w spacyfikowanej Italii i… Szwecji – gdzie, podobnie jak na despotycznie rządzonej Białorusi, dzieci codziennie chodzą do szkoły. Do niedawna chodziły również w UK, ale walory obecnej sytuacji dostrzegł również nieco mniej bystry Boris.

Każdy z odcinków Black Mirror miał swój grzech i swój morał w czym zawsze dość nachalnie przypominał Biblię Pauperum. Jaki motyw obecnie przyświeca scenarzystom?

Nienasycone aspiracje socjalne. Praktycznie wszystkie państwa Zachodu, ze szczególnym uwzględnieniem tych, w których do dzisiaj są mocne tradycje komunistyczne (Francja, Włochy, Hiszpania) borykają się z rosnącą spiralą oczekiwań społecznych. We Francji wyrazicielem tych najbardziej skrajnych był i jest Jean Luc Melenchon – zdobywca 7 milionów głosów (prezydent Macron zdobył 8,6 miliona) w ostatnich wyborach (2017). Zdobył je programem, który zapewne w każdym innym kraju zebrałby spore poparcie: 2200 EUR netto płacy minimalnej, emerytura od 60 roku życia i… 100% podatku dla najbogatszych.

Jak wiadomo apetyt rośnie w miarę jedzenia i na tym prozaicznym stwierdzeniu opiera się współczesna gospodarka socjalkapitalistyczna tyle… że choć mamy podobno równe żołądki to alokacja społeczna jest, była i będzie nierówna, choć drażniło, drażni i będzie to drażnić. Rozwiązaniem owego paradoksu był ciągły wzrost światowych gospodarek. Tyle, że zwolnił. Oczekiwania społeczne nie.

Przykład Francji zdaniem wielu komentatorów dowodził aż nadto wyraźnie, że zbliża się powoli nowy wielki konflikt społeczny. Nowy bunt mas, które sięgną po 4-dniowy tydzień pracy i dochód permanentny, którym pracować się po prostu nie chce. Ale czy musi? Czy musi się chcieć pracować? Badacze z Finlandii dokładnie przeanalizowali tę kwestię.

Jak Europa długa i szeroka ścierał się populizm z próbami obrony starego świata. Nigdzie nie osiągnięto wyraźnej przewagi. Do czego zawsze dochodziło w podobnej sytuacji? W sierpniu 1914 roku tłumy młodych mężczyzn maszerowały radośnie do punktów rekrutacji. W Niemczech, Anglii i Francji śpiewano patriotyczne pieśni a wojna dla sfrustrowanych i bezrobotnych miała być doskonałą ucieczką od codziennej beznadziei. Pola bitew we Flandrii szybko zweryfikowały te plany. Dlatego też w II Wojnie Światowej motywowanie do walki szło już znacznie gorzej. Pojawił się na masową skalę motyw walki ze zbrodniarzami, którymi niewątpliwe byli Niemcy. Po 1945 roku cudem nie doszło w Europie do kolejnego konfliktu. Głównie dlatego, że zachodnia jakość szycia wygrała ze wschodnią… jakości życia wizjąJ

Przykład Francji gdzie władzę zdobył przedstawiciel banku Rotschild dowodzi, że kapitał może wygrać wybory, ale nie jest w stanie skutecznie spacyfikować mas. Tymczasem „Nic nie redukuje oczekiwań społecznych jak wojna. Zmienia perspektywę w 5 minut”. Kto to powiedział? (https://wiadomosci.wp.pl/mateusz-morawiecki-mowi-o-wojnie-fragmenty-tasm-premiera-6301640214870145a )

Scenarzyści w tym odcinku Black Mirror zaplanowali nam zatem wojnę. Zapasy z podstępnym, wspólnym europejskim wrogiem. Niewidzialnym. Groźnym. Przerażającym. Czy na pewno?

W 2019 roku popełniono między Odrą a Bugiem 5255 samobójstw. W ujęciu statystycznym to niemal 15 ofiar dziennie. Można się spodziewać, iż obecnie ofiar tych zdecydowanie przybędzie. W wypadkach drogowych w 2019 zginęło 2897 osób, czyli 8 osób dziennie, choć tu statystyki na pewno wskażą poprawę. Swoje smutne żniwo zbierają co rok powikłania chorobowe (https://ec.europa.eu/eurostat/statistics-explained/index.php?title=Causes_of_death_statistics/pl). Wszystko to razem 245 przypadków śmierci. Dziennie. Gdyby zatem szermować statystyką, na dzień dzisiejszy w Polsce byłoby już… ponad 20 tysięcy ofiar. Ale jak je nazwać? Jaki nadać im symbol? Duża marketingowa mina.

Scenarzyści tego odcinka założyli wojenny reset bez prawdziwej wojny. Wróg w postaci wirusa nie bombarduje a jeśli trzebi to, jak się okazuje, starą i chorą populację. Oczywiście narażanie kogokolwiek na śmierć jest moralnie dwuznaczne, ale czyż nie takie są reguły wojny? W tej jednak zamiast ojców i synów giną głównie dziadkowie.Coincidence?

Wirus stał się wymówką do ataku na demokratyczne społeczeństwa. W ramach wojny z pandemią naruszono niemal wszystkie święte dotąd swobody i jak widać zrobiono to bezboleśnie. Europejskie rządy wyciągną z tego swoje wnioski. Po wojnie, jak to po wojnie – nastanie czas odbudowy. A odbudowa… to wyrzeczenia. Zmniejszone wynagrodzenia, dłuższy tydzień pracy, ograniczone świadczenia socjalne. Ale też ciągła czujność! Bo przecież wirus może powrócić. I zaatakować znienacka. I dlatego trzeba trwać w gotowości.

A gospodarcze straty? Tu również scenarzyści nie błysnęli. Szacowany PKB Polski 2020 miał wynieść ca 600 mln USD. W modnym ostatnio ujęciu statystycznym to 1,6 mln USD dziennie. Oznacza to, że 10-dniowy lockdown to strata 16 miliardów USD; oczywiście gdyby cała gospodarka zatrzymała się do zera (a tak całe szczęście nie jest). Z czym to porównać? Choćby z programem 500+, nie mówiąc już o planowanych wydatkach na zakup F35 (4,3 mln USD). Jak będzie polityczna swoboda to je się po prostu obetnie. I wiele innych przy okazji również.

Rządy przeżyją te perturbacje bez najmniejszych kłopotów. Europejskie wojny szkodziły wyłącznie swoim mieszkańcom. Nie inaczej będzie teraz. Wszyscy pochylimy karki w wysiłku gorliwej odbudowy powojennej. Że nie możliwe? Że nie da się ograniczyć zatrudnienia i wynagrodzeń? Otóż da się. Temu właśnie służy ….. specjalne ustawodawstwo UE. ( https://www.arrabeintegra.es/en/noticia/temporary-employment-regulation-files-terf/ ) W Hiszpanii nowe przepisy już zastosowano. Dotknęły do tej pory niemal milion pracowników. W Polsce większość pracodawców za pewne nie ma świadomości istnienia takiej furtki która pozwala zwalniać grupowo i obniżać wynagrodzenia bez zgody związków zawodowych. Nic dziwnego, w sumie do wczoraj panował tu rynek pracownika. Dzisiaj wszystko się jednak zmieniło.

Czy ten odcinek się dobrze ogląda? To, że państwa decydowały się na wojny nie jest żadnym odkryciem. To że tym razem zdecydowały się na atrapę wojny jest zaiste ciekawym novum. Per saldo za pewne na tym skorzystamy. Jak to po każdej wojnie.

Na gruzach ludzie przekonywali się nagle jak niewiele potrzeba im do szczęścia.

PS: podatki nie ściągnięte do 1 września 1939 ściągnęli Niemcy. W 1944 i 1945 roku  zaniechane  przez Niemców ściągnął aparat podatkowy PRL. Personel urzędów skarbowych przetrwał te wszystkie zmiany w niemal nienaruszonym składzie.

 

54 komentarze

BAYER FULL

Czyli o tym, że król jest nagi ale nie wszyscy się już pokapowali.

Rok 2020 zaczął się mocnym akordem. Utlenienie generała Suleimaniego skatalizowało lawinę ostrzeżeń przed zbliżającą się wojną na bliskim wschodzie. Choć większość komentatorów jest przekonana, że dojdzie do niej na pewno, patrząc nieco głębiej można dojść do całkowicie odwrotnych wniosków. Czemu?

Gdy 14 lipca 2015 roku zawierano z Iranem porozumienie atomowe świat odetchnął z ulgą. Ruch, który okrzyknięto szybko pierwszą wygraną wojną naftową, w której nie spadły bomby, w praktyce konserwował spadek cen ropy traktowany przez administrację Obamy jako najlepszy instrument walki z Rosją. Ów niewątpliwy sukces, który prędko przysporzył zmartwień Moskwie, z wyraźną rezerwą przyjęto w Tel Avivie i… Rijadzie. Aramco – petrochemiczny gracz numer jeden na świecie, ma wprawdzie najniższy koszt wydobycia, ale tylko wtedy, gdy w zestawieniach pominie się obłożone embargiem i przestarzałe instalacje irańskie. Teheran, odzyskawszy dzięki porozumieniu kontrolę nad 100 miliardami USD finansowych aktywów, mógł szybko nadrobić zaległości i nieco namieszać na rynku.

Choć krytyków porozumienia nie było zbyt wielu, na ich tle wybijał się… Donald Trump. Wymachując na prawo i lewo scenariuszem „atomowego holocaustu”, obiecywał odstąpienie USA od tego zbrodniczego porozumienia w pierwszych dniach swojej prezydentury. Owa perspektywa pozwoliła uwieść nie tylko lobby proizraelskie, ale utorowała Trumpowi drogę do lobbysty George’a Nadara, a za jego pośrednictwem – do saudyjskich pieniędzy. Co ciekawe, gdy zaraz po zwycięskich wyborach namiętnie poszukiwano dowodów na wyborcze wsparcie ze strony Rosji, prezydent Donald Trump złamał starą tradycję i z pierwszą oficjalną wizytą udał się… do Arabii Saudyjskiej.

Do zerwania porozumienia doszło rok później. Zwłoka nie dziwi; Waszyngton stawiał przecież pierwsze kroki na ścieżce wojennej z Teheranem, należało się zatem do nich nieco przygotować. Reakcje nad Potomakiem były mieszane, choć nie zabrakło głosów wyraźnego poparcia moderowanych dość powszechną w amerykańskim establishmencie niechęcią do Saudów. PR-u tych ostatnich nie poprawiło brutalne morderstwo Jamala Khashoggiego – dysydenta, który po ucieczce do USA ujawniał sekrety królewskiego dworu. Skandal był Rijadowi wybitnie nie na rękę, tym bardziej, że wielkimi krokami zbliżała się transakcja epoki: oferta publiczna akcji Aramco.

Tymczasem w nieodległym Teheranie szykowano się do świętowania 40-lecia triumfu rewolucji islamskiej. Rocznicowy rok miało uświetnić skuteczne wystrzelenie rakiety Simorgh zdolnej do przenoszenia ładunków na odległość 4.000 km. Jako, że do Tel Avivu jest o połowę bliżej, być może to izraelscy agenci przyłożyli się do sabotażu, w efekcie którego trzeci człon rakiety nie odpalił, a triumf kosmicznej myśli technicznej zamienił się w spektakularną klęskę. Irańczycy się jednak łatwo nie poddawali i, korzystając ze sprawdzonej rakiety Safir, w lutym zapragnęli wynieść na orbitę satelitę Dousti. Traf chciał, że i to podejście zakończyło się porażką a zły los natychmiast udrapowano w działania obcych wywiadów.

Sukcesem dla odmiany, zakończyło się wystąpienie generała Roberta Ashleya – dyrektora DIA (Defence Intelligence Agency) na forum senatu USA w marcu 2019. Oficer zakomunikował zebranym, iż Teheran nieustająco rozwija swój potencjał rakietowy, i zamierza uczynić zeń broń o zasięgu międzykontynentalnym (ICBM). Co ciekawe zdaniem większości specjalistów rakiety Safir i Simorgh to niewielkie modernizacje technologii opracowanej przez towarzyszy północnokoreańskich, którzy tworząc swój program ICBM, z którym przecież w ogóle się nie kryją, postawili na nowe silniki i nową technologię. Senatorzy nie okazali się jednak równie wnikliwi. Irański arsenał transkontynentalny potraktowano jako zagrożenie jak najbardziej realne.

Mimo dotkliwych kosmicznych porażek, ziemskie sprawy Teheranu miały się jeszcze w miarę dobrze. Konsekwentna polityka w Iraku zaczynała przynosić owoce: Adil Abd al-Mahdi, oddany akolita ajatollahów został wreszcie premierem i na dodatek zdołał zawrzeć strategiczne porozumienia z Niemcami i Francją. Powyższych sukcesów rzecz jasna by nie było, gdyby nie wieloletnia wytrwała praca… Qassema Suleimaniego. Generał, który nie tylko we własnym kraju cieszył się statusem medialnego celebryty, uchodził również za niezwykle sprawnego polityka. Koronnym dowodem zręczności było choćby to, iż rezydując niemal od zawsze na szczytach amerykańskiej „kill list”, swobodnie podróżował po regionie, a w czasie najgorętszych walk z ISIS dowodzone przez niego wojska korzystały z amerykańskiego wsparcia lotniczego w trakcie walk w okolicy Kirkuku. Co więcej, nie brakowało informacji, iż amerykańskie służby cenią sobie irańskie wsparcie a szczególnie wywiadowcze informacje dotyczące Afganistanu. Dziwne? Niemożliwe? Cóż, afera Iran Contras dowodzi przecież najlepiej jak Amerykanie potrafią być pragmatyczni 🙂

Czerwiec przyniósł kolejne podniesienia napięcia wraz z tajemniczymi atakami na tankowce w cieśninie Ormuz. Waszyngton oskarżył o nie Teheran, Teheran zarzucił Waszyngtonowi prowokację. Następne w kolejce były drony. Amerykanie upolowali jeden, Irańczycy zestrzelili dwa: jeden nad swoim terytorium, drugi nad Jemenem. Donald Trump litościwie wstrzymał ataki odwetowe, ponieważ… mógły kosztować życie 150 niewinnych osób. Imponująca wrażliwość zwłaszcza, iż USA jako jedyne od lat stosują pojęcie „collateral damage”, które nie jest niczym innym jak legitymizacją skutków ubocznych działań militarnych.

Wrzesień zakończył erę przepychanek, gdy tajemnicze drony skutecznie zaatakowały instalacje Aramco. Choć do ataku przyznali się natychmiast jemeńscy Huti, cały świat – w tym przychylne zazwyczaj europejskie stolice, oskarżyły Teheran. Mimo, zdawało by się, oczywistej winy po raz kolejny obeszło się bez odwetowych bombardowań. Tylko nieliczni komentatorzy przypominali rok 1986, kiedy to zaledwie 10 dni po terrorystycznym ataku na berlińską dyskotekę, Ronald Reagan zarządził naloty na Libię. Skąd ta wstrzemięźliwość Trumpa?

Gdy nie wiadomo o co chodzi zazwyczaj chodzi o pieniądze. Atak dronów nie powalił Aramco na kolana, ale na pewno… zepsuł atmosferę wokół planowanej przez Saudów sprzedaży akcji. Skuteczny atak skłonił do myślenia i wedle niektórych komentatorów ostatecznie zadecydował o wyborze parkietu. Notowania na prowincjonalnej, jak by nie było, giełdzie w Rijadzie nie były wielkim ukłonem w stronę transparentności, której zdaniem analityków Aramco bardzo brakowało. W internecie aż roi się od śledztw, których przedmiotem był opublikowany w prospekcie schemat korporacji a przed samym debiutem nie brakowało ostrych krytyków bronionej przez królestwo wyceny. Saudowie zareagowali w typowy dla siebie sposób: obiecali sowitą dywidendę, po czym skierowali ofertę do lokalnych funduszy i wybranych inwestorów.

https://talkmarkets.com/content/stocks–equities/aramco-slips-for-fourth-day-after-losing-2-trillion-dollar-valuation?post=244691

Łatwo sobie wyobrazić, że wojna z Iranem skutecznie psułaby „rynkowy sentyment” i pewnie dlatego machinie wojennej ostro ściągnięto cugle. Zapewne za sprawą przypadku w październiku Irakiem wstrząsnęły protesty wymierzone ni mniej ni więcej tylko w urzędujące władze i sterujących nimi Irańczyków. Jako głos ludu ujawnił się niejako tradycyjnie Muqtada Al – Sadr, który zaledwie rok wcześniej był jednym z akuszerów atakowanego rządu. Dla irackich aktywów Suleimaniego był to zapewne prawdziwy test, tym bardziej, że Al – Sadr wydawał się zmieniać front, choć w szczycie protestów znalazł czas na pielgrzymkę do Kom – świętego miasta w Iranie, słynącego jako mała Mekka. Po powrocie ostro nawoływał do ustąpienia rządu, ale Teheran miał już wtedy nieco inne zmartwienia.

W listopadzie, na wieść o podwyżce cen paliwa, Persowie wyszli na ulice. Nic dziwnego: dla kraju, który jest szczęśliwym posiadaczem 4. co do wielkości zasobów ropy naftowej, taka decyzja to prawdziwa kompromitacja. Mało kto zdawał sobie jednak sprawę, że owa dramatyczna sytuacja była wynikiem sankcji. Brak dostaw części zamiennych do dwu irańskich rafinerii wymusił ostre racjonowanie a powyższe najłatwiej było uzyskać drastycznymi cenami. Sankcje przyniosły oczekiwane efekty i w grudniu Teheran znalazł się w głębokiej defensywie. Na świecie liczono Persów zabitych i rannych w protestach a w Bagdadzie upadał proirański rząd. 40-lecie zwycięskiej rewolucji uświetniły same porażki.

Noworoczna egzekucja generała Suleimaniego wrogom Ameryki dała sporo do myślenia. Jakkolwiek by nie patrzeć, odparowano Irańczyka i to na publicznym lotnisku, choć w miejscu „maksymalnie bezpiecznym dla innych pasażerów”. Zastosowanie typowo izraelskiej techniki walki to wyraźny sygnał dla przeciwników USA i należy przyjąć, że przyniesie oczekiwane efekty. A że każdego upolować się nie da? Cóż, należy zatem przyjąć, iż region czeka powrót do tradycyjnych swarów iracko – irańskich. Przy okazji USA utracą na dobre Irak, bo przecież trudno sobie wyobrazić, iż jego władze zapłacą rachunek za amerykańskie bazy, ale łatwo też nie zniosą oficjalnych już sił okupacyjnych. Tyle, że mimo groźnych pomruków, do żadnej poważniejszej wojny raczej nie dojdzie. Nikomu do niczego tak naprawdę nie jest potrzebna tym bardziej, że nie musiałaby się wcale okazać taka łatwa.

W tle tych poważnych zapasów sułtan Erdogan przywraca właśnie Turcji utracony w 1912 Walijat Trypolitański, gdzie teoretycznie zamierza zapobiec secesji autonomicznej od 2014 roku Cyranejki.  W praktyce zrealizuje zapewne kolejny etap porozumienia z Władimirem Putinem, blokując skutecznie włoskie i francuskie interesy w „wyzwolonej” od Kadafiego Libii. Każąca ręka Waszyngtonu zapewne go nie dosięgnie, bo po pierwsze chronią go rosyjskie systemy antyrakietowe, a po drugie Amerykanom wiąże ręce nuklearny depozyt 50 bomb w bazie Incirlik.

Wszystko wskazuje na to, że 80 lecie amerykańskiej dominacji na świecie odchodzi w przeszłość: Waszyngton może nadal zabijać kogo chce i gdzie chce ale nie może już bombardować gdzie mu się podoba.

0 Comments

Kartek wyrywać nie muszę

Czyli o tym, że miś jest wiecznie żywy

Otwieram oczy. Samolot zamiast lądować wznosi się gwałtownie, co jednocześnie dowodzi dwóch rzeczy: po pierwsze wylądujemy później niż planowano, a po drugie decyzja o zaniechaniu wizyty w oblężonej toalecie była jednak błędna. Rzut oka za okno przekonuje, że jeszcze trochę polatamy. Sajgon dosłownie zniknął w burzowych chmurach.

This the end… my only friend the end… pobrzmiewa mi w głowie, mimo że to przecież dopiero początek. Owa optymistyczna myśl towarzyszy mi w marszu przez pustawe lotnisko; ulotni się po spotkaniu z wietnamskim strażnikiem granicznym. Nie ma wątpliwości, że tutejsza republika socjalistyczna pełnymi garściami korzysta z dorobku towarzyszy radzieckich. Na ramionach funkcjonariusza dumnie prężą się szerokie tkane złotem pagony, nad głową przystrojoną w tradycyjne zbyt szeroką czapkę dumnie wznosi się zapomniany nawet w Moskwie sierp i młot. Całość uzupełnia sflaczały czerwony sztandar. Symbol? Kiełkujący uśmieszek ściera mi z ust staccto oficera „dzian mian mon tao dzen dan tu…”, wspierane groźnym potrząsaniem rękami. Normalnie „Czas apokalipsy” albo „Łowca jeleni”. Miło raczej nie będzie. Odpędzają mnie na koniec kolejki.

Choć krew się burzy, człapię grzecznie. Jak by nie było Azja – raz, a dwa – wszystko wskazuje na dobrze zakorzeniony model sowiecki co oznacza, że tu władzy się nie fika. Pęka kwadranisk, potem drugi. Powoli znikają wszystkie twarze znane z samolotu. Mięknę. „You wait!” – upomina mnie pracownik firmy, która pomaga w załatwianiu wizy, bo to z nią podobno jest jakiś problem. Nie wiem jeszcze jaki, ale coś mi mówi, że niebawem się dowiem. Ufortyfikowawszy się strategicznie przy kontakcie, loguję się do sieci. Słaba, ale jest. Okaże się wielkim atutem w zbliżającej się walce.

Warowanie na lotnisku bez paszportu zabawne jest średnio, tysiące kilometrów od domu raduje jeszcze mniej. Z lektury postów „vietnam visa problem” itp. wyrywa mnie pracownik lotniska. Ponownie człapię przed oblicze oficera. Szczeka jeszcze bardziej niż poprzednio, ale tym razem wyposażył się w tłumaczkę. Ta dość długą tyradę streszcza krótko „Your passport broken”. Zanim dotrze do mnie sens tych słów znów ląduję na końcu kolejki.

Robi się marnie. Pośrednik wizowy tłumaczy, że do Wietnamu mnie nie wpuszczą. Mój paszport ma wyrwaną pierwszą stronę zatem ich zdaniem jest nieważny. To, że jakoś tu doleciałem nikogo nie interesuje. Mają mnie wydalić do Polski. „Jak to kurwa wydalić?!” krew gotuje mi się żyłach. Twierdza Dien Bien Phu, Plaża w Da Nang spierdalają w siną dal a o umówionych spotkaniach biznesowych nawet nie zdążę pomyśleć. Wpijam się w ramię załatwiacza „I must enter Wietnam!!! Help me!” moja stanowczość działa i po chwili znów ląduje przed sierioznym oficerem. Kolejna porcja szczekania, okazuję boarding, tłumaczę, że przyleciałem na tym paszporcie kawał świata. Jestem słodki jak miód, wiję się u stóp pana władzy niczym bluszcz. Dostojewski byłby ze mnie dumny. Rozstrzygnięcia jednak znowu nie ma: maszeruję na koniec kolejki. Czas płynie. Czekam, ale… nadzieja rośnie. „You won’t go, won’t go” – nokautuje mnie załatwiacz. Co robić?? Opresja aktywuje mechanizmy rodem z PRLu. „Special fee?” rzucam niepewnie. Błysk w oczach… czyli jesteśmy w domu Wiza wietnamska ma mnie kosztować ekstra, ale co tam! Widziałem się już przecież w powrotnym samolocie do Stambułu. Niech będzie! W sumie nie takie w życiu płaciło się frycowe. I kiedy już w myślach płynę Mekongiem… „You won’t go, you won’t go” – rozlega się jak echo. Licytuję wyżej, ale Azjata kręci smutno głową: „No way. You go back”. To jest jakiś rollercoaster?!

Dzwonię gdzie się da. Ambasada jak zwykle zamknięta a na recepcji nie odbiera nikt. Koleżanka w Polsce wynajduje gdzieś konsularną komórkę alarmową. Dzwonię. Przypadek nagły, choć mnie nie zatrzymano. A w zasadzie może? Pani jest miła, ale wyraźnie nie wierzy w moją historię. Oferuje pomoc tłumaczki, która rozmówi się z oficerem. To raczej wiele nie da. Maciek z Polvietu też robi co może, ale jego znajomych Wietnamczyków akurat na lotnisku nie ma. Walczy dalej, czas płynie. Co robić??? Olśniewa mnie myśl, aby napisać do Wietnamczyka, z którym wieczorem mam się spotkać. Podaję mu numer telefonu załatwiacza. Gadają. Załatwimy – podsumowuje ich rozmowę sms. Iskierka nadziei. Od początku akcji minęły zaledwie dwie godziny. Dla mnie to wieczność; założyłbym się, że jestem tu od rana. Trzewia wiz przetrawiły już z 10 samolotów, przybycie kolejnego zwiastuje tłum szturmujący barierki. Blink! „Nie da rady stary

„Jak to?!”

„Masz podarty paszport”

„NIEPRAWDA!!!!!!” po chwili pytanie

„Masz zdjęcie?”

„Nie mam przecież mi zabrali”

„A skan masz?”

Mam. Gdy go wysyłam znowu wołają mnie do oficera. Przy okienku stoi już fecet z Turkish Airlines, więc sprawa za dobrze nie wygląda. Pogranicznik patrzy na mnie wymownie. Tym razem nie szczeka. W lewej ręce demonstruje mój paszport… w prawej pierwszą stronę z danymi posiadacza. Internet słaby, plik ciągle się wysyła; „NOT VALID” wyjaśnia po angielsku. Facet z Turka patrzy na mnie ze współczuciem a ja podrywam się do szturmu „I HAVE TO ENTER WIETNAM!!!!! Internet kiepski, plik ledwo przechodzi I HAVE BEEN WAITING FOR THIS 20 YEARS!!!!!„; oficer tylko macha ręką. “You go back to Istambul”. Kątem oka widzę, że plik z paszportem się wreszcie wysłał.

Wypisywanie kwitów trwa, mam czas oswoić się z myślą, że to jednak koniec. Dorsi tłuką się po głowie jak memento. Kolejna seria desperackich smsów. Bez odzewu. A więc jednak dupa.

Oficer podnosi słuchawkę telefonu. Słucha, po czym wstaje i patrzy mi w oczy. Wyraźna zmiana. „Show me your return ticket” – zarządza, iphone jak zwykle nie chce odnaleźć pliku, ale po krótkiej walce z pomocą gostka od Turka udaje się wygenerować potwierdzenie mojego bookingu. Oficer stał się nagle bardzo sympatyczny. Piszę jeszcze podanie, aby puścili mnie do Wietnamu, po czym… wspólnie wklejamy feralną stronę do mojego paszportu.

Odzyskawszy niezłe umiejętności językowe z uśmiechem wyjaśnia, że muszę w Hanoi wyrobić nowy paszport, bo na tym… to mnie na pewno nie wypuszczą. O tym, że faktycznie by nie wpuścili przekonuję się ,gdy dochodzimy razem do kontroli granicznej, omijając ostentacyjne ogromną kolejkę. Pogranicznik otwiera paszport wysyła mi killing look po czym… odwraca głowę do mojego oficera. Nie trzeba znać żadnego języka, aby zrozumieć o czym teraz rozmawiają. Ostentacyjnie klepnięcie w blat, przybijamy piątkę oficer znika jak wchodzę do Wietnamu. „You have very good friends” – podsumowuje załatwiacz. Prowadzi mnie do taksówki. Jego robota skończona. Gorące powietrze obezwładnia. Papieros jest wilgotny jakbym palił go w łazience. Zaciągam się głęboko. „Sajgon. Jestem w Wietnamie”

5 komentarzy