Czyli o cudzie większym niż ten w Kanie Galilejskiej.
Jednym z ciekawszych kuriozów związanych ze społecznym „odczuwaniem” historii jest niemalże powszechne przekonanie, że zniesienie pańszczyzny miało charakter wolnościowy i stanowiło wyraz oświeconych rządów. Pomijając fakt, że realia są rzecz jasna zupełnie inne, warto się przez chwilę pochylić nad ekonomicznym wymiarem tego, było nie było, niezwykle ważnego społecznie wydarzenia.
Myli się ten, komu się wydaje, że eksploatacja poddanych była chaotycznym wymogiem posiadaczy ziemskich. Jej zasady na ziemiach polskich uregulowała… ustawa sejmowa z 1520 roku. Uchwalono ją w celu unormowania skali świadczeń określonych na pierwszy dzień roboczy w tygodniu. Jak łatwo zauważyć, ówcześni pracodawcy byli stosunkowo liberalni, wprowadzając de facto 14% liniowy podatek dochodowy (52 dni pracy wobec 360 dostępnych). Przez kolejne stulecia chęć do łupienia kmieci rosła i w 1820 wymagała już 6 dni pracy w tygodniu, stanowiąc tym samym odpowiednik niemalże 87% opodatkowania! Osobliwie w eksploatację chłopów celowali ziemianie z zaboru austriackiego, pozostawiając w tyle przedstawicieli tej samej klasy w zaborze rosyjskim. Zgoła inne stosunki panowały na terenie zaboru pruskiego, w którym panowało rzadkie podówczas przekonanie, iż zarówno dwór, jak i otaczający go chłopi, wywodzą się z tej samej narodowości. Co ciekawe, owo egzotyczne podejście nie znajdowało naśladowców tam, gdzie polskości nie poddawano szykanom, a symbolem relacji miedzy dworem a wsią pozostaje do dzisiaj Jakub Szela. O tym, że to symbol wiecznie żywy, przekonał nie tak znowu dawno projekt R.U.T.A. Posiwiali punkowcy (Guma i Robert Matera) odświeżyli ludowe przyśpiewki, których kanwą jest zapłata za chłopskie krzywdy.
Wedle obowiązujących wykładni propagandowych, cały otaczający nas świat napędza wola ludu i przemożne pragnienie rządzących, aby ów lud uczynić jak najszczęśliwszym. Państwo staje się kwintesencją demokratycznego ładu, gestorem rozmaitych wartościowych fruktów. To, iż owe plony powstają na kredyt, wydaje się być obecnie bez znaczenia. Tymczasem warto pamiętać, że jednym z fundamentów nowoczesnego państwa było właśnie zniesienie pańszczyzny. Tyle, że dokonane nie po to, aby ulżyć chłopom. Jako ludzie wolni mogli oni migrować do miast zasilając efektywnie opodatkowany przemysł, a już za chwilę – jako robotnicy, stali się nośnikiem podatkowych wpływów. Tym samym państwo robiło doskonały interes, wyciągając ich z obszaru feudalnej i mało dla siebie dochodowej własności.
Dlatego też nie jest przypadkiem, iż podatek dochodowy w pierwszej kolejności zmaterializował się w najbardziej podówczas (1842) uprzemysłowionej Anglii, ale zdziwi się ten, komu się wydaje, że wymyślił go rząd Jej Królewskiej Mości. Powstał na zamówienie bankierów i miał nadzwyczaj proste uzasadnienie: dostarczał środków na realizację celów publicznych. Tyle, że każdemu w tym miejscu zapewne wydaje się, że państwo po prostu akumulowało sobie pozyskiwane środki. Bankierski pomysł był znacznie lepszy! W oparciu o zabezpieczenie na przyszłych wpływach, Bank Anglii udzielił rządowi JKM olbrzymiej pożyczki. Owo sprytne posunięcie zostało potem udoskonalone i wcielone w życie na znacznie bardziej masową skalę, jako system Rezerwy Federalnej USA.
Cóż w tym złego? Teoretycznie nic. Jak wiadomo od zarania państwowości władza pozyskiwała pożyczki pod zastaw kopalni soli czy podatkowych wpływów. Nowość polegała na tym, że kredytów udzielono w wydrukowanych na ten cel funtach, które Bank Anglii po prostu wyprodukował! Wcześniej bankier, zasilający władzę w zamian za przyszłe przychody, musiał wyłożyć realny zasób złota. Epokowym osiągnięciem było właśnie wyeliminowanie trudnego do zdobycia i kosztownego kruszcu! Bank Anglii mógł STWORZYĆ funty pod zabezpieczenie przyszłych wpływów podatkowych, ponieważ w ramach umowy społecznej przyjęto, że ma do tego prawo, a wydrukowany papierek stał się prawnym środkiem do pokrywania danin państwowych. Społeczeństwo nie dostrzega tego unikalnego paradoksu: bank centralny w ramach udzielonej mu przez państwo koncesji ma prawo stworzyć coś z niczego. Na maszynach drukarskich dokonuje się jak najbardziej realny cud. Cud wymagający wielkiej wiary w stabilność systemu finansowego.
Na co potrzebne były, zdobyte owym cudownym sposobem, środki? Pokryły koszty wojny opiumowej (Anglia zdobyła Hong Kong – bramę do Chin) i pozwoliły na budowę niezbędnej do utrzymania dominacji na morzach floty. Powyższe potwierdziło, zresztą łatwą do potwierdzenia w danych historycznych prawidłowość: największe skoki państwowego zadłużenia towarzyszą zawsze zbrojeniom lub wydatkom na wojnę. Dzięki potężnym wydatkom w 1900 roku, Anglia była niekwestionowaną światową potęgą, a jej flota wydawała się niepokonana. Jak to możliwe, że raptem 50 lat później stała się zadłużonym wasalem USA? Przyczyna była bardzo prosta. O ile w 1900 roku nie było wątpliwości, że najsilniejszą waluta na świecie jest funt, po 1945 roku absolutną palmę pierwszeństwa uzyskał dolar. W rezultacie przestała mieć znaczenie umiejętność drukowania funta. Na dowolne wydatki mogli sobie pozwolić ci, którzy bez ograniczeń produkowali powszechnie akceptowanego na świecie dolara. Ale imperialna rola USA któregoś dnia również się skończy. Potęga dokona żywota dokładnie tak samo, jak każda znana z historii. Symbolem tego upadku stanie się zajęcie pozycji waluty numer jeden przez… Juana.
Ktokolwiek będzie największym „ostatecznym pożyczkodawcą”, problem małych państw pozostanie nadal taki sam: istnienie z rosnącym deficytem budżetowym. Ponieważ wyborcy nie pozwolą ani na wzrost podatków, ani na cięcia wydatków, niezbędnym stanie się znalezienie nowych, kreatywnych źródeł podatkowych. Kto wie czy wybór nie padnie na… Internet!
I bynajmniej nie idzie tu o opodatkowanie transakcji zawieranych w sieci. Ustawodawcy mogą pójść znacznie dalej i opodatkować samą obecność w sieci. Abstrakcja? Skądże! Nie mniejsza niż powszechnie znany, a stosowany w uzdrowiskach, podatek klimatyczny. Wedle dostępnych danych w Polsce mamy ca. 25 milionów podatników płacących PIT. W tym samym czasie szacuje się, że rzesza użytkowników Internetu przekracza już 18 milionów osób i stale rośnie. Jak łatwo zauważyć, użytkowników Internetu będzie wyłącznie przybywać, a podatników (ujemna demografia) – dokładnie odwrotnie. Przeciętny internauta spędza w sieci ponad 80 godzin miesięcznie i niemalże 1000 godzin rocznie. Polska internetowa to 18 miliardów godzin!
Opodatkowując każdą godzinę spędzoną w Internecie na 2,50 PLN skarb państwa w skali roku pobrałby 45 miliardów złotych, czyli więcej niż wynoszą obecne wpływy z PIT.
Nonsens? A zapomniany już podatek telewizyjny elegancko nazywany abonamentem RTV? Że portale, sieci, to prywatna infrastruktura? A czy płacąc za bilet autobusowy sprzeciwiamy się istnieniu podatku drogowego? Rachunek w hotelu – podatku klimatycznego? Zawierając transakcję – cywilnoprawnego? Szczególnie ten ostatni jako żywo przypomina w idei podatek internetowy. Przecież płacimy PCC jako daninę za to, że udzieliliśmy oficjalnie pożyczki sąsiadowi.
Perfidia systemu, który może zmaterializować się już niebawem polegać będzie na tym, że już niedługo bez dostępu do sieci po prostu nie da się funkcjonować. W Internecie szukamy przecież nie tylko rozrywki, ale też zawieramy transakcje, a coraz częściej załatwiamy urzędowe sprawy. W efekcie ilość użytkowników będzie rosła i z definicji stanowić będzie większą grupę niż podatnicy PIT! Znajdą się w niej przecież najmłodsi, za których płacić będą ich dorośli rodzice. Ba, znajdą się przecież wszyscy seniorzy, dla których obecność w sieci to często druga młodość i ułatwienie życia.
Każdemu, kto zakłada, iż powyższy scenariusz to czysta fikcja, poddaję pod rozwagę jeden argument: idea podatku internetowego przyjęłaby się doskonale, gdyby wprowadzono go… Znosząc podatek dochodowy. W tym pięknym opakowaniu aparat państwa zyskałby nie tylko taniutkie w poborze dochody (mógłby być pobierany jak podatek Belki, który płaci bank, a nie podatnik), ale również uwolnioną armię urzędników obsługujących PIT skierowałby do wszelkiej maści internetowych kontroli. O tym, że swoboda w sieci niezwykle martwi aparat państwa nie ma potrzeby nikogo przekonywać, a praktyczne aspekty jej ograniczania zaprezentuje nam już niedługo David Cameron w swojej antypornograficznej krucjacie. Ale to przecież tylko preludium. Dzisiaj wrogiem jest goła pupa. Jutro polityczni wichrzyciele. Farbowane lisy, które manipulują pod płaszczykiem obywatelskiej wolności. W tropieniu ich solidna urzędnicza sfora mogłaby się okazać niezwykle przydatna.
Naczelnym zagrożeniem dla współczesnego systemu finansów państwa jest brak realnych szans na zwiększanie przychodów podatkowych. WWW to wielki obszar społecznej aktywności. Podatek internetowy byłby milowym krokiem na drodze systemowego drenażu uzależnionego od sieci społeczeństwa. I właśnie dlatego najprawdopodobniej powstanie. Oczywiście w imię wolności, ponieważ lud od podatku dochodowego uwolni się tak samo, jak wcześniej chłopi od pańszczyzny. Taki ruch w historii cywilizacji zapisałby się z całą pewnością równie złotymi zgłoskami jak jego poprzednik.
Ale być może to wyłącznie czarnowidztwo, oparte na świeżej lekturze traktującej o historii Bank of England i FED. Być może. Syn poinformował mnie dzisiaj, że Rzym upadł, ponieważ zabrakło mu żołnierzy do pilnowania imperium. Już chciałem zaprzeczać, ale przytaknąłem. O historii podatkowej Imperium Romanum i gospodarczym wkładzie niewolników w jego rozwój opowiem mu, jak dorośnie.
Za wolność płaci się zawsze i chętnie. Jak wiadomo, nie ma ceny.
Aparat państwa wie o tym doskonale.