Czyli o tym, że najlepsze interesy robi się w obronie wolności.
Każdy, kto pojawił się w tym roku na MIPIM (The international real estate show for professionals) przekonał się gołym okiem, że kryzys w nieruchomościach mamy już za sobą. Uśmiechy masowo gościły na twarzach, pogoda dopisała, a zatoczkę obok pałacu festiwalowego wypełniły wielkie jachty, niewidziane tu od czasów prosperity lat 2006-2007. Nastrój marazmu, wyraźnie odczuwalny choćby jeszcze rok temu, ulotnił się całkowicie i można być pewnym, że przyszłoroczna, jubileuszowa 25. edycja MIPIM będzie na pewno wielkim biznesowo-towarzyskim wydarzeniem.
W nieruchomościowej Europie w awangardzie dobrego samopoczucia znajduje się rynek UK. Powody są prozaiczne; jakkolwiek Imperium Brytyjskie nie istnieje już od dawna, jego urok tu i ówdzie nadal trwa i… skłania do inwestycji. Tajwańskie firmy ubezpieczeniowe, które aż do końca 2013 nie mogły inwestować poza wyspą, głównym celem zakupów nieruchomości uczyniły… starą, dobrą Anglię. Podobną namiętność wykazują fundusze z Malezji i na nich kolejka chętnych bynajmniej się nie kończy. Anglia kusi, choć gros środków i tak trafi do Londynu, który od lat wchłania zdumiewające kwoty pieniędzy.
Choć mogłoby się wydawać, iż powrót do imperialnych standardów w polityce może nieco ostudzić wyborną atmosferę, w praktyce jest dokładnie odwrotnie. Szeroko uśmiechnięci bywalcy ogromniastego jak zwykle namiotu Federacji Rosyjskiej wiedzą dobrze, że nie ma to jak odbudowa. Ba, odbudowa, gdy obsługę udzielonych kredytów mogą wesprzeć poszukiwane surowce – to już w ogóle zupełnie inna sprawa. To niemalże dziejowa i cenna społecznie misja.
Ktoś zauważy, że niezależnie od woli takich czy innych z natury przecież niemoralnych biznesmenów, o losach inwestycji w Rosji zadecydują politycy miłujących wolność i demokrację państw. Choć, zaiste, ci wyposażeni w najwyższe standardy moralne sternicy świata gromko zaryczą nad uciśnionym ukraińskim narodem, nie poradzą wiele na to, iż światowa ekonomia jak kania dżdżu zaczyna łaknąć fizycznego złota.
O ile szkoda tu miejsca na wywód o historii wypierania złota jako nośnika wartości ze współczesnego systemu finansowego (napisali już o tym znacznie bardziej kompetentni autorzy), warto wspomnieć o niebywałym procederze, który od lat ma miejsce na tym specyficznym rynku. Otóż historycznie banki centralne i wszelkiej inne instytucje, które posiadały aktywa w złocie w swoich skarbcach, nie mogły nimi „efektywnie” obracać. Mogły je rzecz jasna sprzedać, ale wtedy otrzymywałyby w zamian gotówkę, czyli zupełnie inną kwotę zabezpieczenia, a nie o to przecież szło. Ale od czego jest inwencja ludzka! Wymyślono, że złoto można pożyczyć i to na bardzo niski procent :). W efekcie właściciel złota nadal wykorzystywał swoje złoto jako zabezpieczenie (bo przecież miało do niego wrócić), podobnie jak pożyczkobiorca, który mógł w trakcie trwania umowy ze swoim złotem robić co mu się tylko podobało. Ale rynek poszedł jeszcze dalej! W obrocie pojawiły się instrumenty pochodne, gdzie w ogóle nie było mowy o fizycznym złocie. Obracano wyłącznie zobowiązaniem do dostarczenia lub odbioru po określonej cenie. W efekcie dzienne obroty na „papierowym złocie” bardzo szybko przebiły tysiące ton, podczas gdy dopiero w 2013 roku globalne wydobycie osiągnęło rekordowe… 3000 ton r o c z n i e! Ten wspaniały rynek miał jeszcze jedną wielką zaletę: konsekwentny wzrost ceny złota nie był mu straszny, ponieważ nabywcy płacili głównie świeżo produkowanymi dolarami USA. Kryzys w 2008 obnażył słabość systemu: brak fizycznego złota w odpowiedniej ilości, a skalę problemu najlepiej widać na wykresie w tabeli powyżej. Od jesieni 2008 stało się jasne, że złoty kruszec rugowany przez dziesięciolecia z systemów walutowych może jednak wrócić do łask. Interesujące zmiany zaszły w międzyczasie wśród producentów aurum:
Absolutnym liderem wydobycia stały się Chiny, a na pozycję numer 3 wysforowała się Rosja. Powyższe między innymi dzięki temu, że Kanada (niegdyś jeden z liderów rynku) swoje wydobycie wyraźnie ograniczyła. Zapewne kopać go po prostu nie musi szczególnie jeśli zakłada, iż ceny złota będą rosnąć. A wzrosnąć raczej muszą, skoro większość oficjalnych posiadaczy złota swoje zasoby planuje zwiększyć. W tym jeden z nich (Chiny) obwieścił, iż w ciągu 8 lat zamierza wybudować je do poziomu 10 000 ton, co de facto oznacza konsumpcję większości światowego wydobycia w tym okresie. Za co sobie Chiny owo złoto kupią? Za obligacje skarbowe USA, które posiadają w imponujących ilościach.
Co ciekawe, jak widać na wykresie poniżej, rosyjski bank centralny również namiętnie kupuje i zamierza kupować nadal. Obecnie posiada 10 razy większe zasoby złota niż NBP, ponadto posiada je we własnym skarbcu.
Choć wydaje się powszechnie, że program ratowania świata za pomocą drukowania pieniędzy udał się nadspodziewanie dobrze, warto się zastanowić, czy jest tak aby na pewno, skoro banki centralne namiętnie myślą o odbudowywaniu rezerw, a przede wszystkim usiłują ściągnąć swoje złoto z depozytu w USA. Pozycja światowego hegemona oparta jest na możliwości druku pieniądza akceptowanego bez szemrania jako nośnik wartości i będzie trwała tak długo, jak długo szacunek będzie otaczał dolara. Ale trudno sobie przecież wyobrazić, że pieniądze można bezkarnie drukować w nieskończoność.
Powyższy wykres wskazuje wyraźnie, że dolar to obecnie już tylko i wyłącznie pewna umowa i to solidnie nadszarpnięta przez skutki kryzysu z 2008 roku. Powyższe oznacza jedno: skłonność do przyjmowania zielonych kawałków prędzej czy później się zmniejszy, ale aby tak się stało, system finansowy będzie się musiał na czymś oprzeć i stąd mozolny powrót do złota i kontroli nad złożami surowców, bo to właśnie one w niedalekiej przyszłości będą decydowały o stabilności walut. Tym samym ich poszukiwanie, a także walka o kontrolę nad nimi, staje się pierwszą pochodną polityki każdego państwa, które zamierza zachować istotna pozycję na gospodarczej mapie świata.
I choć w mediach toczy się zażarta dyskusja, kto i jakim jest Ukraińcem na wschodzie Ukrainy, nikt z komentatorów (o dziwo) nie uderza w ton występujący często na innych spornych terytoriach, czyli regułę samostanowienia. Jak łatwo sobie wyobrazić, musi być jakiś powód tej miłości świata do jednej wielkiej Ukrainy. I jak sobie łatwo wyobrazić jest, a przedstawia go poniższa mapka:
To, co na niej widać, to obszar występowania gazu łupkowego, i nie jest to dodajmy obszar jedyny, aczkolwiek gros stwierdzonych złóż gazu i ropy to wschód i południe Ukrainy. Nie trzeba oczywiście dodawać, że stosowne badania geologiczne sfinansował rząd USA. Podobnie, nie dowiemy się z mediów, że Exxon Mobil 6 marca wycofał się z koncesji ponieważ… otrzymał ją w okolicy Krymu, a ten jest już pod kontrolą Rosji. Natomiast Shell, mimo niepowodzenia pierwszego odwiertu pod Charkowem, nadal zamierza poszukiwać gazu zgodnie z podpisaną z rządem ukraińskim umową. Jak łatwo sobie wyobrazić, gdyby okazało się, że Charków nie jest już na Ukrainie, koncesja stałaby się lekko problematyczna! O ile jednak Exonn ze swojej koncesji się wycofał, drugi amerykański potentat (Chevron) rozpoczyna pierwsze odwierty. No ale jak wiadomo, Chevron z Departamentem Stanu ma znacznie lepsze kontakty, więc zapewne wie, co robi. Jest się tu o co bić. Wedle danych przedstawianych przez Chevron złoże jest tak bogate, że Ukraina już w 2024 roku mogłaby się obyć bez dostaw gazu z Rosji. Dla Rosji byłby to pierwszy krok do ekonomicznej śmierci.
Ale jaki to wszystko ma związek z nieruchomościami? Zasadniczy. Ameryka wyszła z wielkiego kryzysu wyłącznie dzięki II wojnie światowej, a od skutków nadprodukcji związanej z zakończeniem działań wojennych uratowała się aplikując Europie Plan Marshalla. Rosja realizując projekt wielkiej modernizacji wschodniej Ukrainy zdobyłaby solidne punkty pośród tamtejszych robotników. Komentatorzy badający w ilu procentach są oni Ukraińcami, a w ilu Rosjanami zapominają przede wszystkim, że to sieroty po systemie, w którym ulice były czyste, robotnika otaczał szacunek, a milicja zamiast łupić obywatela, na każdym kroku trzymała go za mordę i dbała o porządek. „Sojuz” w nowym wydaniu miałby spore szanse powodzenia szczególnie, gdyby ekonomiczny rachunek zapłacili znacjonalizowani ukraińscy oligarchowie, co spokojnie może się zmieścić w polityce Kremla jako sankcja za opowiadanie się po stronie Majdanu.
Nowe elektrownie, spalarnie śmieci, ujęcia wody, a odpryskiem szkoły i być może nawet szpitale to inwestycje, które mogą solidnie rozanielić zarządzających funduszami infrastrukturalnymi w londyńskim City. A gdyby tak jeszcze obsługiwać dług fizycznym złotem? Rząd Rosji może nie mieć zbyt wielkich środków, ale kto wie, czy w obecnych realiach nie byłby w stanie ich… zorganizować. Choćby taki Polyus Gold, lider wydobycia złota w Rosji i szczęśliwy posiadacz praw do eksploatacji głównych zasobów kruszcu.
Jak widać ta notowana na londyńskiej giełdzie szacowna firma jest w istocie strukturą holdingową, która, choć pewnie należy do gentelmanów wykazanych jako beneficial owners, to nie można tego powiedzieć na pewno. Ważniejsze pytanie jest jednak inne: czy skuteczny najazd na inne państwo nie otwiera przypadkiem drogi do nacjonalizacji dowolnego aktywa w dawnej ojczyźnie proletariatu? Technika nacjonalizacji została już zresztą przećwiczona i to nie na byle czym, bo na Jukosie.
Komentatorzy w mediach są zgodni, że Władimir Władimirowic chodzi na pasku magnatów z Rosji. A jeśli jednak nie? Wtedy mogłoby się okazać, że nacjonalizacja wszystkiego co „rozkradzione” i „nieuczciwie sprywatyzowane” przypadłaby do gustu moskiewskiej, i nie tylko moskiewskiej ulicy, która z oligarchią nie czuje przecież żadnej więzi. Choć w polskich mediach straszy się ambicjami Rosji na Zachodzie, Putina interesuje na pewno bardziej Kazachstan i Uzbekistan z atrakcyjnymi surowcami kopalnymi i wydobyciem złota na poziomie 130 ton łącznie. Choć świat zachrypłby w wołaniu o pomoc dla tych przodujących demokracji, de facto są one udzielnymi księstwami zarządzanymi przez satrapów o komunistycznym rodowodzie.
Być może to wszystko futurystyczna wizja, ale jak powiedział niedawno profesor Belka na UE w Katowicach:
Gdyby Amerykanie chcieli obniżyć ceny gazu w Europie zrobiliby to z łatwością. Wystarczyłoby uwolnić eksport gazu do Europy. Dlaczego tego nie robią? Bo amerykańscy producenci nawozów sztucznych straciliby swoją przewagę konkurencyjną nad producentami chociażby z Europy, a to jest o wiele ważniejsze niż los Ukrainy (…) To jest przykład niepodważalny, że liczą się interesy, a nie strzeliste akty o prawach człowieka i samostanowieniu narodów.
Trudno się oderwać od tej Ukrainy. Ale jak tu się oderwać, skoro w fundusz oferujący yield 10% płatny w fizycznym złocie bardzo chętnie bym zainwestował. Tyle, że pewnie nie udałoby mi się dopchać, bo taki byłby tłum chętnych. Ale jak wiadomo, opinie są zawsze różne. Roman Imielski na pierwszej stronie weekendowej „Gazety Wyborczej” oświadcza ostro:
Izolacja Moskwy – np. wykluczenie z Grupy G8 – sprawi, że każdy zagraniczny koncern dwa razy się zastanowi, czy zainwestować w kraju, który jest odpowiedzialny za międzynarodowa awanturę, a może nawet wojnę.
Cóż za nonsens. Pan Roman nie zapoznał się zapewne ze słynnym zdaniem Władimira Iljicza, który uspokajając swoich towarzyszy przerażonych kryzysem po rewolucji zapewniał:
Kapitaliści sprzedadzą nam wszystko, nawet sznur, na którym ich potem powiesimy.
Cóż, wódz „wielikoj aktriabskoj” miał podówczas rację, a i dzisiaj w tym myśleniu wiele się nie zmieniło. Bo jak wiadomo, cena czyni cuda, a zysk potrafi cieszyć bardziej niż wolność.