Czyli o tym, że choć motywy są różne, cele pozostają takie same.
Choć współcześnie może się wydawać, iż konflikt interesów ekonomicznych to bardzo nowoczesny powód do wojny, historia Europy dowodzi, że pieniądze stanowiły istotny powód zmagań i to od zarania państwowości. Choć przykłady można by mnożyć w nieskończoność, najlepiej posłużyć się takim, który dzięki silnej mitologizacji zagościł trwale w obrazkowej pamięci historycznej większości rodaków.
Mowa tu będzie o wydarzeniach odległych, ale z pewnych względów wiecznie żywych, a to za sprawą legendarnej grunwaldzkiej wiktorii. Wie o tym bowiem mało kto, że owo zwycięstwo stało się pierwszym krokiem na drodze, którą, wbrew powszechnej opinii, to nie Polska kroczyła ku morzu, ale morze (a konkretnie Gdańsk) kroczyło ku Polsce. Przyczyny, jak to zwykle w analogicznych okolicznościach bywa, były dość prozaiczne. Otóż bracia zakonni, którym nie brakowało zrozumienia dla działalności gospodarczej pojęli dość wcześnie, iż doskonałym źródłem dochodów dla ich państwa mogą być wysokie i skutecznie pobierane podatki. O ile rzecz jasna powszechność obowiązków celnych i innych opłat związanych z obrotem zagranicznym nie była w średniowieczu niczym nowym, to postawa państwa zakonnego, które pewne swej siły militarnej i politycznej systematycznie łupiło Gdańsk (podobnie jak inne miasta Prus), swoiste novum stanowiła. Powyższe wywoływało rzecz jasna rozmaite protesty kupiectwa, jednak były one ze zrozumiałych względów całkowicie nieskuteczne. Ten stan zmieniła nieco grunwaldzka porażka Ulryka von Jungingena, której bezpośrednim efektem była chęć spłaty należnych Polsce kontrybucji za pomocą… dewaluacji własnego pieniądza :). Owa wydawałoby się wynaleziona znacznie później technologia przyczyniła się do fundamentalnego odkrycia, iż psuta moneta wpływa na realne utrudnienia w działalności gospodarczej. Powyższe szalenie irytowało gdański patrycjat, jak i większość kupców pruskich, zaogniając dodatkowo i tak napięte stosunki w zubożonym wojną państwie zakonnym. Kupcy gdańscy coraz odważniej spoglądali ku Polsce, której polityka fiskalna pachniała tym, czym dzisiaj nęci specjalna strefa ekonomiczna.
Władze zakonne zamiast poluzować, postanowiły dokręcić śrubę kupcom stosując przy tym zasadę divide et impera. I tak wszystkim kupcom z innych miast pruskich przyznano przywilej bezcłowego tranzytu przez ziemie krzyżackie z Polski, Mazowsza i Litwy do Gdańska, ale z wyjątkiem… kupców gdańskich. Ponadto samo miasto zostało zmuszone do odprowadzania całości cła funtowego (pobieranego od obracanych towarów) do kasy zakonnej. W efekcie rajcy miejscy musieli tolerować sytuację, w której pobierany przez nich i ich kosztem podatek w całości trafiał do braci zakonnej. Jak łatwo sobie wyobrazić, taka sytuacja nie mogła trwać wiecznie. I choć społeczności kupieckiej nie stać było jeszcze na rozstrzygnięcia militarne, odkryła wartość ze zbliżenia ze szlachtą. Obie grupy społeczne coraz chętniej spoglądały ku Polsce, przy czym owa sympatia nie miała większego związku z jakąkolwiek patriotyczną postawą. Jak dzisiaj określono by to w mediach, obie grupy społeczne łączyło pragnienie uwolnienia od totalitarnej władzy Zakonu tłumiącej wolność gospodarczą i osobistą 🙂
Zawiązany w roku 1440 Związek Pruski po raz pierwszy skonfrontował Zakon z jednolitą reprezentacją miast i rycerstwa, stwarzając nową jakość w dotychczasowych relacjach. Główną areną walki było, rzecz jasna, cło funtowe, od 1423 roku pobierane w całości przez Zakon. Choć Gdańsk zyskał przejściowo spore sukcesy (zniesienie cła), już w 1443 ustanowiono je ponownie. Przez kolejnych 10 lat Gdańsk znalazł się w głębokiej defensywie. W roku 1453 spór ponownie wszedł w fazę ostrą. Gdańsk starł się z Zakonem przed samym Cesarzem. Miłościwie panujący Fryderyk III, solidnie zadłużony w hanzeatyckich miastach, nie mógł pozostać obojętny na utyskiwania gdańszczan. Niemniej jednak w nieoficjalnej korespondencji do braci zakonnych zauważył, iż w czas niespokojny powracającym z audiencji luminarzom gdańskiego biznesu mogłaby się przecież przydarzyć jakaś krzywda. Jako, że Gdańsk generował ¾ wpływów ekonomicznych Zakonu, tamtejszy patrycjat dysponował solidną siatką informatorów, toteż owa, trzeba przyznać, rzeczowa konkluzja cesarska trafiła szybko do uszu patrycjuszy gdańskich i, siłą rzeczy, nie przypadła im do gustu. W efekcie w lutym 1454 doszło w mieście do rozruchów, a krzyżacka załoga szykująca się do prewencyjnego ataku na miasto, dziwnym trafem opuściła warownię 11 lutego. Niebagatelne znaczenie miał tu fakt, iż większość załogi stanowiły wojska zaciężne, które, choć zaprawione w bojach, bardziej niż uzbrojonych mieszczan przestraszyły się zapewne skutków odstąpienia od hojnego wynagrodzenia ustanowionego przez gdański patrycjat :). Choć powyższego na kartach historii należycie nie udokumentowano, opuszczenie przygotowanej do obrony i ataku warowni przez doborową załogę trudno uznać za typowe posunięcie taktyczne, tym bardziej, że owa rejterada symbolicznie zakończyła krzyżacką obecność w tym mieście.
Ponieważ potrzeba politycznych auspicji nad ekonomicznymi korzyściami nie jest wynalazkiem współczesnym, ówcześni animatorzy przewrotu potrzebowali wsparcia u legitymowanego władcy. Dlatego też niezwłocznie pchnęli umyślnych na dwór Kazimierza Jagiellończyka. Król wahał się. Było nie było, anschluss Prus z woli ludu w ówczesnej polityce międzynarodowej się nie mieścił, ale… jakiż władca może odwrócić oczy od cierpienia niewinnych pod butem niesprawiedliwej władzy? Powyższe znosić było tym trudniej, iż rozkład państwa zakonnego przebiegał błyskawicznie. Gdy Kazimierz Jagiellończyk zdecydował się ruszyć do Prus swoim majestatem, bracia zakonni trzymali się już tylko na zamkach w Malborku, Chojnicach i Sztumie. W tak sprzyjających okolicznościach przyrody, 6 marca król podpisał akt inkorporacji oraz antydatowany na 22 lutego dokument wypowiadający wojnę Zakonowi. I choć, jak chciałoby się dziś powiedzieć, Prusy znalazły się w rękach bojowników o wolność, to po stronie polskiej pojawiły się niejakie problemy. Gdańsk od 6 marca 1454 zalegalizował bunt przeciw legalnej władzy poddaństwem wobec polskiego króla. Polski król aby do Gdańska przybyć potrzebował jednak zgody swoich uprzywilejowanych poddanych.
Tymczasem siła militarna ówczesnej Polski opierała się na pospolitym ruszeniu. Król zwołał je celem ataku na kluczowe do opanowania Prus Chojnice. Choć szlachta stawiła się na wezwanie, zbuntowała się w obozie w Cerekwicy. W zamian za nieodpłatną służbę wymogła na królu zobowiązanie, że zwołanie pospolitego ruszenia na Wielkopolsce wymagać będzie zgody sejmików ziemskich. Władca nie miał wyjścia. 3 dni później, 18 września 1454 znalazł się pod murami Chojnic. Mimo solidnej przewagi liczebnej (16 tysięcy jazdy, 500 zaciężnych gdańskich i 2 000 najemników pruskich) bój stał się widownią zatrważającej współczesnych klęski.
Co zrozumiałe, propolskie nastoje uległy solidnemu ochłodzeniu, a uskrzydleni zwycięstwem bracia zakonni odzyskali większość wpływów w państwie. Było jasne, iż zanosi się na długą wojnę z niepewnym wynikiem. Dla gdańskich kupców stało się oczywiste, iż przewaga militarna może być po stronie mniej licznych, ale znacznie bardziej skutecznych niż polskie pospolite ruszenie zaciężnych wojsk krzyżackich.
Nadzieje były wielkie, efekty żałosne. Polski majestat rozmienił się na drobne pod murami Chojnic. I choć zaciążyło to fatalnie na autorytecie polskiej korony, szyje animatorów buntu ze Związku Pruskiego naznaczył cień katowskiego topora. Jak by nie było, cesarz zaocznie skazał na śmierć 300 buntowników bez wskazywania nazwisk, pozostawiając w tej kwestii pełną dowolność krzyżackim służbom bezpieczeństwa państwa. W tej skomplikowanej sytuacji taktycznej gdańszczanom nie pozostawało nic innego, jak sięgnąć głębiej do kieszeni. Czas płynął, a od lutego 1454 podatki nie trafiały już do zakonnej kasy. Latem 1457 roku zaciężni trzymający główne twierdzę, pozostawali już od dawna bez wypłaconego żołdu. Bracia zakonni odcięci od źródeł dochodu stali się po prostu niewypłacalni. Kazimierz Jagiellończyk wsparty gdańskim kredytem przystąpił do negocjacji z czeskim dowódcą najemnych obrońców Malborka. Ulryk Czerwonka za niebagatelną cenę 190 tysięcy węgierskich florenów sprzedał koronie polskiej zamki w Malborku, Tczewie i Iławie, przechodząc jednocześnie na służbę Jagiellona. Wielki mistrz salwował się ucieczką do Królewca, a siedziba wielkich mistrzów Zakonu na ponad 200 lat stała się jedną z siedzib królów Polski. Warto zauważyć, że wbrew opinii Machiavellego na temat najemników, Czerwonka dał dowody swojego zawodowego profesjonalizmu. Otóż, gdy karta wojny odwróciła się po raz kolejny, a Krzyżacy odzyskali miasto Malbork, utrzymał zamek i bronił go dla polskiej strony.
Jego wytrwałości, a zapewne przekonaniu, że rachunki ponownie zostaną zapłacone zawdzięczać należy fakt, iż zamek czescy najemnicy utrzymali aż do 1460 roku, kiedy polskie wojska odzyskały miasto Malbork. Należałoby raczej napisać „polskie”, ponieważ w międzyczasie zmieniły się dość mocno zasady, a na polu gry pozostały wyłącznie wojska zaciężne. Wsparci pożyczkami z Rzeszy, Krzyżacy przeszli do ofensywy i w połowie 1462 roku kontrolowali większość swoich pierwotnych włości, a nad gdańskimi kupcami ponownie zawisło widmo rychłej śmierci. Sytuacja wymusiła kolejny drenaż kieszeni wsparty przeforsowanymi przez króla podatkami w Polsce. Zakontraktowana tym sposobem armia robiła tym lepsze postępy, im więcej napotykała załóg traktujących swoje warownie jako zastaw związany z niezapłaconym przez Krzyżaków żołdem. W takiej właśnie sytuacji znalazł się wielki pogromca Polaków spod Chojnic, rycerz z Moraw, Bernard Szumborski. Choć posłował w imieniu Zakonu u Jagiellona, nie omieszkał zaoferować mu sprzedaży kontrolowanych przez własnych zaciężnych warowni w państwie krzyżackim.
Finałem zmagań stał się II pokój zawarty w Toruniu roku pańskiego 1466. Za pożyczki pobrane po to, aby Gdańsk mógł cieszyć się wolnością, król zwolnił pożyczkodawców praktycznie ze wszelkich podatkowych obciążeń, otrzymując w zamian jedyne zapewnienie, iż bez jego wiedzy Gdańsk nie wprowadzi innych niż istniejące podatków i ceł. „Medialny” chciałoby się powiedzieć sukces nie miał w praktyce żadnego znaczenia. Gdańsk już dawno doszedł do wniosku, że podatki powinny być jak najmniejsze, zapewniając miejsce jak największym prowizjom od usług, w tym bankowych. Ów pozornie wielki sukces Polski stanowił w istocie wielki sukces Gdańska, który z wojny wyszedł jako samodzielna i świadoma potęga handlowo-militarna. Przywileje uzyskane w ciągu kolejnych dziesięcioleci przez szlachtę (całkowite zwolnienie z ceł przy spławie zboża Wisłą), ostatecznie ograniczyły państwowe korzyści związane z posiadaniem Gdańska.
Książki historyczne do dziś wypełnia triumfalna wojna o dostęp do morza. W archiwalnych księgach rachunkowych Gdańska da się zapewne wyśledzić prostą kalkulację.