Czyli o tym, że jak gdzieś się bili, ale nie zwyciężyli, to będą się bili dalej
Choć pierwocin silnej relacji, która wiąże politykę, wojnę i piłkę, można by szukać w ikonograficznym starciu Salwadoru z Hondurasem opisanym ze swadą przez Ryszarda Kapuścińskiego, to za materiał badawczy mogą posłużyć wydarzenia znacznie ciekawsze i znacznie istotniejsze dla sprawy, jaką jest światowy ład społeczny.
Owo tendencyjne rzecz jasna zestawienie otwiera starcie Araratu Jerewań z Neftchi Baku rozegrane w architektonicznych okolicznościach stołecznego stadionu imienia Lenina w Baku. Od dziesięcioleci oba zespoły grały niemalże pod linijkę, obdzielając kibiców emocjami po równo w myśl politycznych wytycznych partyjnych komitetów. Choć dopingu nie brakowało na trybunach, ich skalę precyzyjnie monitorowano, a bratnie służby bezpieczeństwa prześcigały się w ujawnianiu Moskwie wszelkiej maści „wywrotowych” sygnałów. Owa pryncypialność była podówczas jak najbardziej zrozumiała. „Odchylenia narodowościowe” należały do sowieckich grzechów głównych, a etniczna niechęć w oficjalnej polityce kraju równości oficjalnie po prostu nie występowała. Lekki powiew zmian dostrzegli zapewne ci, którzy zasiedli wśród kibiców. Już w czerwcu na spotkaniu ligowym w Armenii drużyna gospodarzy odniosła druzgocące zwycięstwo (4:1), któremu towarzyszyły niewybredne objawy niechęci wobec drużyny gości przeniesione daleko poza okoliczności piłkarskiej murawy. Co ciekawe, stosowne organa nie doczekały się z Moskwy stosownej reprymendy, stało się zatem oczywiste, iż na stadionach zmieniły się standardy. Powyższe – nie bez przyczyny. Sierpień 1987 przyniósł masowe protesty Ormian w górskim Karabachu – autonomicznej enklawie na terytorium azerskiej SSR. „Rodaków w potrzebie” nie chcieli zostawić zgromadzeni na wiecach mieszkańcy Erewania, toteż atmosfera meczowa na rewanż w Baku wydawała się doskonale przygotowana. Ku zaskoczeniu obserwatorów azerscy czekiści wyprężyli muskuły i starcie „narodowych” drużyn zakończyło się tradycyjnym remisem. Choć poza murawą nie poszło już tak gładko, azerskie KC cieszyło się z wyników spotkania. Wojowniczość trybun nie pozostawiała wątpliwości: coś się dzieje i tym procesom ktoś w Moskwie najwyraźniej sprzyja.
Atmosfera „pomeczowa” w październiku 1987 dowodziła, że podziały narodowościowe – choć uciszone na dziesięciolecia – są gotowe do reanimacji. Od początku 1988 do Karabachu zaczęli napływać agitujący za „przyłączeniem” Ormianie, a lokalne bojówki coraz intensywniej zmuszały do wyjazdu tutejszych Azerów. W lutym 1988 z prośbą o przyłączenie do ormiańskiej SSR wystąpiły oficjalnie władze autonomicznego Nagornego Karabachu. Choć Moskwa oficjalnie odmówiła, sprawy biegły już swoim torem. W górach Karabachu doszło do pierwszych starć, a uchodźcy pojawili się na ulicach azerskich miast.
To, co się miało wydarzyć za chwilę, awansowało do panteonu najważniejszych historycznych wydarzeń. Uzasadnienia, dlaczego stało się to, co się stało, wzbogaciły na zawsze repertuar teorii powszechnie (aczkolwiek nie zawsze zasłużenie) określanych mianem spiskowych.
Rzecz – jak to zwykle bywa – rozpoczęła się całkiem niewinnie. 26 lutego przed siedzibą władz w Sumgaicie w Azerbejdżanie zgromadził się tłumek azerskich uchodźców domagających się informacji o członkach rodzin pozostałych w Karabachu. I choć tego dnia obyło się bez ekscesów, dzień później na ulice wyległy już tłumy. I tu zaczynają się kontrowersje. Dla jednych tłumy zorganizowane, dowodzone i wyposażone w prymitywne, acz przemysłowo wykonane pałki i dzidy, dla innych – spontanicznie motywowane żądzą krwawego odwetu za domniemane zbrodnie na krajanach. Dla jednych w zajściach poniosły śmierć dziesiątki, dla innych – życie straciły setki. Bezsporne jest (jak się wydaje) jedno: rzezią komenderował… Ormianin: Eduard Robertowicz Gregorian – oczywiście na Ormianina nie wyglądał, był jednym z fanatycznych kibiców Neftchi i wraz z nimi właśnie przewodził operacji, która miała stać się światowym symbolem azerskiej napaści na (Bogu ducha winny) ormiański lud. Skąd w tej sprawie tak wiele wątpliwości?
Cóż, wedle dostępnych danych, śledztwo w tej sprawie prowadzili wyłącznie etniczni Rosjanie lub… Ormianie. Sam Gregorian, mimo iż miał na sumieniu 6-krotne morderstwo, a w więzieniach ZSSR spędził nieco ponad 9 lat, otrzymał stosunkowo niski wyrok, a zaraz po jego ogłoszeniu przeniesiono winnego… do więzienia w armeńskiej SSR. Tam, jak wieść gminna niesie, po uzyskaniu przez republikę nieodległości szybko go zwolniono i skierowano na front… w Karabachu. Z drugiej strony nadzorujący śledztwo i proces z ramienia prokuratora generalnego ZSSR Vladimir Gałkin już w roku 1990 okazał się być generałem kontrwywiadu KGB. Badaczy intryguje również fakt, iż choć już 27 lutego pojawiły się w mieście wojska wewnętrzne KGB, to po pierwsze wyposażono je w ślepą amunicję, po drugie – nie wydano im rozkazów, jak mają zareagować. W efekcie tłum skierował się przeciw nim, a spokój w mieście zapewniły dopiero sprowadzone 29 lutego elitarne jednostki powietrzno-desantowe. Choć wątpliwości i sporów w tej materii nie rozstrzygnie się nigdy, to nikt nie ma najmniejszej wątpliwości, że protesty w Sumgaicie otworzyły drogę do secesji państw narodowych z ZSSR.
Wojna, która zaczęła się w zasadzie chwilę później, stała się wielkim poligonem doświadczalnym zarówno dla tych, którzy chcieli bronić jak i tych, których celem był dalszy rozkład chwiejącego się imperium. A było co obserwować. Teren Armenii, jako przewidywany obszar pierwszego ataku sił NATO (Turcja), był celowo ogołocony z instalacji wojskowych i magazynów. Zaplecze frontu znajdowało się w Azerbejdżanie, w tym w znacznej części w górach Karabachu. Niejako dla równowagi Armia Czerwona wyraźnie preferowała Ormian jako swoich żołnierzy i znacznie chętniej kierowała ich do zadań bojowych niż Azerów. W efekcie ponad 60% przydatnej wojskowo populacji Armenii miało za sobą służbę bojową w Afganistanie. Azerowie wprost przeciwnie, a azerscy oficerowie, którzy zrobili karierę w armii ZSSR, podzielali stereotypową niechęć do swoich ziomków. Powyższe dało ciekawe efekty. Choć Azerowie dysponowali znaczącą przewagą w uzbrojeniu (kupowali ją od stacjonujących tu Rosjan i Ukraińców, a często także wynajmowali ich do walki), to nie byli w stanie poradzić sobie ze zmotywowanym przeciwnikiem.
Ktoś może zauważyć, iż udział kibiców nie był na tej wojnie odpowiednio widoczny. Powyższe wyłącznie dlatego, że zarówno Ararat, jak i Neftchi, nie należały do beniaminków ligi ZSSR, którą dominowały zawsze Dynamo Kijów, Spartak i Dynamo Moskwa, i tym samym nie wzbudzały „ogólnokrajowych” emocji. Dla swoich fanów były jednak drużynami najważniejszymi na świecie, a dla Ormian było oczywiste, że lepszy jest jednak Ararat – zdobywca mistrzowskiego tytułu z 1973 roku. Neftchi taka sztuka nigdy się nie udała.
O tym, że ligowa pozycja drużyny ma znacznie zarówno lokalnie jak i dla całego świata, przekonał konflikt w Jugosławii. Choć w oficjalnej historii wydarzeń ciągle nie ma na to miejsca, dla wielu badaczy nie ulega kwestii, że jednym z najbardziej rzeczywistych fundamentów wojny w Jugosławii stał się słynny mecz Dynama Zagrzeb i Crvenej Zvezdy odbywający się w Zagrzebiu tuż po tym, jak lokalne władze zdecydowały się na indywidualną drogę do wielkości. To właśnie 13 maja 1990 serbscy kibice Zvezdy „Delije” (Herosi) pod wodzą Zeljko Raznatovica, znanego później jako „Arkan”, skutecznie zamanifestowali serbską niechęć wobec chorwackiej deklaracji niepodległości. Mecz zamienił się w pierwsze od dziesięcioleci stracie zwaśnionych narodowości. Starcie, w którym Serbom dotrzymali kroku nie gorzej zorganizowani i równie bitni kibice Dynama. Na trybunach zamanifestowano wolę walki i chęć ponoszenia ofiar. Aktywa, których ówczesna federalna armia Jugosławii (YNA) zupełnie nie posiadała.
Powyższe, nie przez przypadek. Rola YNA w Jugosławii przypominała tę, jaką odegrała armia w integracji Turcji. W oparciu o bojowy etos i socjalistyczne hasła przez lata temperowano secesjonizmy narodowościowe i dość skutecznie wybudowano społeczeństwo, które nie widziało wielkiej różnicy pomiędzy federacją a niepodległością dość samodzielnych republik. Powyższe manifestowało się najlepiej w setkach żołnierzy, którzy opuszczali posterunki lub dezerterowali, nie widząc sensu w walce z ludźmi, których uważali za współobywateli. Jednym z lepszych przykładów ówczesnych stosunków jest przypadek fregaty „Split”, której w ramach blokady Chorwacji przyszło w udziale ostrzeliwać… miasto Split. Trudno się dziwić, że mieszana załoga zadania wykonywała opieszale i bez nadmiernej woli walki i jeśli już się z kimś solidaryzowała, to raczej z bojownikami o wolność niż z armią federalną.
Dla polityków stało się zatem oczywiste, że do walki potrzebna będzie nie armia, którą od zawsze budowano jako spajającą narody Jugosławii, tylko ludzie, dla których „walka o niepodległość” będzie jedną z najważniejszych życiowych motywacji. Obydwu stronom przyszli w sukurs ultrasi z dwóch od zawsze zwaśnionych drużyn. I to właśnie oni zapewnili właściwe natężenie początkowo niemrawym walkom w Vukowarze, który do roli zapalnika obie strony wybrały zapewne nieprzypadkowo. Miasto leżało bowiem na terenach, które przez lata określano mianem Pogranicza Wojskowego, a jednym z efektów wspieranej przez CK władze polityki migracyjnej był napływ niemieckich kolonistów i urzędników. Kres ich obecności na tych ziemiach przyniosła II wojna światowa, po której zostali częściowo wysiedleni a częściowo wymordowani przez wyzwalających kraj bojowców Tito. Opuszczone przez nich domy zajęli głównie serbscy przesiedleńcy.
To właśnie na ulicach Vukovaru debiutowała Serbska Gwardia Ochotnicza, którą świat doskonale zna jako „Tygrysy Arkana”. Ten sam świat wie już znacznie mniej o formacji stworzonej przez kibiców Dynama Zagrzeb i Hajduka Split, choćby dlatego, że… byli po prostu zalążkiem legalnej armii chorwackiej. Co ciekawe, Franjo Tudjman – pierwszy prezydent niepodległej Chorwacji, który ultrasom Dynama zawdzięczał więcej niż dużo, niezwłocznie po umocnieniu własnej pozycji znalazł się z nimi w ostrym konflikcie. Oficjalnym powodem była zmiana nazwy klubu. Prawdziwym – fakt, iż prezydent otaczał się Chorwatami z Bośni i odległych obszarów Chorwacji. Powyższe – wzorem cezarów: dla bezpieczeństwa. Trudno jednak oczekiwać, że klub, który od zarania był oczkiem w oku lokalnej zagrzebskiej polityki, nie zareaguje na najazd pretorian – wiochmenów. W apogeum sporu przypomniano, że Tudjman, jeszcze jako generał JNA, był prezesem wojskowego Partisana Belgrad. Ale nawet uzbrojeni ultrasi nie mają szans z państwem, które ma swoich szeregach ostrzelanych weteranów. Nazwa klubu została niezmieniona, ale ultrasi stracili swoje uprzywilejowane miejsce w chorwackiej polityce. Sprawa była oczywista. Potrzebni, kiedy nie było chętnych do pierwszych mordów i wypędzeń, okrzepniętemu państwu mogli tylko sprawiać kłopoty.
Najbardziej współczesny przykład jedności celów polityczno-militarno-sportowych odnajdziemy na Ukrainie. Dzisiejszy prezydent Poroszenko jeszcze w lutym dziękował kibicom Szahtara, Metalista i Dnipro za poparcie dla narodu ukraińskiego. Celebrował ofiarność fanów Czarnomorca Odessa. Nie dziękował kibicom Świtu Ługańsk i Metalurga Zaporoże, co być może oznacza, że znajdują się pośród wrażych dla Kijowa secesjonistów. Na Ukrainie toczy się wojna, ale i nieprzerwanie odbywają się ligowe rozgrywki. W tabeli prowadzi Szachtar Donieck z przewagą 2 punktów wobec stołecznego Dynamo Kijów. Tabelę zamyka drużyna z Ługańska. Być może kolejność i w tej rozgrywce nie jest przypadkowa.