Czyli o tym, że nie ma to jak modne sportowe gadżety
Kiedy już ponownie doszedłem do wniosku, że teatr zajmuje się obecnie wyłącznie podróżowaniem w rejony zastrzeżone dawniej dla muz – delikatnie mówiąc – znacznie pospolitszych, nieoczekiwanie wylądowałem na widowni w Och Teatrze. Powyższe za sprawą sztuki, która choć atakuje widza kogucio, rozdaje także ciosy zaliczające się do znacznie wyższej kategorii wagowej. Mowa tu o „Uwaga publiczność” pióra francuskiego dramaturga Frederica Sabrou. Przy okazji uświadomiłem sobie, że w kraju, w którym istnieją takie tradycje farsy o podłożu politycznym, nikt jak do tej pory nie chwycił za pióro, aby sportretować nasze lokalne polityczne swary i przywary. Zanim to się stanie, wystarczająco do myślenia daje francuska próbka. Choć metaforyka na scenie nie zaskakuje nadmiernym wyrafinowaniem, nie ma w tym nic dziwnego. Swoje obserwacje autor elegancko opakował farsą, uważając zapewne, iż inna forma i głębsze paralele znacznej części publiczności mogłyby po prostu umknąć. Dawka dość cierpkich spostrzeżeń precyzyjnie odmierzona przez Sabrou trafia celnie i u każdego widza wzbudzi pewien rezonans. Ów, nawet jeśli zanotuje mizerną amplitudę, pobudzony zostanie zapewne do koronnej obserwacji: zasady to rzecz względna nawet w przypadku artystycznej kreacji.
Powyższe odkrycie, choć nie epokowe rzecz jasna, ze sceny pada w dobrze wybranym momencie. Choć sztuka powstała w 2002 roku we Francji, we współczesne realia nadwiślańskie wpisuje się doskonale. Tu w kraju dmuchanych skrzydeł husarii przywdziewanych przy okazji sportowych uniesień nieustająco zdumiewa całkowity brak refleksji. W świecie, który zdaje się adaptować reguły baumanowskiej płynnej rzeczywistości to jednak poważny niedobór. Kamizelek kuloodpornych w barwach narodowych kupować tak chętnie jak dmuchanych skrzydeł już się pewnie nie będzie. Rydwan wojenny wypchano już z zakurzonego magazynu, a bilety do wojska zaczynają przypominać, że armia o wyszkolonych specjalistach bynajmniej nie zapomina. Przekonali się już o tym powołani w kamasze w ubiegłym roku, choć prawdziwy rozpęd przyniósł gambit Putina. Dawni falowcy spotkali się choćby na Anakondzie 14. Zetknięcie zawodowej, a częściowo faktycznie ostrzelanej armii i pochodzącej z lat marazmu rezerwy optymizmem bynajmniej nie napełnia. Choć oficjalne komentarze odtrąbią sukcesy, realia są takie a nie inne. W Drawsku desantowało się 300 żołnierzy na stabilne podłoże ziemne. W trakcie ćwiczeń Wostok 2014 Rosjanie wysadzili morski desant 3000 żołnierzy wraz ze sprzętem, który kosztował życie 3 komandosów pochłoniętych przez fale. Budowa silnej armii to zgrabny polityczny cel – tyle, że budżet naszego państwa nie będzie mu w stanie sprostać. Jedynym rozwiązaniem byłaby zdecydowana militaryzacja obywateli. Tymczasem uzbrojenie społeczeństwa to wyzwanie, któremu polskie władze nie są i pewnie nie będą w stanie sprostać.
Może zatem doczekamy się współczesnej polskiej sztuki, której tematem będą dylematy ojców i synów, którzy chcą/nie chcą trafić na front pod Rzeszowem lub Augustowem, a widownię na sali wypełni zdecydowany na bój do krwi ostatniej prawicowy elektorat? Albo odwrotnie, przekonani o dziejowej misji obrońcy ojczyzny swoje wizje zaprezentują widowni wypełnionej po brzegi przedstawicielami lewicy, których recenzent zdołał przekonać, iż patriotyczny manifest zawarty w sztuce to nic innego jak tylko artystyczna prowokacja?
Tekst Frederica Sabrou ma pewien aspekt, którego większość polskich widzów najpewniej nie uchwyci. Chodzi tu o do dzisiaj traumatyzującą tamtejsze elity kolaborację z czasów II wojny światowej. Jedynie geniusz polityczny generała De Gaulle spowodował, iż Francja – pasywny poplecznik Hitlera – wyszła z wojny jako jeden z czterech zwycięzców. Realia okupacyjne wyzierają jednak z większości wojennych wspomnień i nadal zmuszają do ponawiania pytań, skąd ta powszechna skłonność do kolaboracji. Pytań, na które jest nieustająco jedna tylko odpowiedź: taką drogą było wygodnie iść Francuzom, a wraz z nimi całej inna niż żydowska Francji. Jeśli ów cień przeszłości ujawnia się we francuskiej sztuce z 2002 roku, trudno doprawdy mieć pretensje, iż unosi się nieustająco nad produkcjami pochodzącymi z Polski. Trudno zwłaszcza teraz, kiedy realia nakazują powrót do zimnowojennej wrażliwości. Jeśli wszyscy wokół postanowili maszerować w rytmie werbli w kierunku jedynej słusznej przyszłości, a politycy wszystkich opcji grzeją się na fali zwiastujących lobbystyczną mannę militarnych wydatków, o jakiś artystyczny kontrapunkt dosłownie aż się prosi. Choćby „Paragraf 22” przeniesiony do nadwiślańskich realiów w czasach, gdy na sztandary wraca wraz ze swym najsłynniejszym wierszem Władysław Broniewski. Polska świadomość historyczna się zmienia, a prace – choć różnej jakości – skłaniają do myślenia i zadawania pytań. A pytać, i owszem, jest o co.
28 września 1939 o godzinie 13:15 generał Kutrzeba podpisał z generałem Blaskowitzem porozumienie kończące oblężenie Warszawy. W literaturze polskiej ten dzień przedstawia się jako symbol ugięcia się stolicy pod hitlerowskim butem. Tymczasem, jak donoszą dostępne dokumenty Wermachtu (dostępne choćby w niemieckim archiwum wojskowym we Freiburgu), uderzenie na Warszawę było gotowe już na 25 września. Opóźniono je proponując generałowi Rómmlowi (który za pomocą ó spolszczył swoje nazwisko wywołując konsternację większości rodziny) natychmiastową kapitulację. Brak jakiejkolwiek odpowiedzi wywołał brutalny atak rankiem 26 września. Efektem potężnych zniszczeń była prośba generała Rómmla o 24. zawieszenie broni, Niemcy nadal domagali się kapitulacji. Ponowny brak reakcji polskiego dowództwa wywołał kolejny szturm – w efekcie jeszcze poważniejszych niż uprzednie zniszczeń 27 września w dowództwie niemieckim pojawił się generał Kutrzeba rozpoczynając rozmowy na temat kapitulacji. Lwia część ówczesnych zniszczeń jest wynikiem ostrzału i bombardowań z 26 i 27 września, a łączny bilans ofiar zamknęła śmierć 10 tysięcy cywili i 2 tysięcy wojskowych. Walki obróciły w gruzy 12% budynków w mieście, tymczasem polskie władze państwowe opuściły Polskę już 18 września.
Warszawa dwa razy w ciągu minionej wojny świeciła w oczy wiarołomnych aliantów ofiarami z trzewi miasta i zamieszkujących je ludzi. Bezskutecznie. Bo na wojnie nie chodzi o honor. Toczy się je wyłącznie po to, aby zbrojnie rozstrzygnąć polityczne kalkulacje. Żelazna arytmetyka konfliktów zbrojnych systematycznie umyka polskiej idealistycznej afirmacji. Czas najwyższy na zmianę poglądów. Kontynuowane współcześnie, mogą dodać kolejne zwrotki do napisanych już wierszy z głowami na karabinach.