Czyli o tym, że warto się orientować, co w wymiarze geograficznym oznacza termin „wojna”
Wspominanie o tym, że jeszcze dwa lata temu świat wyglądał inaczej, nie ma już w zasadzie większego sensu. Wszystkim wydaje się już chyba oczywiste, że przyszło nam żyć w zupełnie innej epoce, a wypowiedzi Zbigniewów Brzezińskich tego świata nie pozostawiają wątpliwości: prędzej czy później czeka nas wojna. Przy tym obojętne jest to, czy do niej dojdzie, czy też nie. Państwo polskie radośnie przyjęło kurs na zbrojenia. Powyższemu trudno się dziwić, ale warto się przy tym zastanowić, ile w obecnych wysiłkach jest polityki, a ile realnych szans na umocnienie obronności. Wyborca nie wie przecież jednego: nie ma takich planów, które zakładają obronę terytorium Polski.
Jeśli już o planach mowa, warto zaprezentować mapy, które obrazowały próbę obrony podczas… kolejnej wojny na dwa fronty.
O ile ówczesne plany zakończyły się wraz z przystąpieniem do programu „Partnerstwo dla pokoju” (stanowiącego faktyczny przedsionek do NATO), nowe zakładały ponownie jeden kierunek obrony. Pytanie, czy czytelnicy z Augustowa, Białegostoku, Olsztyna lub Wyszkowa mogą spać spokojnie? Tego się oczywiście nie dowiemy, ponieważ plany NATO są tajne, a politycznie mówi się wyraźnie o „obronie granic polskich”. O tym, że w sensie wojskowym nie da się ich bronić inaczej niż cofnięciem frontu, nikt się pewnie nie zająknie. Ale może również stać się inaczej. W 1939 roku doktrynę planu Z (obrona przed Niemcami) oparto na fundamencie politycznym polecając armii, aby w drodze nigdy nie przećwiczonych manewrów ochroniła granice przed agresywnym, posiadającym możliwość okrążania hitlerowskim najeźdźcą.
Ponieważ jednak historia planów wojskowych jest publiczna, warto pamiętać, iż pewna armia NATO przed Rosją już się kiedyś w Polsce broniła. Mowa tu rzecz jasna o Wehrmachcie, który jak wiadomo na wschodzie bronił się bardzo ofiarne. Obecna armia sojusznicza (Bundeswehr) osiągnięcia poprzedniczki ma przebadane bardzo dokładnie, tyle że na obecną sytuację strategiczną wpływa znajdujący się w rękach Rosji okręg kaliningradzki, który współczesną linię obrony naturalnie „wygina” ku Wiśle.
Niedowiarków być może przekona fakt, iż armia polska w 1920 roku temu samemu nieprzyjacielowi oparła się skutecznie właśnie na Wiśle. Ówczesne osiągnięcia polskiej obrony namiętnie studiował towarzysz Stalin, oskarżany zresztą o to, że zamiast wspierać front, zbyt długo marudził z uderzeniem na Lublin.
Jak wiadomo, w 1944 roku wyciągnięto wnioski z tego oczywistego strategicznego błędu. Trudno zakładać, iż obecnie jakość planowania jest gorsza, tym bardziej, iż bitwy o których tu mowa, są przedmiotem wykładów w akademiach wojskowych potencjalnych stron konfliktu. Nie jest również żadnym odkryciem, że w przypadku konfliktów konwencjonalnych front opiera się o przeszkody terenowe, których pokonanie utrudnia obronę. Oczywiście pod warunkiem, że mowa tu o froncie, który miałby się bronić. Ugrupowanie atakujące urzutowane byłoby zupełnie inaczej, jak choćby w tym przypadku:
Stratfor, który od pewnego czasu poświęca sporo uwagi Polsce i jej przyszłości, w swoich opracowaniach widzi rozpad Rosji i przesuniecie na wschód polskich wpływów politycznych. Jakkolwiek dobrze by to nie brzmiało, warto zdawać sobie sprawę, że wpływy polityczne zazwyczaj wymagają spoiwa w postaci armii lub finansowania. Tymczasem w Polsce z jednym i drugim nie jest różowo. Oczywiście wszystko się może za chwilę zmienić. Jeśli tylko RP pozostanie przy złotym, a UE zezwoli na zwiększenie limitów emisji długu, może nam nad Wisłą eksplodować niezwykle godny program zbrojeniowy. Krótkoterminowo taki program połączony dodatkowo ze wzrostem liczebności dobrze płatnej armii kontraktowej oddałby gospodarce niemałą przysługę. Krótkoterminowo, ponieważ czymś innym jest związany z jej budową skok, a czymś zupełnie innym koszty utrzymania potencjału. Istnieje oczywiście również scenariusz trzeci: być może jacyś stratedzy założyli, że rozrywana wewnętrznymi tarciami (a niedługo być może wojnami wojsk oligarchów) Ukraina zachodnia osłabi się na tyle, że obca interwencja polityczno-militarna stanie się po prostu konieczna. Rewelacje Stratforu sugerują, że do tej roli Amerykanie wybrali Polaków. Każdy, kto się w tym miejscu oburzy, powinien pamiętać, iż głównym celem wojsk polskich w planowanej operacji na zachodzie było zajęcie Danii i jej cieśnin. Jeśli istnieją plany obronne NATO, to siłą rzeczy muszą istnieć również plany zaczepne, ponieważ wiadomo nie od dzisiaj, że najlepszą formą obrony jest atak.
Jak wiadomo od zeszłego roku, granice państw można ponownie swobodnie rewidować. Kto i czyje zrewiduje – zależeć będzie od interesów mocarstw. Jak wykazała praktyka, w rozgrywkach dyplomatycznych Warszawa liczy się mało albo wcale. Tymczasem może się okazać, że jako dostawca mięsa armatniego może liczyć się znacznie bardziej. Dzięki czujności jednego z czytelników z zainteresowaniem zagłębiłem się w najnowsze inicjatywy dotyczące rozwiązań siłowych: https://bit.ly/1b9GDyv . Rosnący budżet na obronność to dla Waszyngtonu łakomy kąsek. Kraje Europy zachodniej mają swój – lepiej lub gorzej – rozwinięty przemysł obronny, względnie uciekają się do kooperacji.
Warszawa zlecenia złoży tam, gdzie powinna. Nie przez przypadek przecież LOT jako jedna z niewielu europejskich linii lata na amerykańskich samolotach.