Czyli o tym, że to już było, ale może skończy się inaczej niż poprzednio.
„…Okres migracji grup społecznych na Zintegrowane Terytorium Polityczne i terytoria sąsiednie u schyłku epoki. Proces ten radykalnie odmienił obraz kontynentu europejskiego – doprowadził do zmian etnicznych na dużych obszarach, wyznaczył koniec ładu i pociągnął za sobą upadek ZTP. Większość powstałych na jego gruzach państw sama podzieliła jego los, jednak niektóre stały się podwalinami współczesnych państw europejskich”
Powyższy cytat nie jest kasandryczną wizją przyszłości, tylko nieco zmodyfikowaną definicją „Wielkiej wędrówki ludów” zaczerpniętą z Wikipedii. Procesu, który zaczął się nie za bardzo wiadomo gdzie a już na pewno nie wiadomo czemu, natomiast niezwykle skutecznie wpłynął na losy ówczesnego świata. I choć przyczyny upadku Imperium Romanum badacze nadal analizują, większość z nich począwszy od Gibbona zgadza się co do jednego: na jego los zasadniczy wpływ miały niespotykane wcześniej wielkie migracje społeczne. Choć krytycy zauważą od razu, iż Cesarstwo Rzymskie i UE to dwa kompletnie różne twory, przy bliższym badaniu może się okazać, że wykazują one pewne cechy wspólne. Weźmy choćby rolę administracji: związek samodzielnych, ale nie niepodległych państw poddanych władzy politycznej i finansowej z Brukseli przypomina organizm złożony z prefektur sterowanych z Rzymu. Tu i tu waga centrum była budowana na środkach finansowych i wszechmocnej administracji. W obydwóch wypadkach „narodowość” zastąpiono ideą centralistyczną a ówczesna „rzymskość” to przecież nic innego jak współczesna „europejskość”. I choć debatę w kwestii stosowności porównań IR oraz UE można by pewnie prowadzić całe wieki, ważniejsze jest coś innego: IR stanowiło obszar społeczno – gospodarczo – polityczny, który miał swoją siłę integracyjną i wzbudzał swoimi osiągnieciami powszechne poważanie.
Dlatego też analiza przyczyn upadku organizmu państwowego, który przetrwał nieco ponad 1000 lat (ustanawiając tym samym niepobity do tej pory rekord trwałości) może dostarczyć interesujących przesłanek do oceny otaczającej nas rzeczywistości. Sceptycy zauważą jednak, iż trudno szukać inspiracji w czasach, gdy wszystko (ze zrozumiałych powodów) działo się dużo, dużo wolniej. I byłoby tak w istocie, gdyby nie osiągniecia naukowców Uniwersytetu Stanford, którzy nauki humanistyczne postanowili wesprzeć technologią cyfrową. Każdy kto odwiedzi http://orbis.stanford.edu/ przekona się samodzielnie, ile czasu trwało i jak kosztowne było pokonywanie odległości, które współcześnie przemierzamy w ciągu kilku godzin za opłatą równą niekiedy posiłkowi w McDonald’sie. Co więcej, w ówczesnym świecie podróże na większe dystanse mogły się odbywać w zasadzie wyłącznie latem, co w ujęciu realnym jeszcze bardziej wydłużało komunikację. Zabawa z modelem skutecznie dowiedzie czegoś jeszcze: system dróg i mostów w Rzymie nie był w zasadzie niczym innym niż dzisiejsza struktura teleinformatyczna, której współczesne znaczenie jest dla wszystkich oczywiste. Istnienie owego systemu komunikacyjnego, a także jednolitej polityki celno – podatkowej dawało Rzymowi wielkie możliwości rozwojowe. Co więcej, liberalna polityka religijna (każdy podbity region miał prawo wyznawać własną religię pod warunkiem, że do panteonu bogów dołączał Cezara) otwierała jasny bilans plusów i minusów walki z Rzymem. Romanizacja miała swoje potężne walory i to zarówno gospodarcze jak i polityczne. I pewnie nie przez przypadek najwyższego kapłana kultu państwowego określano mianem Pontifex Maximus (Wielki Budowniczy Mostów) a tytuł ten od 12 r. p.n.e. aż do 375 roku nosili kolejni cesarze rzymscy. Co ciekawe, odrzucił go Gracjan – przedostatni cesarz władający Imperium Romanum w całości. W efekcie ideologiczny fundament rozwoju cesarstwa, którym było „budowanie mostów”, wygasł w 375 roku. Powyższe stało się nie bez przyczyny. Rzym odwracał się od historycznej wielości kultów, stawiając konsekwentnie na chrześcijaństwo, które począwszy od 313 roku (Konstantyn Wielki) mogło być już swobodnie wyznawane, a następnie – w tempie jak na owe czasy ekspresowym – stało się oficjalną religią państwa. Ostatni rzymski cesarz władający całością Imperium Romanum (Teodozjusz) wyzionął ducha w państwie, którego kośćcem stała się struktura administracyjno – polityczna oparta o stan kapłański.
Panowanie Teodozjusza zapisało się jako okres pierwszych poważnych sporów w łonie chrześcijaństwa, a herezja karana była już nie tylko sekwestrem, ale również śmiercią. Spór dotyczył istoty Boga, dwoistej u Arian, a w zwycięskim nurcie wiary państwowej przyjmującej formę Trójcy Świętej. Kiedy owe problemy skutecznie koncentrowały uwagę rzymskich elit, Imperium Romanum stało się niezdolne do obrony przed zagrożeniem całkowicie nowym. W 370 roku Europę dotknął najazd Hunów. Co ciekawe, brak jest dowodów historycznych na to, aby wielkim plemionom agresywnych koczowników ktokolwiek przewodził. Jest natomiast pewne, że na zachód i południe pchały ich głód i żądza skarbów. W zderzeniu z tą motywacją częściowo zromanizowane plemiona germańskie uciekając na południe przekroczyły Ren, gdzie otrzymywały nie tylko wyżywienie z państwowych rezerw, ale także nadania ziemskie. Niestety, trudności adaptacyjne wpływały na niskie plony, co z kolei wymuszało dalszy marsz w głąb Imperium i konflikty z lokalną ludnością, której nikt nie był w stanie obronić. Powód był prozaiczny. W owym czasie armia rzymska koncentrowała się głównie na ochronie granic, toteż siły wewnętrzne znalazły się w poważnym rozkładzie. Dlatego też zamiast walk z agresywnymi Germanami uciekano się często do kupowania ich współpracy w interesie Imperium. Powyższe miało jednak swoje konsekwencje, systematycznie podkopując autorytet państwa, które niegdyś stanowiło wzór do naśladowania dla całego ówczesnego świata. Cesarstwo Zachodniorzymskie dokonało żywota w 476 roku, nieco ponad sto lat po najeździe Hunów na zaplecze romanizujących się plemion germańskich. Warto jednak ponowie przypomnieć, że teraz i podówczas czas należy mierzyć zupełnie inną miarką. I choć nie brak sporów dotyczących właściwych przeliczników, co do zasady można przyjąć, iż ówczesne miesiące przeliczają się na współczesne tygodnie. W tym ujęciu ostateczny upadek Rzymu trwałby mniej więcej dwadzieścia cztery lata.
Gdy 11 września 2001 świat w bezbrzeżnym zdumieniu śledził atak na dwa nowojorskie kolosy, komentatorzy byli zgodni co do jednego: uderzenie na WTC już na zawsze stanie się symbolem nowej epoki – epoki, która od tamtej pory obfituje w naruszenia status quo pudrowane namiętne politycznymi frazesami. W efekcie kiedy w marcu 2003 pierwsze bomby spadały na Irak, mówiono bardzo dużo o broni masowego rażenia, demokracji i wolności, a prawie lub w ogóle nic o tym, że Irak jako jedyny producent ropy… rozliczał transakcje w euro, a nie w walucie ojczyzny wszelkich demokratycznych wolności. Ostrzeżenia, że obalenie Saddama może trwale zdestabilizować region, administracja USA puszczała mimo uszu, opierając się na swej pozycji światowego imperium, które z nikim i z niczym nie musi się liczyć w obronie ładu ekonomicznego. Późniejsze wydarzenia były już tylko konsekwencją tego podejścia, ponieważ działania militarne podporządkowano interesom tylko jednego kraju. W komentarzach do ówczesnej polityki, a także do późniejszych działań na Bliskim Wschodzie i w Afryce Północnej próżno szukać informacji o rozprzestrzeniającej się klęsce demograficznej, podobnie jak komentarzy na temat tego, co w praktyce oznaczać będzie rozbicie OPEC – organizacji, która powstała w Bagdadzie, a jej członków (poza Arabią Saudyjska i ZEA) trudno było zaliczyć do przyjaciół Ameryki. Konsekwentna polityka prowadzona od 2003 roku skutecznie znokautowała tę organizację, która dzisiaj nie jest już w stanie grozić USA kolejnym szokiem naftowym. Powód? Świat już nie pamięta o towarzyszu Kadafim, a ziemski padół opuścił również Hugo Chaves. W efekcie pierwsze skrzypce w OPEC grają akolici Ameryki, tyle że na obniżenie wydobycia i wzrost cen nie mogą się zdobyć. Deficyt budżetowy Arabii Saudyjskiej szacowany jest na 20%. W poprawie tego wskaźnika nie pomogą obecne wędrówki ludów, które w taki czy inny sposób obciążą budżet tego wasala USA, podobnie jak nie pomogą w odbudowie ekonomicznej witalności Europy. Tu, z podobnych powodów jak setki lat temu, znajdzie się miejsce dla wędrowców przygnanych nadzieją na lepsze życie, trwających jednocześnie w zwartych, a rosnących lokalnych wspólnotach. Demografia we współpracy z naturą ludzką zadba o konflikty pomiędzy tymi, którzy mają, a tymi, którzy przyzwyczają się o coś prosić. Powszechne obrazy ukazujące upadek autorytetu państwa ośmielą różne grupy do działań, które z ładem i porządkiem niewiele mają wspólnego. Hiszpańscy „Oburzeni”, którzy dzisiaj skandują proimigracyjne hasła, kilka lat temu mieli już epizod z grabieniem hipermarketów. Jak po takiej lekcji bezradności państwa zapanują nad lawiną białych ekonomicznych protestów? Otworzą ogień do własnych obywateli, skoro pozwolili na łamanie prawa obcym? Mleko się rozlało. Rosnące populacje imigrantów będą żyć własnym życiem, a rachunki wystawią w przyszłości rządom gościnnych krajów. I zanim ktokolwiek dokopie się w tym premedytacji ujawni się zwykły proces historyczny: wędrówki ludów są stałym elementem historii Europy i zawsze tak samo się kończą.
Od ataku na WTC minęło 14 lat, w trakcie których całkowicie zbankrutował mityczny „welfare state”, fundament starcia dwóch systemów, które zakończyło się zdumiewającym pokojowym rozstrzygnięciem. Powyższe zapewne dlatego, że stronom konfliktu brakowało ideowego zacietrzewienia, a o odpowiedniej jakości życia marzył każdy. Upadające zmilitaryzowane gospodarki byłego soviet bloku stały się wspaniałym obszarem ekspansji dla kapitalistycznego przemysłu. Przyszłość malowała się wyłącznie w jasnych barwach, a wiek XXI miał się stać widownią prosperity i pokojowego współistnienia. Tymczasem stało się dokładnie odwrotnie, a przyczyn dostarczy choćby lektura historii Imperium Romanum; lektura, która dowodzi, że w procesie dziejowym olbrzymie znaczenie mają nie tylko odważne polityczne decyzje, ale też merkantylne kalkulacje albo zwykłe ludzkie słabości. Te, choć bardzo często mają znaczenie fundamentalne, wypierane są ze współczesnej politycznej komunikacji. Tymczasem historia ma na swych kartach nieskończone ich ilości. Przykład?
Kiedy Kongres Wiedeński zbliżał się do swego wielkiego finału, najważniejsi dyplomaci zasiedli do ostatniej decydującej rundy targów. Organizator tego epokowego wydarzenia – austriacki dyplomata Klemens von Metternich – choć był obecny na sali, gryzmolił coś zawzięcie przy bocznym stoliku. Obecni sądzili, że redaguje własną wersję traktatu. Okazało się inaczej, ale ta „nieobecność” odbiła się czkawką naddunajskiej dynastii. Czym zatem zajmował się człowiek, który tak mocno odcisnął się na kartach historii?
Pisał list do kochanki.