Czyli o malowaniu trawy na zielono
Moda – określenie niegdyś odnoszące się wyłącznie do ubioru powoli ewaluowało znaczeniowo, aby współcześnie rozwinąć się do szerokiego pojęcia społecznego, które liczne słowniki opisują następująco:
„Moda w potocznym rozumieniu oznacza potrzebę naśladowania innych. Występuje w różnych dziedzinach życia społecznego i choć wiąże się z pojęciem stylu, to nie jest już jego synonimem podobnie jak pojęcie elegancji. Współcześnie modny może być już nie tylko wygląd, ale także sposób zachowania, a nawet światopogląd – a wraz z nim styl życia popularny w określonym środowisku.”
Często, choć nie zawsze, słownikową definicję uzupełnia się wzmocnieniem „przemożna chęć”, co ma skutecznie informować, że moda potrafi być niezwykle opresywna w swym naturalnym otoczeniu społecznym. I choć kiedyś owa presja odnosiła się niemal wyłącznie do zagadnień ściśle estetycznych, dzisiaj idzie już znacznie, znacznie dalej i niebezpiecznie zbliża się do procesów, które niegdyś określano zgrabnym terminem „pranie mózgu”. Współcześnie agresywna perswazja stała się stałym elementem większości społecznych decyzji, począwszy od wyboru proszku do prania, na samych wyborach skończywszy. Szczególnie te ostatnie, choć przed zakwalifikowaniem do mody bronią się ze wszystkich sił, już dawno asymilowały techniki, które polityczną ofertę zamieniły w produkt i to na dodatek oferowany w ramach hurtowej wyprzedaży. Komponent intelektualnego, a przy tym świadomego wyboru wyparował z polityki bardzo dawno temu i nic nie wskazuje na to, aby miał kiedykolwiek wrócić. Współczesny świat, choć zajęło mu to kilka dziesięcioleci, zdołał przebić mroczne fantazje Orsona Wellesa z „Obywatela Kane’a”. Ba! Telewizyjna wojna stworzona na użytek przykrycia niewygodnej informacji zaprezentowana w „Akty i fakty” to dzisiaj niemal tradycyjna technika z podręcznika spin doctora.
Ale czas się uderzyć w pierś: astroturfing, czyli budowanie opinii siłami awatarów, to technika manipulacji, która większości futurystów (może za wyjątkiem Philipa K. Dicka) nikomu się nie przyśniła. Internet dostarcza dzisiaj możliwości, o których Josephowi Goebbelsowi nawet się nie śniło, choć należy zaznaczyć, że był kreatywny bardziej niż ktokolwiek przed nim. To właśnie czołowy propagandzista NSDAP wpadł na pomysł, aby przemówienia Führera nagrywać na płyty i umożliwić dostęp do słów wodza nawet faszystom powiatowym. Z tej ciekawej techniki skorzystał wiele lat później Ajatollah Chomeini, docierając do wiernych z przekazem zapisanym na kasetach magnetofonowych.
Kolebka wiekuistej demokracji z wyzwań socjotechnicznych zdaje sobie doskonale sprawę, a niektórzy twierdzą, ze jej agendy przyswoiły sobie dokładnie unikalne techniki wprowadzone niegdyś przez Ochranę. Carska tajna służba uważała bowiem, że najlepsza technologia wykrywania wrogich sił to… animowanie ich działalności. Jeśli zatem za internetem i jego pochodnymi kryje się zazwyczaj aparat państwowy USA, można z dużym prawdopodobieństwem zakładać, że mroczna popularność Tora to… celowe działanie marketingowe. Dzięki niemu informacja o zdrożnych działaniach ujawni się dokładnie tam, gdzie chciałaby monitorować ją władza. Kiedy ową informację wykorzysta – to już zupełne inna sprawa.
Jak dowodzi przykład z Korei Południowej, prywatność korespondencji to kwestia względna, o czym przekonali się użytkownicy KakaoTalk – najpopularniejszego komunikatora na południowej części wyspy. Aresztowania i przesłuchania części użytkowników stały się przyczyną masowej migracji Koreańczyków na zbierający szereg życzliwych komentarzy Telegram – produkt, który wyszedł spod ręki Pawła Durowa, autora sukcesu rosyjskojęzycznej wersji Fejsa, czyli VKontakte. Apka, która jako żywo przypomina WhatsApp, umożliwia usługę nietypową, jaką jest bezpośrednie przesyłanie szyfrowanych komentarzy user to user z pominięciem serwera. Więcej, jeśli użytkownicy kiedykolwiek się spotkają (i ustalą klucz szyfrowania w oflajnie) zapewnią sobie poufność, za której naruszenie właściciel komunikatora jest gotów zapłacić dwieście tysięcy. Dolarów. Nomen omen – amerykańskich. Durov dla internautów to niemal ikona, mężny obrońca VKontakte przed siłami bezpieczeństwa Rosji. Trudno się zatem dziwić, że Telegram cieszy się opinią ostoi prywatności. Czy słusznie? Czas pokaże. Pewne jest jedno: przekonani o poufności użytkownicy powierzą mu niejeden sekret. Kto go finalnie pozna – to już zupełnie inna sprawa.
Fakt że łączność jako taka może być dzisiaj darmowa, nikogo już nie dziwi. Tymczasem dziwić powinno, bo w gospodarce kapitalistycznej prezentów nie ma i obowiązuje zasada coś za coś. Użytkownicy w erze big data mają do zaproponowania niemało: niemal całe swoje życie. Można zakładać, że od mrocznej wizji społeczeństwa monitorowanego online dzielą nas już tylko lata, jeśli nie miesiące. Mania ogniskowania codziennej aktywności w telefonie pozwala na szereg udogodnień, ale niemal całkowicie pozbawia prywatności. System osiągnie apogeum w chwili, gdy telefon i karta kredytowa zespolą się w jedno urządzenie służące do wszelkich płatności. Od tej pory wiedza o użytkownikach stanie się niemal kompletna. Fundamentalnym zmianom ulegnie wtedy również komunikacja.
Smartfon i profil pasażera rozwiążą jeden z najpoważniejszych problemów współczesnych aglomeracji, jakim jest transport pasażerski. Skojarzenie autobusu prowadzonego przez autopilota z dynamicznym programem grupowania pasażerów może doprowadzić do poważnej rewolucji w tej dziedzinie. Niemożliwe? Wręcz przeciwnie. Co więcej, takie autobusy są już eksploatowane (http://www.citylab.com/tech/2015/10/china-rolls-out-the-worlds-first-driverless-bus/408826/)
i raczej prędzej niż później pojawią się na ulicach europejskich miast. Po autostradach jeździ już automatyczna ciężarówka Mercedesa, która wedle danych producenta ma zapewnić wielkie oszczędności właścicielom flot dzięki zmniejszeniu zużycia paliwa i co najważniejsze – zniesieniu ograniczeń związanych z czasem pracy kierowcy. Wedle szacunków Institute for Transportation and Development Policy w ciągu najbliższych 10 lat transport publiczny w wielkich aglomeracjach powinien zostać całkowicie zautomatyzowany, na czym walnie mają skorzystać mieszkańcy udający się rano do pracy. Pozostaje pytanie, czym zajmą się kierowcy autobusów, tirów i taksówek. Nieistotni dla gospodarki? Wedle Łukasza Wiśniewskiego, sekretarza konfederacji Transportowcy, w Polsce ponad milion osób zatrudnionych jest w transporcie, co stanowi niemal 8% ogółu zatrudnionych. Google car i wszelkie inne tego typu projekty to wyrok śmierci dla tej grupy zawodowej. W skali europejskiej to problem jeszcze większy, a tych, którzy w efekcie automatyzacji mogą stracić pracę, da się już policzyć w dziesiątkach milionów.
Ale kierowcy to przecież nie jedyne ofiary mających nadejść zmian systemowych. Kurierzy, listonosze, miliony osób zatrudnionych przy zajęciach prostych i łatwych do wykonania przez urządzenia sterowane komputerowo. I być może pomysły na dochód permanentny stąd właśnie się biorą. O jego wprowadzeniu myśli nie tylko Finlandia, ale również Holandia i… Szwajcaria, gdzie obywatele mają się na ten temat wypowiedzieć w stosownym referendum. Skąd te pomysły? Rewolucja przemysłowa w Anglii napotkała na opór robotników, którzy – bojąc się utraty pracy – niszczyli maszyny, a także wyroby finalne. Skala oporu był tak wielka, że demokratyczny parlament Anglii wprowadził karę śmierci za ataki na maszyny. Tyle, że podówczas robotnicy ani nie głosowali, ani w większości nie kupowali wyrobów, których wytwarzaniem się zajmowali.
Wedle założeń Mercedesa zdalna ciężarówka ma zaoszczędzić więcej niż… etat kierowcy. Tyle, że ów tracąc pracę przestaje się liczyć jako konsument, podobnie jak wszyscy inni, których mogą dotknąć te same procesy lub podobne. Dlatego też znacznie roztropniej niż zabijać jest stworzyć wyborcom dogodne warunki do znośnej wegetacji. Powyższe ma jednak pewien skutek uboczny: popyt na pracę w zawodach niewdzięcznych spada niemal do zera. I tu w równaniu z woli niemieckich think tanków od lat pojawiają się gotowi do pracy za małe pieniądze emigranci. Ale sprawdzony mechanizm nieco się zaciął. Przybysze nie chcą się integrować, a pieniądze najchętniej otrzymywaliby za nic.
Stefan Löfven – premier Szwecji – w emocjonalnym przemówieniu oświadczył, że ci obywatele szwedzcy, którym udowodni się walkę w szeregach ISIS, zostaną postawieni przed sądem i skazani. Teoretycznie nic dziwnego. Czysto teoretycznie, bo jeszcze niedawno poważni politycy twierdzili w mediach, że byłym bojownikom należy pomóc w poszukiwaniu pracy i mieszkania, a także wesprzeć finansowo. Jakim w takim razie cudem to właśnie w opiekuńczej Szwecji znalazło się najwięcej chętnych do nawracania niewiernych, wbijania na pal i podrzynania gardła nożem? Trudno zaprzeczyć, że owa zbrodnicza gorliwość wystawia upiorny rachunek szwedzkiej kolebce społecznej integracji. I choć swobodnie można przyjąć, że zwrot na prawo ma mocne socjotechniczne uzasadnienie, prawda może być równie dobrze całkiem inna.
Brody, które wyrosły na licach metroseksualnych mężczyzn, nie zrobiły z nich drwali, ale odpowiedziały na podświadomą potrzebę powrotu mocnego faceta. Lata modnej kruchości przywiodły zblazowanych trendsetterów do podświadomego kultu siły, który ma wprawdzie w salonach pielęgnowany zarost, ale na ulicy pochodnie i muskuły. Jak uczy historia, burżujom co jakiś czas przewraca się w głowach, stąd moda na moc, siłę, porządek i twardość. Przemoc nie jest już passé. Bomby „za Paryż” lecą na głowy cywilów, którym nauczka „ się należała”. Kiedy polityczna poprawność się kończy, propaganda ISIS staje się bezradna.
Kryzys emigracyjny stworzy państwo policyjne na miarę nowej epoki. Zintegrowani, dostępni online radośnie oddamy prywatność w zamian za optymalnie realizowane potrzeby. Radośnie pomaszerujemy w nową świetlaną przyszłość, intonując w rytm:
Wyrwij smartfonom płatny sim card
Nie idź do pracy
Nie płać rat
Państwo zapewni, zapewni wszystko, zapanuje nowy ład.
Ale aż strach pomyśleć, jak w tych szeregach będziemy ładnie wyglądali.