Bobofrut

Czyli o tym, że nikt już nie pamięta co to jest reglamentacja.

Coś wisiało w powietrzu. Choć był to jeszcze blady świt, w mrocznych trzewiach Domu Towarowego Smyk czuć było wyraźne napięcie. Mozolnym czynnościom poranka oddawano się z wyraźnie większym zaangażowaniem niż zwykle, a podniosły nastrój udzielił się nawet karaluchom, które czmychały w rytm zapalanych świateł. Normalnie ruszały się leniwie, znając doskonale rutynę codziennego zwalczania insektów. Dzisiaj wszystko działo się jednak znacznie żwawiej, a gorliwość porannych czynności z pozoru mogła zwiastować tylko jedno: kontrol.

Postronny obserwator popełniłby jednak wielki błąd. Tym razem ogólna mobilizacja podyktowana była motywem całkowicie odmiennym i silnie związanym z niedoborami ówczesnego rynku. Choć pracownikiem tutejszego WSS Społem byłem od niedawna, zdążyłem się zorientować, że w handlu uspołecznionym nic nie dzieje się przez przypadek. W tym, że dzisiaj wydarzy się coś specjalnego, upewniły mnie kobiety, gdy wynurzyłem się z głębi magazynu na papierosa. Stalowo-siny fartuch ujawniał we mnie pracownika struktur logistycznych, toteż zgromadzone pod sklepem kobiety obsiadły mnie, zanim ogień zabłysnął raźno na mozolnie kruszonym w palcach papierosie marki Stołeczne. „Kiedy przyjadą?! Kiedy?” – pytały jedna przez drugą i stało się dla mnie jasne, że zadano mi właśnie jedno z tych pytań, na które zdecydowanie należy odpowiedzieć. „Przed południem” – odpowiedziałem dyplomatycznie, ale zgromadzonej pod sklepem grupie inicjatywnej to już zdecydowanie wystarczyło. Najwyraźniej ktoś już musiał dać cynk. Choć w erze późnego Jaruzela czatowano od rana pod każdym sklepem, dzisiejsza poranna frekwencja dowodziła niezbicie, że dzisiaj szykuje się poważna dostawa. Co mieli rzucić tego dnia nie miało najmniejszego znaczenia: giełda spekulowała, że być może nawet „Ptasie mleczko”! Był piękny lipcowy poranek, a rok 1987 spływał liszajami z gnijących tynków, które od lat krzyczały o remonty. Obserwacja przyrody kosztowała mnie dwa papierosy. O jeden za dużo, a zanosiło się na długi dzień pracy.

Frasunek na obliczu Pani Jadzi, wszechwładnej kierowniczki smykowego spożywiaka, istotnie kontrastował z wszechobecnym nastrojem radości. Grubo uszminkowane usta miażdżyły filtr Marlboro, a inkrustowane złotem palce bębniły w blat biureczka w jej kantorku. „Dużo ich już tam jest?” – zapytała bez większej nadziei na pozytywną odpowiedz. Dym snuł się gęsto, a w kryształowej popielnicy rezydował już gigantyczny „jeż” niedopałków. Nadreprezentacja czerwonych śladów szminki na zgniecionych filtrach dowodziła ostatecznie, że nad czymś obradowano tu dzisiaj długo i najprawdopodobniej bezowocnie. Poczułem na sobie badawczy wzrok i mimowolnie zacząłem wiercić się na krześle. „ A ty młody to skąd się u nas właściwie wziąłeś?!”. Westchnąłem. Nie było to zasadniczo pytanie nowe. Z kolegą Markiem Wdowiczem do standardowych kadr WPHW pasowaliśmy równie zgrabnie jak oko do pięści. Anno domini 1988 standardowy pracownik młodociany wywodził się zazwyczaj z zupełnie innych rejonów – my po prostu dorabialiśmy w wakacje. Sęk w tym, że ówczesne państwowe stawki były głodowe, a godzina pracy pozwalała na nabycie szklanki herbaty w towarzystwie wątróbki i czerstwawej kajzerki w barku zlokalizowanym nieopodal. Tajemnicą poliszynela było jednak to, że praca w handlu stwarzała dodatkowe okazje do zarobku, a te wraz z kolegą Markiem W. byliśmy gotowi skrzętnie wykorzystać. Domysły Pani Jadzi były całkiem słuszne. W Smyku nie znaleźliśmy się przez przypadek, a owa oczywista konkluzja marszczyła kierowniczce brwi, ilekroć nas widziała. W okamgnieniu pojęliśmy bowiem zasady rządzące jej królestwem. Choć w podziemnym obrocie musiał mieć swój udział każdy, nie każdy równo w nim partycypował. Gross fruktów przypadało kierownictwu, ale bardzo ważnym elementem przewodu pokarmowego byli pracownicy magazynu. Tu miały przecież miejsce czary.

Zazwyczaj polegały na tym, że na aluminiowych kapslach, które zamykały ówczesne butelki mleka, zmieniała się data. To cudowne odświeżenie dokonywało się dzięki stęplowi, który Pani Jadzia osobiście zorganizowała w mleczarni w Węgrowie. Przywracanie towaru do stanu „pierwszej świeżości” dotyczyło również pieczywa. To, które zostało z poprzedniego dnia, pakowano do wielkich jutowych worków, a następnie spulchniano metodą określaną w miejscowym żargonie jako „skoki”. Później, ułożone w koszach, uginało się nie miej kusząco niż świeże dostawy z warszawskich piekarni. Kwintesencją prac magazynowych były jednak rozładunki towarów trudno dostępnych lub dostępnych wyłącznie na kartki. Tu rodził się proceder konstytuujący władzę Pani Jadzi. Okazywało się bowiem nad wyraz często, że dostawy ulegały poważnym i bardzo poważnym uszkodzeniom w transporcie. Straty opisywała precyzyjnie komisja, a strapiony kierowca uiszczał w kasie karę – oczywiście w fabrycznych cenach zakupu. I tu właśnie rozpoczynał się kapitalizm. Rarytasy miały swoich ustalonych odbiorców, a Pani Jadzia zawiadowała niemałą siatką wtórnej dystrybucji, zarabiając 100% przebitki na samym starcie. Fizole z magazynu, zazwyczaj dobierani pośród zawodników niemal upośledzonych, zadowalali się małym odsetkiem tutejszych zysków. Rzecz całą skutecznie utrudniło pojawienie się dwu podejrzanych „inteligencików”. Dlatego też wstępnie całość personelu koncentrowała się na mniejszych i większych szykanach zmierzających do zmiękczenia młodocianego materiału. Tyle, że jako uczniowie technikum (a przy okazji weterani fabrycznych praktyk) z nieudolnym szczuciem daliśmy sobie szybko radę. Panie topiły się jak wosk w ogniu naszych komplementów, a sama kierowniczka kraśniała wyraźnie na każdą uwagę w stylu: „A ten sweterek szefowej to chyba z pewexu”. Na męską część załogi działały co prawda nieco inne bodźce, aczkolwiek równie skuteczne.  W ekspresowym tempie awansowaliśmy do grona swoich, choć czujność szefostwa kazała ciągle tropić w nas agentów. Tego dnia wszelkie skrywane obawy wypłynęły brzydkim grymasem na kierowniczym licu. Siedzieliśmy w kantorku już dobre pół godziny. Zadbane dłonie, które nijak nie pasowały do emploi ich posiadaczki, owinęły się na słuchawce zielonego telefonu marki Bartek, a usta wymęłły krótki rozkaz: „Chodź mi tu kurwa Zdzisiu”. Zdzisio, łysiejący, anorektycznie szczupły mężczyzna, funkcjonował na etacie wice, ale w praktyce zajmował się „bezpieczeństwem” – o czym łatwo przekonywali się Ci, którym przyszło do głowy samodzielnie kombinowanie na terenie podległym trwało ondulowanej kierowniczce. Wezwanie do kantorka pachniało śledztwem. „Można zapalić?” – zapytałem naiwnie, a szefowa ostentacyjnie zaciągnęła się kolejnym malboraskiem. Zdzicho klapnął naprzeciw nas, a że był słusznego wzrostu, niemal stykaliśmy się kolanami. Świdrując nas badawczo zapytał retorycznie: „I co?”. ”Gówno” – ripostował celnie Marek i byłaby to tradycyjna szermierka w słowach gminnych, gdyby nie przerwała jej kierowniczka: „Bobofrut jedzie”. Sytuacja stała się jasna. Bobofrut… ciężka sprawa. Na co jak na co, ale na ten towar baby były strasznie cięte, a przebicie się do magazynu z transportem napotykało coraz większe trudności. „Na górze czarno od bab…” – zauważył Zdzisio i od razu pożałował tej nadgorliwości. Przedsiębiorczość rozparta za biurkiem kipiała z wściekłości. Bobofrut! Absolutny hit spożywczego rynku, a tu dojmująca bezradność. Gem, set, mecz. „Spierdalać mi stąd” – wycedziła szefowa i audiencja była skończona. „Ja tam mam was na oku” – wycelował w nas paluchem Zdzisio gdy już byliśmy na korytarzu. „A o tych arbuzach to szefowa wie?” – zapytałem zaczepnie, choć z góry znałem odpowiedź. Palec zastąpiła zaciśnięta pięść. Zdzicho zabulgotał, ale na korytarz wysypały się sprzedawczynie pędzące na przerwę, która w praktyce stawała się doskonałą okazją do zakupów u koleżanek w Smyku.

Kiedy faktycznie pojawił się Tir z ładunkiem z Rzeszowskiej Alimy, przed sklepem kłębił się tłum kobiet, które zatrzymały auto jeszcze na parkingu. O wjeździe na rampę w podziemiach nie mogło być mowy. Błyskawicznie uformowany komitet apelował o sprzedaż wprost z samochodu. „Na sklepie” atmosfera natychmiast siadła. „Wszystko nam rozdrapią…” – zafrasowała się „Słodka Basia”, popijając herbatkę ze słoika. „Wszystko…” odbiło się echem po sklepie. Jadwiga Szymczak, doświadczony kierownik WPHW, trzęsła się z wściekłości; przerażeni pracownicy woleli schodzić jej z drogi. Rozkazała: „Kasa i młodzi na pakę”, po czym znikła. Spojrzeliśmy z Markiem po sobie. Na pakę? Nie było wątpliwości. Dostawę szlag trafił.

Tir stał w morzu licznie zgromadzonych kobiet. Drogę torowaliśmy sobie z wielkim trudem pośród okrzyków: „Sprzedawać z wozu!”, przeplatanych tradycyjnym „Złodzieje!”. Zdzicho w kwaśnym nastroju otwierał pochód, w czym walnie dopomagał mu słuszny wzrost. Za nim człapały dwie nieznane mi z imienia kasjerki, a pochód zamykaliśmy my, taszcząc skrzynie, na których miały spocząć kasy. Było już solidnie po południu. Z nieba lał się żar, na który tłum działał jak gąbka. Gdy dobiliśmy do burty tira uwięzionego na ludzkiej mieliźnie, szlak którym dotarliśmy zasklepił się głowami. Byliśmy odcięci – ku wyraźniej uciesze kupujących. Otwarciu drzwi ładunkowych towarzyszyło gromkie westchnienie ulgi, Bobofruty błysnęły radośnie setkami zgrzewek, a lud zakrzyknął: „Po jednej na głowę! Tylko po jednej!”. Sprzedaż szła sprawnie. Zdzicho schronił się w pustoszejącym wnętrzu tira i co jakiś czas ćmił papierosa, obserwując smętnie znikanie kolejnych warstw jednego z najbardziej pożądanych towarów handlowych. „Takie przebicie” – mamrotał pod nosem, a ja dumałem – jakim cudem taka stara handlara jak szefowa dała się tym razem kompletnie zaskoczyć. Po dwóch godzinach na pace zostały już tylko kłęby porwanej folii, które podejrzliwe kobiety kazały nam również rozładować. W kontenerze jak okiem sięgnąć widać było już tylko deski. Nie zostało nawet pół butelki. Trochę trwało nim tłum zupełnie się rozszedł. Pod koniec lat 80. kobiety wiedziały jak polować na towar, a techniki w tej grze były różne. Dzisiejsze wspaniałe trofeum mogło się okazać zasłoną dymną, toteż tłum rozchodził się powoli, wypatrując Żuka z Wedla, który chciałby niepostrzeżenie przemknąć do podziemnych magazynów Smyka. Szczerze powiedziawszy ja również spodziewałem się tu jakiejś zagrywki, ale czas płynął, słońce powoli zachodziło, a ostatnie łowcze rozeszły się do domów. „Fajrant…” – oznajmił zrezygnowany Zdzicho i w towarzystwie kasjerek powlókł się do budynku. I wtedy, jak spod ziemi, wyrosła przed nami szefowa. „Fucha jest, chłopaki” – oznajmiła z szelmowskim uśmieszkiem, który nie pozostawiał najmniejszych wątpliwości: coś było na rzeczy. Gdy tylko samochód wturlał się do podziemi, Pani Jadzia wręczyła nam śrubokręty. I wtedy mnie olśniło. Sprzedaż prowadziliśmy przez boczne drzwi w efekcie każda kobieta mogła się upewnić, że auto zostało rozładowane do końca i paka jest całkiem pusta. Wszystko było widać jak na dłoni. Na tle jasnych ścianek ze sklejki nic by się przecież nie uchowało. I o to właśnie chodziło. Za ślepą ścianą przy szoferce czekał sobie spokojnie ładunek specjalnej troski.

Pani Jadzia promieniała. Interes poszedł gładko i to na znacznie większej niż tradycyjna rentowności. Ograła wszystkich poza… nami dwoma. Zmierzyła nas wzrokiem. „Spierdalać do domu” – oznajmiła władczo. Wróciłem do domu z pustymi rękoma, ale w pogodnym nastroju.

Ów incydent miał walne znaczenie dla naszej przyszłej pracy. Informacja to jednak potęga.

6 komentarzy
Previous Post
Next Post