Czyli o tym, że zakończyła się era ideowych przywódców.
Lato 1955 było w Mexico City szczególnie upalne. Nikołaj Leonow – młody pracownik tutejszej ambasady ZSRR – pracowicie szlifował swój hiszpański i mozolnie wypatrywał kontaktów, które mogłyby mu zapewnić interesujące relacje. Do tej pory wyraźnie nie miał szczęścia. Los uśmiechnął się do niego pewnego lipcowego poranka, kiedy to robiąc zakupy wpadł na Raula Castro. Dwa lata wcześniej poznał się z nim na festiwalu młodzieży socjalistycznej w Sofii i zaprzyjaźnił w trakcie niemal miesięcznej drogi powrotnej. Szczęście rozbłysło pełnym blaskiem kiedy Raul poznał go ze swoim bratem – Fidelem Castro. Leonow, mimo swych 27 lat, nie przeoczył nadarzającej się okazji. Fidel był już wschodzącą gwiazdą, która mogła skutecznie poszerzyć sowieckie wpływy w tej części świata. Towarzysz Nikołaj Siergiejewicz owej szansy nie zaprzepaścił, a swoją karierę zawodową zakończył w stopniu generała KGB – w czym walnie dopomogły mu znajomości z młodymi rewolucjonistami. Ameryka łacińska słynęła wtedy jako „miękkie podbrzusze” USA, a zatem najważniejszy odcinek, na którym mogli wykazać się agenci sowieckich służb. Leonow wywiązał się ze swoich zadań znakomicie, a upadek ZSSR zastał go na jednym z najważniejszych foteli KGB na moskiewskiej Łubiance.
Ciekawsze jest jednak to, że drogę Fidela do władzy finansowali również Amerykanie. Zdaniem Tadeusza Szulca (autora jednej z lepszych biografii wodza kubańskiej rewolucji) do 1958 roku CIA zasilała funduszami „Ruch 26 Lipca” (zaplecze polityczne Castro), mimo że doskonale wiedziała, że korzysta on ze środków dostarczanych przez Rosjan (Inistituto Cultural Ruso Mexicano). Amerykanie działali świadomie, albowiem Batista i jego reżim sprawiali coraz więcej kłopotów, a Castro bynajmniej nie afiszował się z przesadną miłością do Moskwy. U progu rewolucji wydawało się raczej, że można stawiać na charyzmatycznego lidera, który stanie się motorem nieuchronnej rewolucji. Waszyngton uznał zatem, że warto włożyć parę złotych w potencjalnie obiecującą opcję.
Czy to w ogóle ma jakieś znaczenie? Otóż ma; i to zasadnicze. W dzisiejszym bipolarnym świecie obowiązuje teoria, wedle której zwyciężają wyłącznie czyste idee i czyści ludzie. Tymczasem życie Fidela Castro dowodzi niezbicie, iż strategią wygrywająca jest umiejętne korzystanie ze wszystkich ofert jakie trafiają się w drodze po władzę. Dlatego też on korzystał z nich chętnie i często osiągając cele, o których jego konkurenci mogli tylko pomarzyć.
Okazji do wsparcia nie brakowało. Komando rewolucjonistów, które przybiło do brzegów Kuby na „Granmie” zostało niemal natychmiast rozbite, a ocalona z pogromu garstka przebiła się w góry niemal cudem. Tu również nie brak rozmaitych wątpliwości, począwszy od tego ilu bojowców wyrwało się z potrzasku. Wedle wersji kanonicznej – dwunastu, wedle innych źródeł – niemal o dziesięciu więcej. Tak nieliczny oddział nie miał w praktyce żadnego znaczenia, a późniejsza kampania w górach Sierra Maestra miała wyłącznie znaczenie propagandowo-polityczne. Co ciekawe, swój największy sukces, i to w chwili najpoważniejszej militarnej porażki, rebelianci osiągnęli… dzięki prasie. 25 lutego 1958 „New York Times” rozpoczął publikację długiego wywiadu z Fidelem Castro. Reakcja reżimu Batisty była szybka, ale nieprzemyślana. Oznajmiono, że wywiad to kłamstwo, a przedostanie się w rejon walk jest praktycznie niemożliwe. Kilka dni później gazeta umieściła na pierwszej stronie zdjęcie dziennikarza przeprowadzającego wywiad z „El Comendante”. Ulica zawrzała.
Co ciekawe, w wyniku wrzenia 13 marca Directorio Revolucionario pod wodzą Jose Antonia Echeverii przystąpiły do walki w samej Havanie. Mimo pewnych sukcesów atak nie miał większych szans powodzenia, ale Castro przyniósł aż dwie wygrane za jednym zamachem. Eucheveria – poważny konkurent w zabiegach o rząd rewolucyjnych dusz, zginął w trakcie ataku na Pałac Prezydencki. W efekcie „El Comendante” stał się jedynym i nie zagrożonym symbolem rewolucji. Nie oznaczało to oczywiście końca problemów.
Castro nie kontrolował własnej formacji politycznej, a do komunistów starał się zbytnio nie zbliżać, aby nie zniechęcić Amerykanów. Wszystko się skończyło po fiasku strajku generalnego z kwietnia 1958. Mimo buńczucznych zapewnień Fidela, odzew na wezwanie był bardzo mały. Stało się zatem jasne, że w dalszej walce nie da się obejść bez wsparcia komunistów, którzy bynajmniej nie lokowali się na pozycjach rywali. Mimo, że kubańscy działacze do dziś odżegnują się od roli „pachołków Moskwy”, w praktyce realizowali jej wytyczne i o przywództwo rewolucji się nie ubiegali, pozwalając Castro grać pierwsze skrzypce. Taktyka okazała się bardzo słuszna. Amerykanie mocno ograniczyli wparcie dla Batisty, a kiedy ten zwrócił się o sprzedaż samolotów do Anglików, ostatecznie go opuścili. Wojsko bez wsparcia z powietrza zaczęło ustępować pola. Batista zwinął żagle bardzo symbolicznie, bo w trakcie… imprezy sylwestrowej. O 3 rano 1 stycznia 1959 opuścił Kubę, aby już nigdy na nią nie wrócić.
Rewolucja zatriumfowała błyskawicznie, a Fidel Castro – ku zaskoczeniu mas – powołał tymczasowego prezydenta w osobie umiarkowanego polityka, jakim był Manuel Urrutia. Sam skromnie objął funkcję głównodowodzącego sił zbrojnych. Od 8 stycznia działał już rząd sformowany przez Castro; przewrót uznał najpierw Waszyngton, a dzień później Moskwa. Największą niespodzianką było jednak powołanie na stanowisko premiera Jose Miro Cardony – najbardziej proamerykańskiego polityka na wyspie. To, co dziwiło komentatorów, w praktyce stanowiło o politycznym geniuszu wodza rewolucji. Fidel koncentrował się bowiem na masowych wiecach organizowanych we wszystkich miastach Kuby i na opanowywaniu armii. Już po kilku miesiącach stało się jasne, kto tak naprawdę rządzi na wyspie, a Daniel Braddick (amerykański chargé d’affaires w Hawanie) alarmował o planach eksportu rewolucji do innych państw regionu.
Fidel Castro przechytrzył wszystkich. Amerykanie uznali jednak, że nie wszystko jest stracone, ponieważ (jak to zwykle bywa) triumf jednych zachęca do oporu drugich. Postępujący skręt w lewo, jaki wykonywała Hawana, przekonał ich do działania. Efektem tego była akcja w Zatoce Świń w kwietniu 1961. Mimo udziału amerykańskich okrętów i nalotów wykonywanych przez samoloty bez oznaczeń, inicjatywa zakończyła się spektakularną porażką, a młody reżim Fidela Castro uzyskał doskonały pretekst do zaostrzenia kursu w polityce wewnętrznej. Co gorsza, w zaistniałej sytuacji nie było innego wyjścia: Kuba wybrała socjalizm i kurs zbliżenia z ZSSR. Kurs ten w lipcu 1962 przyjął formę umowy wojskowej, zgodnie z którą na Kubę miały trafić dwadzieścia cztery wyrzutnie rakietowe dalekiego zasięgu i szesnaście krótkiego, każda wyposażona w dwa pociski i nuklearną głowicę bojową. Do tego dwadzieścia cztery wyrzutnie SAM-2, czterdzieści dwa myśliwce przechwytujące MIG, czterdzieści dwa bombowce Ił-28, dwanaście kutrów rakietowych i pociski manewrujące obrony wybrzeża. Na dodatek – cztery elitarne pułki radzieckie – razem ponad czterdzieści tysięcy żołnierzy. Podpisanie takiej umowy stawiałoby Kubę na pierwszej linii w starciu z amerykańskim imperializmem, a Fidel zostałby ojcem latynoskich ruchów rewolucyjnych. Na szczęście dla świata blokada i kryzys, który przeszedł do historii jako „kubański” (październik 1962), zakończył się kompromisem: ZSRR wycofał rakiety z Kuby, USA wycofała podobne z Turcji. Od tej pory entuzjazm Castro do przyjaźni z Moskwą osłabł bardzo wyraźnie i zachęcił do podążania trzecią drogą, podobną do tej, jaką wyznaczał Tito.
Owa droga dla kubańskiego społeczeństwa oznaczała postępujące ubóstwo i ekonomiczną degradację. Jednak Fidel zachował swoją pozycję ojca narodu, który całe życie poświęcił, by wdrożyć w życie pewien eksperyment społeczny; eksperyment, który w pierwszych latach po rewolucji cieszył się bardzo wyraźnym poparciem. Kuba przed rewolucją była państwem, w którym segregacja rasowa i wyzysk przybierały formy bardzo skrajne. Fidel był nie tylko arcyzręcznym politykiem, ale także magnetycznie oddziaływał na masy, a jego obszernych przemówień długo słuchano z prawdziwym zainteresowaniem. Eksport rewolucji jednak się nie powiódł, a te kraje, które wyznawały marksizm, kroczyły własną drogą. Kuba pozostała pionkiem na geopolitycznej szachownicy, który po upadku ZSSR stracił jakiekolwiek znaczenie. Reżim trwał dzięki rozmaitym kroplówkom fundowanym przez politycznych dziedziców, pośród których wyróżniał się Hugo Chavez. Polityczną temperaturę podniosła Rosja ze swym zamiarem ponownego otwarcia baz wojskowych na kubańskim terytorium. Tym razem Amerykanie zareagowali szybko: w grudniu 2014 prezydent Obama odwiedził Hawanę i nawiązał ponownie zerwane ponad 50 lat temu stosunki dyplomatyczne.
„Historia mnie uniewinni” – powiedział podczas swojego jedynego procesu Fidel Castro. Wygląda na to, że to zrobiła.