Czyli o tym, że wypadki lotnicze mocno wpływają na współczesną historię
21 grudnia 1988 o godzinie 19.05 pierwsze szczątki Boeinga 747 linii Pan Am, lecącego do Nowego Jorku, spadły na senne szkockie Lockerbie. Już po kilku minutach stało się jasne, że w powietrzu musiało dojść do straszliwej tragedii, a jej mroczny bilans uzupełniły później również ofiary pośród mieszkańców miasteczka. Media dość szybko rozstrzygnęły wątpliwości, oznajmiając wszem i wobec, że katastrofa była wynikiem zamachu. Czyjego? Na medialnej giełdzie kłębiło się od różnych pomysłów, ale największą popularność szybko zdobył trop libijski.
Jego uzasadnieniem miała być… żądza zemsty. Libijski dyktator, powszechnie znany sponsor wszelkiej maści terrorystów, nie mógł ponoć przeżyć amerykańskiego nalotu na Trypolis, w trakcie którego sam omal nie zginął, a życie straciła jego córka. Tyle, że ów nalot miał miejsce w 1986 roku i towarzysz Kadafi zdążył już w międzyczasie upuścić amerykańskiej krwi w atakach wymierzonych w amerykańskie cele wojskowe, a do obsadzenia w roli mścicieli znacznie bardziej pasowali Ajatollahowie. Zaledwie sześć miesięcy wcześniej amerykański niszczyciel rakietowy USS Vincennes zestrzelił irańskiego Airbusa A300 lecącego z Teheranu do Bubaju. Wedle oficjalnej wersji, załoga okrętu broniła się przed atakiem, ale takie twierdzenia nie utrzymały się przed sądem, którego rozstrzygnięcie jednoznacznie wskazało winę amerykańskiego rządu. Przy okazji wyszło na jaw, że okręt US Navy naruszył irańskie wody terytorialne. Co więcej, okazało się również, że jego dowódca wykazywał ponadstandardową chęć do wojaczki, czym szokował innych oficerów. Trudno założyć, że rwał się do walki bez zielonego światła z góry.
Dlaczego zatem „irański ślad” nie był analizowany? Jak chcą niektórzy (http://www.theweek.co.uk/world-news/lockerbie-bomber/57663/lockerbie-bombing-has-truth-finally-been-revealed) – nie było to na rękę ówczesnej administracji. Iran był w zasadzie na kolanach, a jego postamerykański sprzęt wojskowy wymagał części zamiennych. Każdy, kto wątpi w militarną współpracę Waszyngtonu i Teheranu, powinien sobie przypomnieć aferę Iran Contras. W latach 1985-1986 amerykanie sprzedawali broń Irańczykom (mimo ścisłego embarga, które sami wprowadzili), a część uzyskiwanych kwot przekazywali na nielegalne finansowanie nikaraguańskich Contras. Wedle pewnych źródeł transakcji było znacznie więcej niż te, które wykrył kongres. Iran korzystał w zasadzie wyłącznie z amerykańskiego sprzętu i bez wsparcia nie mógłby po prostu prowadzić wojny. Triumf wspieranego przez ZSSR Saddama – który wyrastał właśnie na przeciwnika numer 1 dla USA – w Waszyngtonie na pewno by się nie spodobał. Co gorsza, Saddam systematycznie utrudniał prowadzenie wojny surowcowej z ZSSR, które – zdaniem administracji Reagana – miały powalić niskie wpływy z kopalin. Największym akolitą Bagdadu w ramach samodzielnej polityki cen dla ropy był… Muammar Kaddafi. Zapewne właśnie dlatego Libia wystąpiła jako najbardziej prawdopodobny organizator zamachu.
Lęk przed lataniem jest od dawna jedną z najważniejszych zachodnich cywilizacyjnych fobii, dlatego też wszelkie wypadki lotnicze odbijają się szerokim echem w mediach. Zamach w Lockerbie stał się wygodnym pretekstem do nałożenia embarga na libijska ropę. W efekcie Waszyngton miał za jednym zamachem zablokowane dwa źródła dostaw ropy, a trzecie (Irak) skutecznie opanował dopiero dwa lata później. Rzecz jasna Libia oficjalnie przyznała się udziału w zamachu, ale nie za darmo. Przekazanie szkockiemu sądowi sprawców (jeden został uniewinniony; drugiego skazano na dożywocie, lecz zwolniono po ośmiu latach) poprzedziło zniesienie sankcji gospodarczych (1999), dzięki czemu Trypolis mógł się nieco odbudować po długiej ekonomicznej kwarantannie.
Rozmaitych wątpliwości dotyczących krytycznego lotu Pan Am 103 nie wyjaśniono do dzisiaj i pewnie już się ich nigdy nie wyjaśni. Badaczy nie przestaną dziwić puste miejsca w samolocie (na pokładzie, mimo wykupionych biletów, nie pojawili się amerykańscy dyplomaci), oficjalna teoria o śmiercionośnej walizce nadanej z Malty (to tam miała trafić na pierwszy odcinek podróży, aby w końcu znaleźć się na pokładzie Pan Am jako zagubiony bagaż, zmierzający do USA), a także cudownie odnalezione fragmenty bomby, mimo, że samolot wybuchł na znacznej wysokości. Ale to w sumie nie jest najważniejsze. Niebawem minie dwadzieścia lat od tego wydarzenia, a świat ma inne sprawy i inne lotnicze wypadki.
Warto jednak zauważyć, że Lockerbie po raz pierwszy pokazało światu, że rośnie nowy wróg, który może być gorszy i bardziej niebezpieczny niż Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich. Na pierwsze miejsce medialnej niechęci awansowali islamiści i rezydowali na niej dopóki nie powróciła na nie Rosja. Inwazja na Krymie nie doczekała się poważniejszych protestów i kto wie, jak było by z medialną widocznością wojny w Donbasie, gdyby nie… zestrzelenie 17 lipca 2014 samolotu Malaysia Air 17.
Nieszczęśliwy wypadek? Prowokacja Ukraińców? Błąd w nadzorze Rosjan? Nie wiadomo, ale swój wyrok tradycyjnie wydali już dziennikarze. W ramach drobiazgowego internetowego śledztwa ustalili nawet, że rakietę wystrzelono z Wyrzutni BUK o numerze 332, należącej do 53. rakietowej brygady przeciwlotniczej z Kurska. Być może. Zastanawiające jest jednak co innego. Przestrzeń powietrzna to obszar szczególnie ważny dla każdego państwa. Administrowanie nim to kwestia dochodów budżetowych (opłaty za przeloty) i bezpieczeństwa. Dlatego właśnie wszelkie ograniczenia związane z komunikacją powietrzną (ćwiczenia wojskowe) są natychmiast poddawane cywilnej kontroli powietrznej, aby mogła je uwzględnić w trasach przelotów. Ukraina nie zamknęła swojej przestrzeni powietrznej, mimo działań wojennych na terenach, nad którymi przelatywały samoloty.
Przypadek? Przeoczenie? Być może nigdy się nie dowiemy. Ale bez MH17 świat prawdopodobnie nigdy nie zainteresowałby się Donbasem.