Czyli o tym, że upadek finansów państwa to nic nowego, a republika potrafi bankrutować znacznie efektywniej niż monarchia.
Już drugi rok z rzędu wakacje są zdominowane przez doniesienia z rynków finansowych, które niezwykle skutecznie zepchnęły na margines typowe letnie wieści. Frank – zeszłoroczny bohater mediów, dzisiaj już nikogo nie obchodzi, ale też trudno się temu dziwić, ponieważ zakwalifikowano go jednoznacznie jako symbol problemów lemingów (czyli tej części naszego społeczeństwa, której wydawało się, iż jest – lub przynajmniej będzie – klasą średnią). Tegoroczna kanikuła ma znacznie więcej schwarz charakterów, a ich mrocznie widmo psuje samopoczucie również tych, którzy lemingi wszelkiej maści chcieliby widzieć w rezerwacie lub na obozie resocjalizacyjnym. Tym sposobem ekonomiczna rzeczywistość dopadła nas demokratycznie i egalitarnie, zapewniając szerokim rzeszom stan, w którym jako naród czujemy się od dawna doskonale: jest źle, a będzie jeszcze gorzej.
Zdumiewające jest to, że ta skądinąd prawdziwa konkluzja nie wymusza choćby zarysów scenariuszy co należałoby zrobić, aby owe fatalistyczne założenie nie zmaterializowało się w postaci recesyjnej codzienności. Wielomiesięczne debaty na łamach GW traktujące o tym, czy „grexit” jest dobry czy też zły, zawieszono zapewne z powodów urlopowych, ale ważniejsze jest to, że zgodnie z enuncjacjami Jeana Claude Junckera wywrotki w Grecji można się spodziewać dopiero jesienią. Facet wie, co mówi. Było nie było premierem Luxemburga jest od 1995 roku, czyli… 17 lat! Wpisuje się to doskonale w monarchiczne tradycje księstwa. Co ciekawe JCJ jest jednym z niewielu premierów, którzy łączą swoją funkcję z teką ministra skarbu. Bardzo perspektywiczne podejście. Owa długowieczność i dzisiejsza pozycja szefa euro-grupy świadczą dobitnie o kompetencjach lobbystycznych premiera tej europejskiej skarbonki. Europejskiej – ponieważ w odróżnieniu od Szwajcarii, Luksemburg od dawna bratał się z Europą i od pierwszego spotkania grupy Bilderberg znajdował się w ścisłej awangardzie zjednoczeniowego ruchu. Doskonale na tym zarobił, podobnie jak monarchia, która nim włada, bo Luksemburg – jak przystało na unijną demokrację, do panowania i sukcesji podchodzi bardzo serio.
Jaki to ma związek z okolicami Warszawy i drahmą? Zasadniczy. W Luksemburgu mieszczą się siedziby większości najważniejszych banków, w tym EBI – głównego ramienia inwestycyjnego UE; tym samym Luxemburg jest dla UE tym, czym swego czasu stan Delaware dla USA. Jeśli reprezentant tamtejszego sektora finansowego określa horyzont „grexitu”, oznacza to ni miej, ni więcej tylko tyle, że opcje na skutki owego zjawiska są już dawno wykupione. Bo skoro mówi się, że „grexit” ma wywołać tsunami, to je wywołać musi :).
Jeszcze bardziej zdumiewające jest to, że obywatelom europejskich krajów usiłuje się wmawiać, iż bankructwo kraju to jakieś niezwykle rzadkie wydarzenie. Co więcej, przeciętny zjadacz chleba jest nieustannie przekonywany, że system finansowy to niemalże oś wszechświata i jedyna trwała i wiarygodna, a przede wszystkim stara, struktura społeczno-ekonomiczna. Tyle media. Prawda jest jednak znacznie bardziej prozaiczna, a spisek, zachłanność i brak rozwagi w zadłużaniu tak silnie związany z finansami publicznymi, jak kac z pospolitym przedawkowaniem alkoholu. Dowód?
Pierwszy z brzegu: John Law. To dzięki niemu Francja przeżyła pierwszy, a jednocześnie tak druzgocący kryzys związany z emisją pieniądza, że pamiętała o nim kilkadziesiąt lat. Jak to wyglądało? Jak się okazuje scenariusz jest zawsze taki sam. Otóż John Law – karciarz i awanturnik o zacięciu globalnego finansisty, zaprzyjaźnił się z Filipem Orleańskim. Ten niebawem został Regentem Francji i zderzył się z (jak to się ładnie mówi) roszczeniowym podejściem ludu. Law złożył mu propozycję nie do odrzucenia: pieniądze z papieru. W dowolnej ilości. Jak można było nie ulec? Dalej poszło już ekspresowo. W maju 1716 powstał Bank Generalny z prawem emisji pieniądza. Choć początkowo był niezależny od królewskiego skarbu (dzięki zabiegom Księcia de Noailles, który wziął na siebie trudny obowiązek zarządzania finansami państwa), to po pierwszych sukcesach został znacjonalizowany, a tym samym jego baza emisyjna po prostu eksplodowała :). Aby produkowana waluta miała stosowne ujście, Law stworzył Kompanię Missisipi. Regent uprzejmie przyznał Kompanii wszelkie pożytki z eksploatacji Luizjany i to na 25 lat. Law obiecywał złote góry – dosłownie i w przenośni. Do promowania obietnic niebotycznych zysków zatrudniono poważne narzędzia marketingowe, toteż trudno się dziwić, że kto żyw rzucił się na akcje i kolejne ich emisje. Akcje biły kolejne rekordy, bank emitował pieniądz, państwo finansowało wydatki; wszystko szło świetnie. Aż do 30 grudnia 1719. Na publicznym walnym zgromadzeniu akcjonariuszy Kompanii okazało się, że dywidenda wypłacona nawet na poczet przyszłych zysków, mimo iż była spektakularna, miała się nijak… do kapitalizacji Kompanii i jej niezliczonych spółek córek. Efekt był piorunujący. System spektakularnie się rozsypał.
Brzmi niezwykle znajomo prawda? A wszystko to działo się ponad 300 lat temu! Co ciekawe dalej było w zasadzie dość podobnie. Państwa odrobiły pracę domową i papierowy pieniądz uparcie lansowały, nadużywając go zawsze, gdy tylko znajdowały się w opałach lub nabierały ochoty na wojowanie. Co ciekawe, zawsze w tych okolicznościach przyrody zamrażały wymianę na kruszec, do którego się odnosiły emitowane pieniądze. Jeśli wojny były zwycięskie, system finansowy wychodził cało z opresji; jeśli nie – padał, a raczej obywatele, którzy mu zaufali tracili swoje majątki.
Na załamaniu finansów czy wręcz bankructwie państwa nigdy nie traci ono samo. Tracą wyłącznie owego państwa wierzyciele i to głównie wewnętrzni. Innymi słowy: tracą najwięcej ci obywatele, którzy swojemu państwu najbardziej zaufali.
Druk pieniądza miał czasem całkowicie jawne, rozbójnicze zachowanie: rabunek zasobów zgromadzonych przez posiadaczy wszelkiej maści. O ile rewolucyjna Francja realizowała ów cel niejako przez przypadek (gross drukowania kaski odbywał się pod zastaw znacjonalizowanego majątku kościelnego), to rewolucyjna Rosja ów cel postawiła sobie całkowicie jasno. Wytyczył go, było nie było, towarzysz Lenin w przerażająco złowieszczym „Rewolucja społeczna a zasoby pieniężne obywateli”. Arcyciekawa lektura. Dla wszystkich tych, którzy wierzą, że idea socjalna i kapitał idą w parze, powinna to być lektura obowiązkowa.
Choćby pobieżna analiza historii relacji państwo – pieniądz dowodzi jasno, iż fatal system error jest niejako z definicji wpisany w działanie tego systemu. Państwo bankrutując pogrąża wyłącznie takich, którzy coś mają oraz wewnętrznych i zewnętrznych wierzycieli; czyli w systemach demokratycznych pada po prostu bezkarnie bo zmiany rządów są przecież wpisane w system. Obalanie bankrutującej monarchii było znacznie mniej przyjemne.
Warto zauważyć, że zarówno dewaluacja, jak i inflacja w najmniejszym stopniu dotyczą tych, którzy ledwo wiążą koniec z końcem. Wszelka erozja wartości papierowego pieniądza nie utlenia ich majątku; ogranicza wyłącznie wyrażoną w pieniądzu siłę nabywczą ich pracy.
Oczywiście powyższe dotyczy głównie zatrudnionych, ale nie tylko, ponieważ państwa zarówno współczesne, jak i rewolucyjne, miały szeroki gest wobec wszelkiej maści wykluczonych. Tym samym nawet licha strawa zapewniona za „wydrukowane” złotówki ma większą realną wartość niż owe złotówki zdeponowane na koncie i wielokrotnie zdewaluowane.
Przykład? W trakcie hiperinflacji w Niemczech w czasach Republiki Weimarskiej kamienice bywały warte tyle ile… kilogram ziemniaków. Ów kilogram stanowił wynagrodzenie doświadczonego kolejarza, tyle że ten rzadko kupował za nie kamienice. Starał się przetrwać. Posiadacz kamienicy obroniłby wartość, gdyby mógł indeksować czynsz, ale takie praktyki od czasów Rewolucji Francuskiej były przez państwo regulowane. Kto zatem kupował? 1/3 berlińskich nieruchomości trafiła podówczas do Anglii i za ocean.
Jestem przekonany, że Grecja padnie wtedy, gdy światowy system finansowy będzie już na to odpowiednio przygotowany. Gdyby nie był, padająca Grecja by się po prostu… oddłużyła tak, jak wszystkie inne państwa wybierające ten model w historii. Upadek niekontrolowany spowodowałby „rynkowe” przeliczenie euro na swobodnie drukowane drahmy. W efekcie zagraniczni i lokalni wierzyciele za swoje euronależności dostaliby… śmieci. Towarzysze z SYRIZA doskonale znają ten scenariusz. Było nie było, w sowieckiej rewolucyjnej Rosji zastosował go świadomie duet Lenin – Trocki. Ale od czego są doświadczeni stratedzy z Bundesbanku! Tam wiadomo doskonale jak się stosuje broń inflacyjną: Reichsbank zastosował ją celowo, aby zmniejszyć reparacje wojenne po 1918 roku, a portrety pomysłodawców tego posunięcia na pewno zdobią do dzisiaj bankowe gabinety.
Ale to im właśnie zawdzięczać będziemy, że po krótkoterminowym spektakularnym szoku „grexit” nie będzie nas już w ogóle obchodził. Jestem bardziej niż pewien, że pomocowe EURO służą między innymi temu, aby spokojnie doprowadzić do głębokiej przebudowy wszelkich greckich należności wobec niemieckich, a być może i innych europejskich, banków. Jakiej? A choćby wbudowania gwarantowanego przez państwo greckie mechanizmu przeliczeniowego, wedle którego (mimo dewaluacji czy nawet sporej inflacji) Grecy zapłacić będą musieli tyle samo. Jak to osiągnąć? Prosto – choćby indeksacją do złota. Po cichutku.
Powyższe leży w pewnym sensie w interesie samej padającej Grecji. Drahma będzie przecież potrzebowała jakiejś bazy emisyjnej, więc z kimś się trzeba kolegować, a z kim jak nie z Niemcami którzy operują nie tylko przemysłem, ale i najsilniejszym w Europie sektorem bankowym. Warto sobie przy tej okazji uświadomić, że europejski potentat numer 1 Deutsche Bank z aktywami 2.800.132 mln USD jest ….. 47 razy większy od naszego PKO BP, a krotność różnicy w przypadku całego sektora bankowego w obu krajach jest już 3 cyfrowa. Dlaczego w tym miejscu polska dygresja? Ponieważ niemieckie banki mają również polskie obligacje. Kupują je chętnie i to od dosyć dawna. Czy podjęłyby interwencję, gdyby dewaluacja złotówki się pogłębiła? Nie. Im jest głębsza, tym nadwiślańskie zasoby pozyskuje się taniej. Krytycy polityki niemieckiej twierdzą dzisiaj, że jest krótkowzroczna, ponieważ obywatele pozostałych krajów Europy nie muszą przecież współpracować z niemieckim przemysłem, czy też kupować niemieckich produktów. Ciekawa to teza. Należałoby założyć, że kierowcy BMW, czy użytkownicy sprzętu Siemens to zwolennicy Angeli Merkel, a nie sprawdzonych produktów o ustalonej renomie, a niekoniecznie najniższej cenie.
Niemcy bronią walutową posługiwały się przez całą II wojnę światową odbierając przywileje emisyjne bankom opanowywanych krajów lub zmuszając je do uległości. Trudno zakładać, że obecna polityka Berlina abstrahuje od tych doświadczeń.
W realnym obrocie gospodarczym, każdy bankrut, który zamierza wstać poprzez układ stara się (często nieoficjalnie ) porozumieć z najważniejszymi wierzycielami. W takiej sytuacji jest oczywiste, że o ile wszyscy muszą stracić, to nie wszyscy tyle samo. Trudno zakładać, aby Grecja nie była w stanie zastosować podobnej logiki.
A co będzie dalej? Po przejściowym kryzysie walutowym dym opadnie. Nieruchomości w Grecji staną się śmiesznie tanie, ponieważ państwo z dużym prawdopodobieństwem zamrozi czynsze. Owe nieruchomości kupią takie czy inne fundusze, zgodnie z dewizą Rotschilda „gdy na ulicach leje się krew, kupuj kamienice”. Usługi stanieją, a wakacje w Grecji staną się tańsze niż w Mielnie. Jeśli tylko grecki rząd nie doprowadzi do hiperinflacji, drukując bez opamiętania, sytuacja uspokoi się w pół roku. To oczywiście scenariusz optymistyczny, bo jak dowodzi doświadczenie historyczne, prasy drukarskie zazwyczaj grzeją się do czerwoności do czasu, aż odejdą ci, którzy wprawili je w ruch.
Czy nas to zaboli? Oczywiście. Wątpiących niech przekona prosty argument: Węgry. Tamtejszy rząd zasłynął konfliktami z UE, parafaszystowskimi ustawami i brakiem reakcji na pogłębiający się kryzys gospodarczy. Tymczasem walutę tego kraju inwestorzy wycenili tak samo… jak naszej zielonej wyspy. Wykres relacji PLN/EUR i HUF/EUR wskazuje wyraźnie, że dla inwestorów jest strefa EURO i non-EURO. Tę drugą taktował HUF. Niebawem taktować będzie drahma.
Drżyjcie więc posiadacze czegokolwiek: solidaryzm społeczny zawsze chodzi pod rękę z władzą. Nic dziwnego. Sfrustrowani burżuje nie wychodzą na ulice. To ulica przychodzi zazwyczaj po nich.