YUMA

Czyli o tym, że przed Plichtą był Grobelny, a przed cysternami ze spirytusem Royal -sprawdzony transportowiec Rusłan.

Był upalny letni dzień, kiedy dotaczałem się leniwie do przejścia w Kudowie. Turlanie zwalniało tempo znacznie wcześniej niż zazwyczaj, co nieodmiennie oznaczało jedno: Pepiki trzepią. O ile gorliwość południowych sąsiadów zawsze była dość duża, to trzymała się jednak pewnej ustalanej przez zwyczajową długość kolejki średniej. Miejsce, w którym dzisiaj odstałem drugiego już papierosa oznaczało coś więcej niż wzrost aktywności. Sprawa wydawała się jasna: na bramce jest akcja. W zaistniałej sytuacji nie pozostawało nic innego jak tylko wykonać manewr zawracania i udać się do pewnej renomowanej placówki gastronomicznej położonej wprawdzie z dala od głównego komunikacyjnego szlaku, ale dla odmiany w samym centrum granicznego ruchu. Można by wręcz powiedzieć, że w owego ruchu epicentrum. Wśród mieszkańców owego miasta nie brakowało takich, dla których proceder określany zgrabnym neologizmem (juma) narodził się znacznie wcześniej niż w 1990 roku.

„Wyzwolenie” (cudzysłów wyjaśni się za kilka zdań) przyszło do Bad Kudowa 10 maja 1945, kiedy to miasto zajęto bez jednego choćby wystrzału. O wojnę w sennym uzdrowisku zadbali poniekąd… Czesi. Precyzyjniej czescy celnicy, którzy nierozważnie wywiesili na nieodległym przejściu granicznym swoją narodową flagę. Powyższe nie spodobało się niemieckiej kolumnie pancernej, która wycofywała się tym szlakiem. Narodowe odrodzenie dla Czechów skończyło się źle. Dla nowej, tym razem polsko – czeskiej, a nie polsko – niemieckiej granicy stanowiło wyraźny sygnał, że Praga widzi swoje interesy znacznie dalej niż ustalona po 1918 roku granica. Miarą owych ambicji było to, że „wyzwolona” Bad Kudowa miała… 3 burmistrzów: niemieckiego, czeskiego i polskiego. Wszyscy rezydowali w tym samym budynku. Jak łatwo sobie wyobrazić, Kudowa, Chudoba, czy jak by tej miejscowości nie nazywać, z żywiołem polskim nie miała zbyt wiele wspólnego. Co ciekawe, tutejsi Czesi w 1918 roku wybrali dla siebie państwo niemieckie, choć w międzywojniu nie miało to większego znaczenia, jako, że fizyczna granica praktycznie nie istniała a ruch był podobnie swobodny jak dzisiaj, mimo że nie zapewniała go Unia Europejska, tylko zwyczajne założenie, że przekraczania granicy nie należy szczególnie reglamentować. Powyższego stanu nie zmącił nawet sukces wyborczy NSDAP.

Utrudnienia w przekraczaniu granicy pojawiły się dopiero w 1937 roku. W 1945 tutejsi Czesi mieli już inny wybór, a chęć powrotu do macierzy wspierała intensywnie czeska „Misja Kłodzka” ulokowana w pobliskim Nahodzie. W przejęciu całego „regionu kłodzkiego” chciała dopomóc armia czechosłowacka i kto wie jak ukształtowałaby się granica, gdyby nie zdecydowana reakcja lokalnych plenipotentów Josifa Wisarionowicza. Zdaniem satrapy ziemia kłodzka miała być polska, a polsko – czeski konflikt graniczny: wieczny.  W efekcie burmistrz czeski wyparował, niemiecki wraz ze wszystkimi innymi urzędnikami odjechał wagonem na zachód. Pozostało nietknięte, bajkowe i bogate uzdrowisko. Co prawda watahy szabrowników przeczesały najbardziej atrakcyjne zasoby, ale prędko okazało się, że bliskość granicy kluczącej tu i ówdzie w zasadzie pomiędzy domami, to doskonała okoliczność do prowadzenia lukratywnych interesów zakończonych ostatecznie w 1947 roku, kiedy to bratni reżim z południa zdecydował się na radykalne umocnienie granicy. Od tej pory aż do 1989 roku tradycje nieoficjalnego handlu granicznego kultywowały wyłącznie kobiety podróżujące dzień w dzień do szwalni w Nahodzie.

Renesans przyniósł rok 1989, choć aż do praskiej wiosny czescy funkcjonariusze umacniali swój raj na ziemi jak tylko mogli. Po zwycięstwie demokracji rzucili się radośnie w wir działań gospodarczych, choć o tym, którzy są w tej materii bardziej biegli od pozostałych, należało się wcześniej poinformować w odpowiednim miejscu. Wiedzę w tym zakresie zawdzięczałem prężnym biznesmenom z podwarszawskiego Nowego Dworu Mazowieckiego. Owa pół-koszarowa mieścina stała się w owych czasach prawdziwą wylęgarnią jednych mniej, drugich bardziej koszernych fortun, przy czym obie obficie korzystały z historycznych relacji z LWP, a dzięki jej pośrednictwu – z innymi armiami chylącego się ku upadkowi Układu Warszawskiego.

Powyższe przypomniałem sobie w kinowym fotelu obserwując perypetie głównego bohatera nowego polskiego filmu pod wiele mówiącym tytułem: Yuma. Rzecz ciekawa, że rzeczywistość gospodarcza pierwszych lat 90-tych cały czas nie może się doczekać stosownej monografii. Nie zapewni jej przecież ani Sztos 3, 4 lub 5 (nie mam wątpliwości, że reżyser zafunduje nam kolejne części), ani zapomniane dzisiaj pół–komediowe produkcje. Może się po prostu okazać, że nikt nie chce pamiętać pierwocin naszej gospodarczej transformacji, podobnie jak uświadamiać sobie faktu, że „z granicy” żył spory kawałek populacji.

Choć scenarzyści Yumy doskonale oddali mechanikę relacji lokalnego pół i całego światka, a ich dbałość o detale mogłaby sfrustrować stylistów z BRAVO (roczniki z lat 91 i 92), to trudno nie zauważyć, że film ma pewne, choć nieistotne dla fabuły, braki. Można by się czepiać tak nieistotnych drobiazgów jak nierealnie pusta „bramka”, czy Rosjanin monopolizujący transport spirytusu. Przed każdym przejściem ciągnęły się kilometrowe kolejki, a do 1992 roku towarzyszy radzieckich takie duperele jak polska granica celna w zasadzie w ogóle nie interesowały. Powyższe dzięki co najmniej dwóm bazom ulokowanym dogodnie po obydwu stronach granicy oraz zasadom porozumienia PRL ZSRR z 1952 roku. Zgodnie z nim transporty między bazami, podobnie jak terytoria tych ostatnich, były wyjęte spod jakiejkolwiek jurysdykcji polskiej. Dzięki temu już od 1989 roku zatętniły życiem, którego próżno dzisiaj szukać w porośniętych trawą betonowych pasach lotnisk i rozsadzanych konarami drzew betonowych umocnieniach gigantycznych składów paliwowych. To właśnie z ich zawartością pragnął walczyć „Glapcio”, wprowadzając koncesje na obrót paliwami, o czym gorliwie informowała ówczesna prasa. Turysta, który zabłąka się dzisiaj na zachwaszczony pas lotniska w Bagiczu, nie uwierzy zapewne, iż popękane płyty widziały tu nie tylko gwardyjskie Migi z 871 „pomerańskiego” pułku lotnictwa myśliwskiego, ale też nieskończoną ilość samolotów transportowych, które lądowały tu aż do końca maja 1992, kiedy to lotnisko po raz pierwszy znalazło się na terytorium Rzeczpospolitej Polskiej :). Do 1992 roku towarzysze radzieccy nie musieli  nikogo korumpować. To raczej ich powszechnie korumpowano. Pomiędzy sowieckimi bazami, korytarzami kontrolowanymi przez sowieckie wojska powietrzne, można było latać gdzie się tylko chciało.

O ile każda z sowieckich baz ma swoje smaczki, to Bagicz przeszedł do historii w dniu 4 lipca 1989, kiedy to za sprawą należącego do pułku MIG-a o mało nie doszło do wybuchu wojny. Pilot zaraz po starcie i rutynowym nalocie nad kołobrzeską plażą (każdy, kto kopał zamki z piasku w latach 80-tych, pamięta te atrakcje) zgłosił awarię silnika i… katapultował się. Tymczasem samolot zamiast runąć do wody… poleciał sobie aż do Belgii, w której spadł na dom zabijając jednego z mieszańców. Aferę, która była zrozumiałym efektem tych wydarzeń, wielu oficerów przypłaciło złamaniem kariery, a pułk ostatecznie wylądował… pod Smoleńskiem.

Drobnych nieścisłości jest w filmie znacznie więcej, ale nikt poza uczestnikami tamtych wydarzeń, ich dzisiaj nie uchwyci. Benedyktyńska praca scenarzystów przy odtwarzaniu ówczesnej mody porywa za serce, a szelest dresów, choć nigdzie nie został odpowiednio nagłośniony, mimowolnie niesie się po sali. Filmu nie można jednak sprowadzić do „sztosowej” zabawy w etnograficzną wyprawę do źródeł zorganizowanej przestępczości. Juma o latach przełomu powie nam znacznie więcej. Bo tłem dla filmu nie jest pozbawiona głębszego sensu zabawa, tylko sama spetryfikowana zabawa, wymuszona przez pozbawioną sensu i przyszłości rzeczywistość. W tym kontekście na uwagę zasługuje fakt, iż realia kwaterunkowej egzystencji  bohatera nie zostały odtworzone w studio! Współczesne Krosno Odrzańskie gra doskonale samo siebie i dziesiątki podobnych miejscowości, w których wprawdzie odnowiono rynki i położono eleganckie chodniki, ale kamienice „na zapleczu” nadal pamiętają „Niemca”. Nasza populacja absolutnie praworządnych obywateli zawiera nadal spory odsetek tych, którzy stworzyli i podtrzymywali byt eufemizmu „zajumane”. Szereg czynności określanych w ten zgrabny sposób wpisywał się nader łatwo w estetykę czołgu Rudy 102 i jego powszechnie znanej załogi. Jumacze kończyli po prostu to, czego czterej pancerni wraz z psem nie zdołali załatwić.

Jak się okazuje trzeba było 20 lat, aby zmierzyć się z tym, że wola wyciągania ręki po nieswoje nie jest tylko przypadłością wszelkiej maści „biznesmenów”, ale towarzyszy nam po prostu egalitarnie i demokratycznie. Każdy starał się wtedy „urządzić” i coś sobie „zorganizować”. Jedni lepiej, drudzy gorzej. Jedni zajumali „adiki”, inni je hurtowo kupili, jeszcze inni zorganizowali ich dochodową dystrybucję w kraju. Beneficjentów tyle, że w potwornie zróżnicowanej skali, było sporo. Nie oznacza to absolutnie, że całe społeczeństwo okresu „wielkiej zmiany” uczestniczyło w procesie, na który wygodnie jest się dzisiaj krzywić. Oznacza wyłącznie to, że spory a zdeklasowany naród starał się wedle swoich możliwości nadrobić dystans pomiędzy tym, jak żył, a jak żyli jego nie tylko zachodni, ale również południowi sąsiedzi. To właśnie owa chęć lepszego życia wymusiła proces, który umożliwił wszelkiej maści „grube kreski” podobnie jak takie, czy inne „różowe” porozumienia. Masy wypatrywały raczej konsumpcji niż wolności, a to, że utożsamiały jedno pojęcie z drugim nie ma dzisiaj większego znaczenia. W kategoriach gospodarczych czytelność zmiany jest znacznie większa: wolność gospodarcza miała oznaczać mniej lub bardziej nieskrępowane prowadzenie działalności gospodarczej. Szybko okazało się, że owa wolność musi być mniej lub bardziej koncesjonowana, zgodnie z tym, co państwo uważa za obszar dostępny dla obywateli bez systemowej wprowadzonej dla ich dobra kontroli. Kontroli teoretycznie wszechobecnej ale czasami niezwykle nieporadnej.

Gdyby nie powyższe, „parabank” kojarzył by się do dzisiaj z zupełnie innym podmiotem niż Amber Gold! Laur pierwszeństwa w tej materii należy przecież do kogoś zupełnie innego. BKO tj. Bezpieczna Kasa Oszczędności powstała jesienią 1989 z inicjatywy szarej eminencji warszawskiego waluciarstwa – Lecha Grobelnego. Ów operatywny dżentelmen z ówczesnymi bankami konkurował niezwykle skutecznie, pozyskując co najmniej kilkanaście tysięcy klientów. To oczywiście znacznie mniej imponujący rezultat niż osiągnięty przez AG, ale warto zwrócić uwagę na jeden niezwykle istotny wspólny element: obie firmy w sposób oczywisty naruszały jeśli nie same przepisy, to ogólne zasady dotyczące przyjmowania wkładów finansowych. W obu przypadkach powyższe od początku było jasne dla takich czy innych instytucji kontrolnych. W obu przypadkach możliwa była „wojna medialno-policyjna”, z której jak wiadomo korzysta się w tym kraju chętnie i niejednokrotnie przy znacznie bardziej błahych okazjach. Czemu w obu przypadkach reakcja była taka późna?

BKO oferowała oprocentowanie lokat prawie dwukrotnie wyższe od tego, jakie można było otrzymać w banku. Istniała ponad dwa lata, skutecznie na początku edukując, że możliwe jest oszczędzanie nie tylko w państwowym banku (do dzisiaj są osoby, które hołdują zasadzie powierzania depozytów wyłącznie PKO BP). Wraz z rozwojem bankowego sektora taka praktyka robiła się coraz bardziej niewygodna, a różnice pomiędzy BKO, a takim na przykład MEGABANKIEM niekoniecznie widoczne dla zwykłego śmiertelnika, zaślepionego większym zyskiem. Ale przecież marketingowi regularnego bankingu nic nie zrobi tak dobrze, jak… spektakularna plajta konkurenta. Upadek BKO przez wiele tygodni był tematem dyżurnym we wszystkich mediach. Lokowanie w banku stało się na lata oczywistą oczywistością. I choć rozmaite parabanki nadal powstawały, to o żadnym z nich nie stało się tak głośno, jak o Amber Gold. Nie ma znaczenia czy pan Plichta, podobnie jak jego poprzednik Grobelny, działał świadomie  czy też tak mu tylko wyszło. O wiele bardziej istotny jest efekt, jaki przyniósł koniec systemu zapewniającego depozytariuszom wyższe niż realizowane w koncesjonowanych instytucjach odsetki. Po upadku AG na długie lata depozytowe środki unikać będą wszystkiego, co nie ma wyraźniej pieczątki Ministerstwa Finansów.

I teoretycznie to dobrze. Teoretycznie, bo popularna w mediach afera doprowadzi na pewno do jakiejś wygodnej dla władz faszyzacji prawa w obszarze finansów, co zacieśni i tak dość silny monopol państwa w sferze finansów osobistych jego obywateli.

Należałoby zakładać, że wystarczającym doradcą przy zawieraniu transakcji inwestycyjnych powinien być zdrowy rozsądek. Sceptycy zauważą, że duża akcja reklamowa i profesjonalny personel (obydwoma aktywami AG jak wiadomo dysponował) skutecznie wyłącza czynniki ostrożnościowe. Zapewne. Ale na tej samej zasadzie można by mieć pretensje do polityków, którzy co wybory składają całkowicie nierealne propozycje. Oczywiście politykom nie powierzamy własnych oszczędności, tylko własne państwo, a to jak wiadomo olbrzymia różnica.

W rozwiniętych gospodarkach obywatela chroni ciągłość obracających pieniądzem instytucji, a najlepszą rekomendacją do lokowania jest fakt, że nadal istnieją. W kraju, gdzie przydrożne krasnale walczą z jumą o udział w PKB pierwszej „wolnej” pięciolatki, takiej podpory brakuje niejako z definicji. Tym bardziej nie powinno dziwić, że tytułowa Yuma to film nakręcony jako polsko – czeska koprodukcja.

Najwyraźniej pieniądz nad Wisłą nadal trzyma się zasady: tiszje jediesz dalsze budiesz i o trudnych początkach wspominać nie lubi:)

20 komentarzy
Previous Post
Next Post