Browsing Category polityka

KGHM Pro publico bono

Czyli o tym, co wolno wojewodzie oraz o tym, że LEX TUSKUS określa nowe zasady panowania Edwarda II.

Co chcemy osiągnąć? – zawiesił głos miłościwie panujący Edward II – to, żeby pieniądz z tego, że mamy te kopaliny na polskiej ziemi trafiał do polskich podatników, a nie tylko do zagranicznych inwestorów i udziałowców KGHM.

Trudno o lepszą pointę istoty prowadzenia polityki gospodarczej. Pan Premier był łaskaw zapomnieć, że Skarb Państwa jest nie tylko największym, ale de facto decydującym o spółce akcjonariuszem. Prawo o publicznym obrocie penalizuje wszelkie działania akcjonariusza większościowego wymierzone przeciwko mniejszościowym. Ale co tam prawo! Premier oznajmia, że taki właśnie cel przyświeca obecnej polityce rządu wobec tej spółki! Nie ma doprawdy nic dziwnego w tym, że po takim radosnym komunikacie kurs naszej miedziowej gwiazdy ostro zapikował.

Łatwość z jaką udał się napad na nasze emerytury najwyraźniej ośmielił premiera do dalszych posunięć, których nie powstydziłby się Jarosław Kaczyński. W tym zapale przysparzania pożytków podatnikom, premier zapomniał zapewne, że pod takimi samymi auspicjami rząd kiedyś akcje KGHM sprzedawał i doprawdy nie sądzę, aby w jakimkolwiek prospekcie napisano, że na wycenę spółki wpłynąć może obecnie wprowadzany podatek. Jeśli podobnie bolszewicka polityka będzie wdrażana szerzej, może się okazać, że w zasadzie żadna umowa z rządem nie obowiązuje i w każdej chwili można komuś coś zabrać motywując to interesem podatników. Na przykład zamrozić wypłaty depozytów większych niż 30k PLN. A iluż obywateli ma większe? A jeśli mają to na pewno uczciwie ich nie zgromadzili. Brzmi irracjonalnie, ale jak widać Premier bardzo wyraźnie pochyla się nad elektoratem PIS, osiągając wspaniały skutek – potwierdzony ostatnim wynikiem wyborczym. Tym samym jest to zaledwie początek właściwego odchylenia na lewo.

Ale może wypadałoby się przyjrzeć samej spółce KGHM. Wykres poniżej doskonale portretuje emocje towarzyszące rynkom od wakacji, kiedy to po raz pierwszy podważono wiarygodność USA. „Miedzianka” poddała się spektakularnej zwałce w skali tej spółki liczonej w miliardach złotych. A że to wszystko w aurze spektakularnie dobrych wyników i spekulacji o zagranicznych podbojach na tyle ochoczo kolportowanych, że kurs musiał je w końcu zauważyć. I zauważył.
Otóż jest niezwykle mało prawdopodobne, aby Premier nie zdawał sobie sprawy, że komunikat, który przekaże rynkowi wpłynie na cenę akcji. Należy zatem przyjąć, że takie posunięcie musiało mieć jakiś sens, a premier kierował się swoją żelazną kalkulacja. Jaką? Częściowej odpowiedzi na to pytanie dostarczy krótki a ciekawy artykuł w Parkiecie (http://www.parkiet.com/artykul/24,1117053-Na-co-kto-liczy-w-KGHM-.html). Autor niezwykle roztropnie stawia pytanie, choć na nie niestety nie odpowiada.

Co ciekawe, autor w zgrabnym wywodzie odkrywa, że cena w forsowanym przez Skarb buy back może wynosić 150 PLN i jako taka jest wobec kursu nieatrakcyjna. Well, dzisiaj to już czas przeszły i jeśli rynek nie nabierze ochoty na zakupy, statystyczna cena w wezwaniu stanie się jak najbardziej atrakcyjna. Parkiet przytomnie zauważa, że o ile wezwanie jest transparentne i pozwala skorzystać na nim wszystkim akcjonariuszom, to buy back realizowany przez zarząd już niekoniecznie. Tym samym artykuł kończy się domniemaniem, że faktyczny zakup dokona się od Skarbu Państwa.

O tym, że taki ruch byłby jak najbardziej możliwy przekonuje sam premier mówiąc otwarcie, że dywidenda to zły sposób dostarczania korzyści podatnikom, ponieważ trzeba się nią podzielić z pozostałymi akcjonariuszami KGHM. Nawiasem mówiąc nie wiemy nawet kim oni teraz są, bo na ostatnim NWZA spółki pojawił się tylko Skarb Państwa. Taka postawa świadczy wyraźnie o tym, że kimkolwiek by byli, wolą pozostać pod kreską 5%, aby się nie ujawniać i tym samym móc spokojnie sprzedawać akcje. Postawa słuszna, bo właściciel spółki wyraźnie oświadczył, że na wzrost kursu pracował nie będzie. Rynek już wie, że Skarb Państwa szykuje się do poważnego wydojenia spółki i dostosuje się do tego scenariusza. Pytanie czy nie będzie grany zupełnie inny. Na przykład związany z niedawną mega transakcją przejęcia Polkomtela.

Posłowie PIS, którzy atakują Premiera pytaniami kto na tym wszystkim zarobił, nie przyjrzeli się wykresowi kursowemu. Zarobić mógł każdy, kto odpowiednio wcześnie akcje kupował – choćby w październiku. Pytanie jest inne: kto wiedział, że powinien sprzedać.

Tutaj sprawa nie jest taka prosta. Posłużę się pewnym przykładem. Moje wezwanie na KRUK S.A. było w 2008 roku jedną z dwu największych transakcji. Mimo iż była to transakcja na 150 mln USD i zajmowało się nią w zasadzie kilkanaście osób na rynek nie przedostały się praktycznie żadne plotki, co doskonale było widać po zachowaniu kursu. Każdy, kto zajmował się tradingiem albo aktywnym inwestowaniem w ściśle określoną spółkę wie jedno: każdy papier ma swój rytm i naturę, którą dość dobrze się zna. Kurs ma swój nurt, toteż uważny obserwator po pewnym czasie widzi wszelkie, a przynajmniej większe, jego zmiany. O tym, że transakcja się dokona wiedzieliśmy na 100% już na początku kwietnia. Obserwowaliśmy kurs codziennie, wypatrując zmian, ale nic się nie działo. Kurs sobie spokojnie osiadał. Dopiero w ostatnich 3 dniach nagle się ruszył. Nie mieliśmy wątpliwości, że ktoś skorzystał z informacji. Można było nawet oszacować z jakiego ogniwa owa informacja wyszła. Po prostu na ostatniej prostej do informacji poufnej dopuszczone zostały nowe osoby.

Mało kto wie, jak precyzyjnym systemem śledzenia transakcji giełdowych dysponuje obecnie KNF. Wielu inwestorów zakłada, że ich sprytne ruchy są dla nadzorcy rynku niewidoczne; podczas gdy jest dokładnie odwrotnie. Skuteczny i rozbudowany system informatyczny śledzi WSZYSTKIE transakcje i posiada zdumiewającą zdolność do ich kojarzenia, wykorzystując do tej czynności wszelkie dostępne bazy danych.

W 2008 roku ani ja, ani żadna ze znanych mi osób, nie wykorzystała informacji poufnej, jaką było wezwanie i jego cena, było nie było, wyższa od rynkowej. Pomijając kwestie etyczne, nie wykorzystałem tej informacji, ponieważ skala transakcji, którą się zajmowałem była potwornie zobowiązująca.

Nie spodziewam się, aby w zapewne wąskim gronie, które zajmowało się dywagacjami na temat nowego podatku, był ktokolwiek kto nie zdawał sobie sprawy z ewentualnych konsekwencji przecieku. Nie mam oczywiście najmniejszych wątpliwości, że ktoś na tej informacji zyskał, ponieważ ludzie są tylko ludźmi, a tu chodziło o spore kwoty. Zyskał, bo można przecież oddać komuś przysługę, nie oczekując gratyfikacji finansowej?.

Znacznie ciekawsze jest to, jak nisko spadnie kurs i kiedy ponownie zacznie się kupowanie, bo akcjonariusz traci czy zarabia dopiero wtedy, gdy swoje akcje SPRZEDA, a Skarb Państwa tego akurat robić nie zamierza. Zachowanie kursu w poniedziałek dużo nam powie. Niżej niż do ceny spodziewanego buy backu i tak zapewne nie spadnie. Jakaż to korzystna okoliczność dla tych, którzy mieliby na przykład decydować o sprzedaży kawałka pakietu Skarbu Państwa. Sprzedawanie znacznie poniżej kursu mogłoby przecież zaboleć, a Komisja ds. KGHM za nowej ekipy byłaby murowana.

No, ale jesteśmy na doskonałej drodze do tego, aby Edward II panował do 2020 roku, więc póki co, można spać spokojnie.

3 komentarze

Bank, pieniądz i Mahomet

Czyli o tym, że pożyczanie na procent jest grzechem, kreacja pieniądza nie dokonuje się wszędzie na świecie a Mahomet był prawdopodobnie genialnym politykiem.

Lufy spracowanych w Trypolisie kałasznikowów jeszcze nie ostygły, a zza horyzontu już wyłania się nowy, potencjalnie znacznie większy i na pewno politycznie ważniejszy konflikt Izraela z Iranem. Choć oficjalnym casus belli ma być włamanie Ajatollachów do atomowego klubu, praktyczny powód jest zupełnie inny: Izrael nie może pozostać bierny wobec radykalizującego się świata islamu. Można oczywiście zagrożenia lekceważyć jako że ziemia obiecana Syjonistów kilkakrotnie już odpierała zmasowane ataki Arabów, ale różnica jest zasadnicza: nie było wtedy takiej broni jak Al Jazeera.

Każdy kto bagatelizuje ten czynnik powinien sobie uświadomić, że wszelkie idee lansowane w latach 60-tych i 70-tych, a mające na celu zjednoczenie arabskiego świata, napotykały na jeden zasadniczy problem: brak jasnej identyfikacji wśród świeżo powołanych narodów oraz… zróżnicowanie językowe. Tym samym naserowska Liga Arabska nie była w stanie stać się niczym więcej niż politycznym dressingiem dla operacji wojskowych. Trudno się temu dziwić, ponieważ jeszcze 25 lat temu Arab z Maroka nie rozumiał Araba z Egiptu czy Syrii. Lokalne społeczeństwa miały swoje centralnie sterowane media pielęgnujące lokalne relacje władzy oparte o klany etniczne i stronnictwa wyznaniowe. To właśnie Al Jazeera i jej medialna panarabskość dokonała cudu zjednoczenia społeczności arabskiej w ramach uniwersalizującego się języka. Tym samym mechanizmy jako żywo przeniesione ze świata znienawidzonego zachodu przyniosły jedność, o której politycy mogli wcześniej jedynie pomarzyć. Warto sobie uświadomić, że na naszych oczach, przy aktywnym wsparciu wszelkiej maści organizacji islamskich, powstaje naprawdę jednolity arabski front budowany nie przez polityków, nie przez idee, ale przez zmutowany konsumpcjonizm lansowany przez panarabskie stacje. Wystarczy poświecić chwilę uwagi i zapoznać się z ofertą Al Jazeery, a na youtube zobaczyć kilka teledysków Nancy Ajram, Hajfy Wehbe czy kultowego w Egipcie Amr Diaba. Model estetyki bardziej pasuje do Bollywood niż Hollywood, ale wzór konsumpcji jest taki sam. Z drugiej strony nie przeszkadza to Wehbe otwarcie wzdychać do lidera Hezbollachu, a Diabowi rapować hiciora „Jerozolima to nasza ziemia”.

Al Jazeera nadała podmiotowość arabskim masom tworząc medialną, popkulturową więź pomiędzy mieszkańcami różnych krajów. Gdyby nie ona, nie doszłoby do animowanych na facebooku buntów a Islam nie uzyskałby nowego, atrakcyjnego oblicza najbardziej progresywnej religii.

Progresywnej, bo choć teoretycznie 33% światowej populacji to nadal chrześcijanie, to udział muzułmanów wynosi już ca 20%! Jeśli z chrześcijańskiego amalgamatu wypreparujemy nurty, okaże się, że najliczniejszy rzymski katolicyzm to… 17% populacji, a i to wyłącznie dzięki płodności w Ameryce Łacińskiej. Skąd ta witalność?

Odpowiedź na to pytanie tylko z pozoru wydawałaby się prosta. Ale nie jest, ponieważ to nie dzietność kobiet decyduje o wykładniczym wzroście wyznawców Islamu. Motorem napędowym jest element, który w krajach sytych w zasadzie całkowicie się wyczerpał: społeczna potrzeba wiary i związanego z nią systemu wartości. W ramach stereotypowego przekazu jaki serwują nam media, wzorowy islamista to obowiązkowo dżentelmen w szmacie lub gustownej siateczkowej czapeczce na głowie zwarty i gotowy, aby wysadzić się w powietrze w autobusie lub samolocie. Alternatywnie to szczelnie zakwefiona niewiasta przepasana trotylem lub panowie w sandałach na stalowym korpusie dzielnego T55. Jakkolwiek bojowników Islamowi nie brakuje, to jest to jedynie ułamek postaw prezentowanych przez społeczeństwa, które w obiektywie kamery zamieniają się w terrorystyczne wylęgarnie. W ramach tego samego założenia przekazy z Polandy telewidzom na całym świecie umilają drabiniaste wozy, baby w chustach, ewentualnie koksowniki okalające cielska czołgów.

Tymczasem warto się zastanowić nad tym, jakim cudem religia, która rozpoczynała tak późno zdołała osiągnąć tak wysoką pozycję. Choć nie jest to bynajmniej dla każdego oczywiste, islam, chrześcijaństwo i judaizm mają wspólne korzenie. Więcej: o ile Abrahama i Mojżesza uznają wszystkie trzy religie to Abrahama, Mojżesza i Jezusa już tylko dwie i jest to oczywiście chrześcijaństwo oraz… Islam. Dla Żydów Jezus był i jest fałszywym prorokiem. Muzułmanie uznają go za poprzednika Mahometa. Cóż za paradoks, nieprawdaż?

Fascynujące w tej monoteistycznej triadzie jest coś jeszcze: Judaizm był i jest religią narodu wybranego i dotyczył wyłącznie Żydów, broniąc innym narodom dostępu do tej wiary niejako z definicji; Chrześcijaństwo to monoteistyczny Bóg dostępny dla wszystkich bez względu na pochodzenie, organizowany przez Kościół, stojący na straży jedynej prawdziwej wiary. Mahomet – doświadczony handlowiec, w 610 r. rozumiał już doskonale jakie są słabości i atuty obu istniejących monoteizmów. Tym samym dokonał ich niezwykle twórczej syntezy, robiąc jedno założenie: wiara = państwo = język. Owo zespolenie, definiowane później jako Kalifat, zapewniło szybki podbój olbrzymich terytoriów, które poddawały się łatwo nowej konstrukcji. Koran nie mógł być tłumaczony na inne języki, tym samym rozwój Kalifatu był de facto arabizacją olbrzymich obszarów. Islam miał wielki atut w porównaniu z chrześcijaństwem: nie atakował istniejących religii. Allach przed Mahometem zesłał przecież Adama, Abrahama, Mojżesza i Jezusa. Z tego samego pnia wyrastała zatem kolejna gałąź tyle że skierowana do określonej grupy językowej. Podsumowując: polityczny majstersztyk. Religijny konflikt zaczął się później i miał jednoznaczne polityczne podłoże.

W ciągu zaledwie 100 lat muzułmanie podbili cały Lewant i Persję, rozciągając zielony sztandar Allacha pomiędzy Marokiem a Afganistanem. W 710 roku wkroczyli do Hiszpanii wykorzystując rozkład wizygockiego królestwa. Wkroczyli i pozostali w niej ponad 700 lat. Dlaczego zostali wyparci? Ekspansja wymaga wsparcia armii, armia – zbrojeń, a te – finansowania. W wariancie tradycyjnym dostarczała go podbita ziemia, dlatego też należy jej zagarnąć jak najwięcej a ziemie sąsiadów łupić. Wychodząc z tego założenia, Arabowie zapędzili się aż do Galii, gdzie zostali jak wiadomo pokonani przez Karola Młota (732 r.), ustalając swój maksymalny zasięg w tej części Europy. Potem już się tylko cofali. Konflikty wewnętrzne były tu istotną przyczyną, ale była jeszcze inna: brak pieniędzy.

O roli pieniądza doskonale świadczy uwaga, jaką mu poświeciły wszystkie trzy wielkie monoteizmy, traktując pożyczanie go na procent jako czyn grzeszny. Skąd ta niechęć? Pieniądz zawsze i wszędzie emancypował się spod władzy, bez względu na to czy była ona wyznaniowa czy świecka. Pecunia non olet – jedna z najpowszechniej znanych łacińskich maksym oddaje sedno sprawy: pieniądz miał, ma i zawsze będzie miał własną politykę, która z miastem, księstwem, państwem czy wspólnotą idzie pod rękę tylko czasowo. Najpraktyczniej kwestię lichwy rozwiązał judaizm: „..od żywności albo czegokolwiek, co pożycza się na procent, nie będziesz brał odsetek ani lichwy… od swoich. Bo od obcych możesz się ich domagać” – obwieścił w Pięcioksiągu Mojżesz na wieki wieków alokując finansową akumulację pośród narodu wybranego. Kościół rzymski i jego reformatorzy przez wieki nie mógł poradzić sobie z pożyczaniem na procent, choć ów proceder na rozmaite sposoby legalizował. Zakaz pożyczania na procent z prawa kanonicznego wyparował ostatecznie dopiero w 1983 roku! Islam nie zniósł do dzisiaj tamy dla tych niegodnych praktyk.
O ile czerpanie korzyści z pożyczek było grzeszne od zawsze, to uzyskiwanie korzyści dzięki nim w zasadzie nigdy?.

Dlatego też książęta chrześcijańscy z kredytowania korzystali chętnie, a dzięki niemu powoli, acz skutecznie, wypierali arabskiego przeciwnika. Ten również korzystał z kredytu, ale różnica pojawiła się gdzie indziej: Islam nie stwarzał wyjątków tolerujących czerpanie korzyści z odsetek. Chrześcijaństwo owszem. Więcej, o ile po obu stronach konfliktu uznano, że zakazy nie dotyczą Żydów jako innowierców, a tym samym ich działalności jest legalna a dodatkowo zgodna z ich własnym religijnym prawem. Różnica była tylko taka, że po stronie chrześcijańskiej kahały puchły od chrześcijańskich pieniędzy oddawanych im w „depozyt” w czym nota bene celował bogacący się kler. Tym samym akcja kredytowa rosła, ponieważ prawo kreacji pieniądza jest w tym względzie proste: im więcej depozytów, tym więcej kredytów. Z tej obfitości książęta Navarry i Kastylii korzystali tak ochoczo, że przez dziesięciolecia ich długi przebiły poziom zadłużenia USA i to mimo okazjonalnie organizowanych pogromów służących anulowaniu części zobowiązań. W zadłużaniu i konsekwentnym odmawianiu spłat byli jednak tak zapamiętali, że w 1247 rok sam papież Innocenty IV zdecydował się wziąć żydowskich bankierów w obronę nakazując zwrot pożyczonych od nich sum. Cóż, system finansowy znajdował się na skraju przepaści: chrześcijańscy dawcy kapitału zaczynali odliczać straty.

Brak możliwości akumulacji kapitału we własnym społeczeństwie latami trawił świat arabski. Kredyt docierał z Europy i wypompowywał aktywa. Ostatni kalifat bagdadzki ugiął się pod długiem i… Turkami, którzy, choć wierzyli w Allacha, to widzieli swoją przywódczą rolę w krzewieniu jego wiary. O ile jednak zielony sztandar niosła nad sobą Wielka Porta, to i ona przegrała technologiczno-militarny wyścig z Zachodem i to z tych samych powodów: brak środków i zadłużenie.

Co ciekawe, ostatni akt agonii Wielkiej Porty, czyli Imperium Osmańskiego, to nie Bałkany czy Afryka Północna, ale Medyna – najważniejsze miasto proroka Mahometa. Eurocentryzm popełnia błąd, upatrując upadek Imperium wyłącznie tam, gdzie decydowały się interesy ważne dla Francji, Anglii i Niemiec. Nie ma się co rozpisywać o bohaterskiej obronie tego miasta gdzie Turcy i Arabowie, choć wyznawcy tego samego proroka i jego wiary, ścierali się długo i krwawo. Ważniejsze jest co innego: świadkiem całkowitego upadku jedności muzułmańskiej i szacunku dla wiary był zastępca dowódcy obrony miasta. Nazwał się Mustafa Kemal. Kiedy garnizon w Medynie kapitulował 10 stycznia 1919 (Sic!), generał Kemal wiedział już zapewne, że na religii polegać nie można, a braterstwo muzułmańskie nie istnieje. Wielki reformator Turcji Mustafa Kemal czyli Ataturk wyciągnął wnioski z jej upadku: jednym z pierwszych elementów laicyzacji państwa było wprowadzenie prawa bankowego i przejęcie przez państwo zależnego od obcego kapitału Imperial Ottoman Banku.

W 2011 roku najmocniejszym ogniwem w łańcuchu muzułmańskich gospodarek jest prawdopodobnie Turcja z najsilniejszą armią w regionie – jedną z dwu gotowych do podjęcia natychmiastowej operacji zbrojnej i operacji desantowych. Co ciekawe, Turcja i Iran, oba kraje z PKB ponad 800 mld USD i armiach w okolicach 1 mln żołnierzy, to jednocześnie społeczeństwa muzułmańskie, ale nie arabskie! Mają jednak ważny wspólny łącznik: i tu, i tu żyją sunnici.

Świat zachodni zachwiał się w posadach właśnie dlatego, że od lat hołdował zasadzie, którą islam odrzuca do dzisiaj. Mechanizm kreacji pieniądza skompromitował się spektakularnie w 2008 roku, kiedy abstrakcyjne instrumenty finansowe zachwiały światową gospodarką. W tradycyjnym islamie bank, jaki znamy, jest nadal niemoralny i jako taki – zabroniony. Choć oczywiście w krajach arabskich funkcjonują banki to korzystanie z nich, a tym samym masowa akumulacja kapitału, jest nieporównanie rzadsze niż gdzie indziej na świecie. Czy wyznawcy Allacha w ogóle nie tworzą własnych banków? Tworzą. W Emiratach od lat rozwijają się banki zgodne z szariatem, czyli takie, gdzie ryzyko wkładców jest etycznie ograniczone. Nigdy nie złapały skali światowej, bo przecież z przyczyn ideologicznych nie kreowały pieniądza w odpowiedniej skali. Ale im większa będzie zachodnia zadyszka… tym większe znaczenie może zdobywać model ekonomiczno-moralny tamtego społeczeństwa.

12 komentarzy

Martwi, cisi, dochodowi

Czyli o tym, że ofiara ma jednak swoją cenę a ofiarami mogą stać się Ci którzy sobie taką rolę na zimno przekalkulowali.

Narodowe flagi łopoczą zazwyczaj długo po tym, gdy telewizyjne światła zgasną, a ziemia litościwie przyjmie truchło bohaterów  przygniecione granitem społecznej pamięci. Oficjalny spektakl współczucia dla tych którzy „złożyli największą ofiarę”, „poświecili to co mieli najcenniejszego” czy też „ nauczyli nas czegoś ważnego” trwa znacznie krócej niż żywot eterycznych kwiatów na masywnych pamiątkowych wieńcach. Polityka osobliwie uwielbia żegnać zmarłych w świętej sprawie. Wydaje się bowiem, że empatia nad grobami  piętrzy słupki notowań nawet, gdy cisi bohaterowie pieczętują krwią koniunkturalne decyzje. Ot osobliwa dezynwoltura elit w epoce prymatu oglądalności nad polityczną treścią. Medialna kulminacja bólu ma się jednak nijak do niepewnego jutra rodzin ofiar. To one właśnie zderzą się niebawem z państwem, które zaprzysięgając słowami setki zobowiązań, narodowym środkiem płatniczym uregulować ich zazwyczaj nie chce. Pustka w sercu i pustka w szkatule boli. Pytanie co bardziej.

Praktycznej odpowiedzi na to niezwykle trudne pytanie udziela historia najbardziej medialnego zamachu świata. Obraz samolotów uderzających w wierze WTC na zawsze wejdzie do kanonu obrazkowej komunikacji, zyskując jedno z najwyższych, jeśli nie najwyższe miejsce. Do masowej wyobraźni nie trafia jednak los ofiar i to zarówno poległych w trakcie samego ataku, jak i cierpiących zarówno bezpośrednio, jak i pośrednio w jego wyniku. Za oceanem, ów temat jest znacznie bardziej żywy, ale i tam w niebezpieczny sposób koliduje ze sloganem – pieczęcią strefy zero. „Forever changed. Forever connected” nie brzmi już tak jak wtedy, gdy walka z terrorem wydawała się obowiązkiem każdego Amerykanina. Warto w tym miejscu zauważyć, że jeszcze w 2000 roku USA zanotowały rekordową nadwyżkę budżetową w wysokości 223 mld USD. Co więcej sytuacja była na tyle optymistyczna, że biuro budżetowe Kongresu spodziewało się, że do 2008 Ameryka spłaci swoje zadłużenie w całości! Tym samym krucjata, którą z dumą ogłaszał wśród łopoczących flag prezydent Bush, poległych nie wskrzesiła a żywych skazała na ruinę. W symbolicznym, 10 tym roku od ataku, na ulicach amerykańskich miast nie brakuje bezdomnych weteranów w mundurach. Nie brakuje świeżych nagrobków na wojskowych cmentarzach. Różnica jest jednak jedna: tylko WTC miało swoją ustawę pomocową i specjalne środki.

O wielkości udzielonych odszkodowań krążyły i krążą legendy. I tak, ponad 10 mld USD to wypłaty „od utraty zysku” drugie tyle to odszkodowania za zniszczone mienie (w tym 5,5 mld w samych wieżach) odszkodowanie dla właścicieli wież 3,6 mld USD oraz odszkodowanie za utracone przychody z najmu to ca 1 mld USD. Wobec tych kwot 6 mld  wypłat ubezpieczeń za utratę zdrowia i życia nie wypada specjalnie blado. A do tych kwot należy przecież doliczyć środki federalne.

Warto zauważyć, że mityczna amerykańska solidarność wobec tragedii nie była tak oczywista dla firm ubezpieczeniowych. Wojna o pieniądze rozpoczęła się już w drugim dniu wojny z terroryzmem. Ubezpieczyciele zaatakowali Westerplatte definicji. Ponieważ prezydent Bush gromko wypowiedział terrorystom „wojnę”, towarzystwa ubezpieczeniowe uznały, że atak na WTC to akt wojny, który z natury rzeczy ubezpieczeniem nie jest objęty. Sprawa była na tyle poważna, że komisja kongresu USA w specjalnym stanowisku przedstawionym Narodowemu Stowarzyszeniu Nadzorów Ubezpieczeniowych wyjaśniała, że „akt wojny” był tylko retorycznym zwrotem użytym przez prezydenta i nie ma oparcia w jakimkolwiek akcie dyplomatyczno-prawnym. 11 września 2001 dialektykę marksistowską na gruncie rujnowania świata i jego zasad całkowicie zdetronizowała dialektyka terrorystyczna.

Wydawać by się mogło, że kwestia zadośćuczynienia za śmierć lub kalectwo nabyte w związku z atakiem na WTC to sprawa oczywista. O tym, że jest wręcz przeciwnie przekonuje choćby doskonały artykuł w jednym z ostatnich FT. Otóż we wrześniu 2001, Jordana Baldwin  fotografowała masowo rozlepiane podówczas w NYC plakaty ze zdjęciami zaginionych. Na tych domowej roboty plakatach widniało zazwyczaj zdjęcie wraz z miejscem pracy poszukiwanego i danymi do kontaktu. W okolicach 10-lecia, artystka wydobyła je z piwnicy i przekazała  dziennikarce. Ta postanowiła prześledzić losy kilku z nich. Zdjęcie nad tekstem wskrzesza poszukiwanych z 2001 roku: Terry Gazzani zatrudniony w Canter&Fitzgerald na 104 piętrze, Lukas Milewski pracujący dla Forte Food Service na 101 i Uhuru „gonja” Houston funkcjonariusz portowej policji.

Dobór był być może przypadkowy, ale w praktyce odzwierciedlił sposób dystrybucji świadczeń związanych z atakiem na WTC. Rodzice początkującego finansisty którego śmierć zastała na 104 piętrze WFC cierpią do dzisiaj po utracie syna.  Na tyle, że Pan Gazzani nadal nie pracuje. Nie pracuje, ponieważ nie musi. Pozwala na to sowite odszkodowanie wynoszące około 2 mln USD. Dodajmy, że mowa tu o odszkodowaniu federalnym wyliczonym w oparciu o prognozowane zarobki nieboszczyka. Każdy, kto z tej opcji skorzystał, rezygnował wieczyście z jakichkolwiek roszczeń wobec kogokolwiek, a przede wszystkim  linii lotniczych których  proceduralne niedopatrzenia doprowadziły przecież do tej katastrofy. Najwięksi finansowi beneficjenci tej tragedii skorzystali z miksu dobrych polis na życie i pomocy federalnej. Kwoty  były nierzadko na tyle znaczne, aby skutecznie podzielić rodziny. Proces ten doskonale odzwierciedla przypadek żony i siostry porucznika Uhuru Houstona. Sowite odszkodowanie zainkasowała żona, która ucieka jak może najdalej od traumy 9/11, a w ucieczce tej zdążyła już zabrnąć w nowy związek, w którym do dwójki sierot po poruczniku dołączyło kolejne dziecko z nowym partnerem. Powyższe oczywiście niebywale irytuje siostrę nieboszczyka, która pamięć po zmarłym wciąż kultywuje i na tej właśnie podstawie domaga się odszkodowania twierdząc, że to właśnie jej życie umarło pod gruzami WTC. Owo przykre położenie utrudnia świadomość, że szwagierka mieszka w luksusowym apartamencie na Manhattanie, posiada nie mniej luksusowe auto a na dodatek zafundowała własnej matce Mercedesa i wygodne mieszkanie. Wszystko to z odszkodowań za porucznika Houstona. Jak trudno to znosić uświadomimy sobie lepiej wiedząc, że siostra porucznika jest dzisiaj bezdomna.

Ciekawe, że dziennikarskie śledztwo nie poszło tropem nie mniej martwego Lukasa Milewskiego. Być może nie udało się dotrzeć do jego krewnych, być może nie chcieli z dziennikarką rozmawiać. Być może. Ale bardziej prawdopodobne wydaje mi się to, że Lukas pracował na 101 piętrze na czarno albo na pół czarno. Ilu ludzi o niejasnym statusie było tego dnia w budynku? Czy ich życie znalazło jakiekolwiek zadośćuczynienie w takiej czy innej kwocie amerykańskich dolarów? Tego się najpewniej nie dowiemy. Wiemy jednak, że w dziesięć lat po najbardziej medialnym zamachu świata, więcej emocji budzą związane z nim pieniądze niż ówczesny polityczny manifest mitycznego już Ben Ladena.

O popularność tej kwestii dba WTC Capitive Insurance Company, firma powołana przez miasto Nowy Jork wyłącznie po to, aby udzielić wsparcia bezpośrednim i pośrednim ofiarom zamachu. Organizacja wsparta niebagatelną kwotą 1 mld USD z funduszy federalnych  zasłynęła przede wszystkim tym że w ciągu 6 lat działalności zapłaciła 100 mln USD wszelkiej maści opłat prawnych podczas na same odszkodowania wydała zaledwie 320 tysięcy USD. Ta interesująca proporcja to najlepszy bodaj przykład administracyjnej efektywności w dystrybucji odszkodowań. Przykład w samym USA na tyle szokujący, że w wyniku zbiorowego powództwa wobec tej organizacji zawarto przez manhattańskim sądem porozumienie pomiędzy poszkodowanymi a ubezpieczycielem. Co ciekawe, w trakcie sądowego postępowania sędzia Hellerstein zadecydował o zwiększeniu planowanego odszkodowania z 657 do 712 mln USD uznając, że pierwotna kwota jest zbyt mała. Ale ten wyrok to za pewne dopiero pierwsza odsłona i na pewno nie ostatni akord wojny prawnej która toczy się praktycznie nieprzerwanie od 11 wrześnie 2001. Wojny, w której jak w każdej innej chodzi o pieniądze a linie frontu przebiegają przez rodzinne pozycje.  A ilość potencjalnych beneficjentów pomocy ciągle rośnie. O odszkodowania ubiegają się nie tylko bezpośredni uczestnicy wydarzeń ale również ich rodziny. Chocholi taniec z pieniędzmi w tle toczy się na tak wielu pakietach, że aż trudno je wszystkie śledzić. Sądzą się wdowy po ofiarach zamachu z rodzinami tychże ofiar, sąsiedzi pracowników akcji ratunkowej twierdzący, że nabawili się schorzeń w drodze wtórnego skażenia, a nawet telewidzowie ówczesnych relacji live twierdzący, że tamto wydarzenie zrujnowało ich życie. Jedni nie mają gdzie mieszkać, inni kupują sobie mercedesy z lukratywnych odszkodowań. Jedni pamiętają i czczą pamięć ofiar, podczas gdy inny układają sobie życie na nowo.

The 9/11 compensation fund wypłacił rodzinom ofiar zamachów nieco ponad 7 mld USD co dawało średnią 1,8 mln USD na ofiarę. Podobny w nazwie September 11th fund nie był już tak imponujący ale w oparciu o prywatnych donatorów zebrał 534 mln USD i rozdysponował 528 mln USD na 559 grantów co daje średnio 1 mln USD na grant. Opisywany wyżej WTC CIC wypłaci 712 mln tym, którzy zmarli lub doznali uszczerbku zdrowia w związku z jakąkolwiek pracą przy usuwaniu skutków ataku, a nie byli od takich okoliczności ubezpieczeni.

Zwieńczeniem tych wysiłków, jest kolejny James Zadroga 9/11 Health and Compensation Act. Świeżutki podpisany przez Obamę 2 stycznia 2011 roku. Kolejne 7 mld USD trafi do tych których zdrowie i życie doznało uszczerbku w związku z atakiem na WTC. Czy zasadnie? James Zadroga zapisał się złotymi zgłoskami jako jeden z uczestników akcji ratunkowej. Efektem 450 godzin spędzonych w strefie zero miała być poważna choroba płuc uniemożliwiająca oddychanie. Z tego tytułu, w 2004 roku otrzymał 1 mln USD zasiłku kompensacyjnego i odszedł z pracy w NYPD. W 2006 roku zmarł w aureoli czczonego bohatera. Problemy zaczęły się, gdy jego ciało poddano sekcji. I tu pojawiły się wątpliwości: według jednych obecność substancji toksycznych z WTC była oczywista. Wedle drugich oczywista była narkomania oficera. Skandal uciszyła rozstrzygająca sekcja głównego patologa NY State Police. Zgodnie z nią, płuca Zadrogi wypełniały pozostałości gazów z WTC.

James Zadroga miał żonę o imienu Rhonda. Zmarła w 2003 roku. W jej przypadku nie było wątpliwości. Koroner stwierdził liczne nakłucia i obecności rozlicznych narkotyków oraz ….. metadonu. Substancji powszechnie stosowanej w leczeniu uzależnień.

Miłośników czytania w formie „nieelektroniczniej” zapraszam do październikowego numeru magazynu „MaleMEN”.

2 komentarze

Zombie fighting

Czyli o tym co łączy PO i RS AWS, kto komu może podać rękę oraz o tym, że wszystko już było.

Choć czarnowidztwo mnie nieco poniosło, nie widzę jednak uzasadnienia dla eksplozji entuzjazmu jaka przetoczyła się przez kawiarniane stoliki i konferencyjne stoły przy których dzisiaj siedziałem. W powszechnym zachwycie nad wynikiem wyborów więcej jest ulgi niż rozsądnego namysłu nad tym co w niedalekiej przyszłości może się wydarzyć. Większość moich rozmówców unisono zapewniało o zwartości koalicji PO PSL ponieważ „Pawlak nie może stawiać żądań”. Czyżby? W biznesie obowiązuje przykra ale od zawsze sprawdzająca się zasada: za nowego klienta płaci się więcej i chętniej niż za utrzymanie starego. Dlaczego? Ponieważ jest nowy. Obecny koalicjant PO ujawnił się z nieoczekiwanej strony: jak dosadnie pokazały sondaże nie jest w żadnym stopniu zwierciadłem opinii na wsi ponieważ jest tam dopiero 3 partią! Tym samym piastowanie kontroli nad strukturami rolnymi, manipulowanie przy KRUS i inne zabiegi nie zaskarbiły PSL odpowiedniej dawki sympatii w chłopskich sercach. To na pewno istotna informacja dla Edwarda Tuska. Wiązanie się z facetami którzy ekonomicznie kosztują sporo a oferują w sumie niewiele jest przecież nieefektywne! Może się zatem okazać, że po pierwsze Waldek dowie się czego już nie będzie mu wolno a po drugie znacznie wygodniej będzie powalczyć z kimś kto może zamienić na głosy dzisiejsze rolnicze koncesje ekonomiczne. Jest na czym oszczędzać. Sama dotacja KRUS to 13 mld rocznie.

Jest również drugi plan. O ile wszyscy zgodnie pieją, że wczorajsze zwycięstwo w wyborach to zjawisko unikalne w skali naszej demokracji to trudno raczej zakładać, że da się powtórzyć po raz kolejny. Tym samym może się okazać, że obecny drugi szereg w PO ma „tylko” cztery lata aby się dopasować do rzeczywistości kolejnych wyborów. A jest z czego wyciągać wnioski: obecne mają w zasadzie jednego jedynego wygranego. Janusz Palikot udowodnił, że kombinacja medialnej rozpoznawalności z kapitałem i determinacją może skutecznie zaprowadzić dalej niż wiernopoddańcze szlifowanie partyjnych korytarzy. Ktoś powie: no ale do tego trzeba być Palikotem. Aby założyć ruch własnego imienia? I owszem. Ale aby sponsorować kumulację politycznej niechęci pod wybranym sztandarem? To już nie koniecznie. Wniosek wyborczy jest jeden: Lud jest gotów na zmiany. I myli się moim zdaniem każdy kto widzi w Palikocie kontynuację fenomenu Leppera. Pomijam drobny szczegół w postaci wykształcenia. Socjologiczny background na pewno oddał Panu Januszowi niemałe zasługi. Istotą różnicy jest kontrast. Palikot jest po prostu wszystkim tym czym boją się lub nie chcą być inni. Antyklerykalizm? bardzo proszę. Trawa? Chętnie. Ograniczenie inercji decyzyjnej urzędów? Jak najbardziej. Do tego jeszcze finansowane z budżetu państwa in vitro. Andrzej Lepper poza statutowym reprezentowaniem wykluczonych tak daleko się nie zapędzał. Nie musiał. Miał po prostu inny elektorat.

Nie wiem czy premier zasnął wczoraj spokojnym snem. Ja nie. Obecne wybory nie potwierdziły przywództwa PO ale nie pozwoliły również wskazać nowego lidera. Tusk nie leży na deskach choć był liczony i wydawało się, że od nokautu dzieli go tylko moment. I nie ma tu znaczenia czy Kaczyński potknął się o własne nogi czy też wahliwy elektorat ostatecznie stwierdził, że na aż tak wiele zgodnie z obietnicami PIS nie zasługuje. PO 9 października nadal trzeba rządzić z kimś co de facto oznacza, że utrzymanie władzy wymaga takiego czy innego kompromisu zawieranego siłą rzeczy kosztem własnego politycznego zaplecza. Zaplecza, które ostatnio znosiło sporo, choćby umieszczanie na listach politycznych trofeów z innych formacji. Dzisiaj może się okazać, że kolejne implozje skutecznie porysują gładki wizerunek partii uśmiechniętej Polski.

Co ciekawe obecne wyniki są praktycznie porównywalne z ….. osiągniętymi przez AWS i SLD w 1997 roku. Podówczas, AWS był de facto takim samym ciałem jak dzisiejsze PO, czyli pospolitym ruszeniem przeciwko SLD. Zdobyte ciężką walką mandaty jak wiadomo nie dało szans na samodzielne rządy. Co prawda ówczesna partia władzy kształtowała się de facto dopiero po wyborach ale RS AWS nie skoncentrował wszystkich posłów wybranych z list. W ruchu znalazło się ich raptem 130. Warto pamiętać, że to z tego środowiska wyrosła późniejsza PO.

Wybory 2011                                                                      Wybory 1997

PO 206 AWS 201
PIS 158 SLD 164
Ruch Palikota 40 UW 60
PSL 28 PSL 27
SLD 27 ROP 6

Jak pamiętamy z historii środowisko SLD zniosło porażę i zdołało się odbudować w 2001 roku. Ale….. samodzielnego rządu również nie utworzyło.

Wybory 2001

SLD 216
PO 65
Samoobrona 53
PIS 44
PSL 42
LPR 38

Polityka ma swoją dynamikę a politycy mają swoje ambicje. Trudno mi sobie wyobrazić trwanie PO w obecnej konsystencji przez kolejne 4 lata. Okres 2001/2005 wspominam jako jeden z trudniejszych w polskiej gospodarce. Trudo się spodziewać aby lata 2011/2015 miały się okazać lepsze tym bardziej, że do UE drugi raz nie wejdziemy.

SLD chwiał się, ale trwał tracąc konsekwentnie swój image jednolitej formacji. Jak widać z tabeli powyżej, trwał ponieważ nie było realnej alternatywy. W tamtych czasach różnice polityczne były jeszcze bardzo wyraźnie a kultura polityczna na innym poziomie. Zaplecze polityczne było ważniejsze niż opalenizna a rozpoznawalność medialna dopiero wprowadzała new comerów do polityki.

Jak się stanie teraz czas pokaże. Szkoda, że po raz kolejny wybory nie wyłoniły jednej formacji która była by w stanie odpowiedzialnie rządzić w trudnych czasach bez PSL który istnieje chyba wyłącznie dla tego aby realizować się w roli koalicjanta. Ale w obecnej nowelotyce wszystko niestety jest możliwe.

Dobrobytu nam od tego nie przybędzie. No chyba, że odnajdzie nam się zamożny syn o którym zapomnieliśmy że go mamy. Gaz łupkowy doskonale by się w tej roli sprawdził.

4 komentarze

Bielsza biel bez zaparcia

Czyli o tym, że za tydzień odbędzie się kolejna loteria państwowa, pula nagród jest coraz mniejsza, a zdrowie obywateli ma się najlepiej w programach wyborczych.

Od pewnego czasu politycy wszystkich frakcji mają usta pełne troski o gospodarkę. Nie ma chyba wywiadu, w którym nie padnie takie czy inne odniesienie do kryzysu, PKB czy podatków. To dobrze, że „słudzy wyborców” odkryli wreszcie, że to ekonomia kształtuje szachownicę do ich politycznych rozgrywek. Niedobrze, że mimo upływu lat nikt nie prowadzi najmniejszej edukacji ekonomicznej. Tym samym w debatach używa się słów-kluczy, a obywatele nie są w stanie zrozumieć ich praktycznego sensu. Mój ulubiony przykład to debata Rostowski – Napieralski. Panowie przepychali się wyłącznie o dystrybucje środków państwa. O ich pomnażaniu tak gorliwie nie dyskutowano.

Z kolei miłościwie panujący Premier oświadczył prostolinijne, że zarządzana przez PO Polanda zachowa swój dobrobyt nawet w przypadku, gdy „połowa państw europejskich upadnie”. Czyżby? Skala aberracji takiego twierdzenia wyklucza poddawanie go jakiejkolwiek analizie. Spodziewam się oczywiście, że to akt desperacji. Sondaże są niemiłosierne, a PIS pozostaje drugą siłą polityczną w kraju. To premiera musi solidnie frustrować. Tyle wysiłków, wasalne media, aktywna propagandowo gazeta i taka porażka. Inna sprawa, że tu akurat faceta rozumiem.

Nie mniej lotnych sformułowań używają ludowcy, tyle, że ich frazeologia lubi czerpać z rolniczej estetyki – dlatego też mamy siewy, zbiory i dobrych gospodarzy. Co ciekawe, ludowcy przekonują, że są najlepsi do rozwiązywania problemów miejskich. Interesujące założenie. W dobie koniecznych reform państwowych nie ma słowa o KRUS, co de facto oznacza, że nadal pozostali wyborcy mają fundować ubezpieczenia emerytalne rolnikom. Nieistotna kwestia? KRUS ma 1,5 mln emerytów. ZUS 7,5 mln. Różnica jest jednak taka, że w ZUS wypłaty pochodzą ze składek. W KRUS głównie z dotacji budżetowej. Przy okazji warto zauważyć, że rolnik posiadający 50ha zapłaci składkę w wysokości…. 68 PLN! Mimo to otrzyma tożsame z zusowskimi przywileje. 50ha – przy założeniu, że to ziemia III klasy, może się zamienić w kapitał nie mniejszy niż 1 mln PLN. Tym samym, po sprzedaży gruntu, ma szanse ze zwykłej lokaty otrzymać ca 4,7 tys netto miesięcznie. Mało kto otrzymuje takie świadczenie z ZUS. Obecność ludowców w parlamencie od zawsze tłumaczy jedno: na każdym wyborczym wiecu zawsze mówi się o KRUS – tyle, że nieoficjalnie. Ale nie ma się w zasadzie czego czepiać. Ludowcy bronią interesów swoich wyborców i sponsorów. Listę tych drugich od lat otwierają Lasy Państwowe. Slogan: „tym, którzy w szumie lasu słyszą zawsze szelest pieniędzy mówimy zdecydowane – nie”, umieściłbym w pierwszej trójce stylistycznych osiągnięć w polityce. Perełka.

Spoty wyborcze to już w zasadzie wyłącznie zabiegi reklamowe. Nachalny, wystudiowany body language, z całym socjotechnicznym entourage: gestykulacja, zbliżenia do widza i dłonie splecione w zgrabnych piramidkach. Wszystko żywcem z tanich książek z zakresu wywierania wpływu. W tym kontekście wysiłki TVN, które kompromitowało spot PIS wykazywaniem, że grający w nim aktorzy to dawna modelka z Playboya czy aktor znany z reklamy środka na przeczyszczenie, są po prostu żałosne. Nie wiem czym się kierował POlityczny inspirator tego przedsięwzięcia, ale mogło odnieść skutek odwrotny od zamierzonego. Polanda nie lubi podstawiania nogi i oficjalnie się taką technologią brzydzi, choć stosuje ją oczywiście w życiu codziennym. Po aktorów w spotach sięgają wszyscy. Okazuje się po prostu, że nawet w prostym komunikacie aktor od kolejnej mutacji laksigenu, radzi sobie lepiej niż większość polityków.

Tak czy inaczej, rzeczywistość spotów partyjnych to estetyka proszku do prania i leków OTC, gdzie ulga przychodzi natychmiast a biel jest jeszcze bielsza. Owa „natychmiastowość” i „pewność” to optyka typowa dla reklamy i bajek. Taka też jest wartość współczesnych zapewnień.

W spotach PiS zimnokrwisty i nienaturalnie uśmiechnięty Prezes w otoczeniu „pisowskiej Angeliny Jolie” i masowo pojawiających się na ekranie młodych dziewcząt sprawia wrażenie zadowolonego z siebie satyra. Powłóczyste spojrzenia łódzkiej piękności kojarzą mi się ze wszystkim, tylko nie z myśleniem o państwie. No, ale może taki był właśnie zamysł. Do mnie nie trafił.

Spoty PO to chyba wprost ujęcia z planu filmowego. Nikt już dzisiaj nie pamięta Premiera Turskiego ze słynnego serialu „Ekipa”, który dosłownie utorował drogę do władzy ekipie PO. Wizja polityki a’la Agnieszka Holland była tyleż urzekająca, co fałszywa. Ale umiejętnie zasugerowała, że polityka może być czysta, a z tym mniej więcej przekonaniem tłumy Polaków ruszyły do urn, aby odsunąć od władzy jadowity PIS. W telewizorze funkcjonariusze PO prezentują się nie gorzej niż aktorzy z dobrej hollywoodzkiej produkcji. Tu zapewnień również nie brakuje. Padają cyfry i porównania, od których zbiera się na wymioty. Zgodnie z retoryką żywcem zaczerpniętą z epoki Gierka dowiadujemy się bowiem, że za kwotę dotacji, o które się obecnie ubiegamy w UE można wybudować na przykład:

50 tysięcy przedszkoli albo 430 nowoczesnych szpitali.

Gdyby to jeszcze mówił Maliniak. Ale owo porównanie pada z ust polskiego parlamentarzysty w parlamencie UE! Tu nie mogę się oprzeć ważnej dygresji. Otóż, szanowni Czytelnicy, miałem właśnie przyjemność wybudować szpital. Nie, nie przychodnię, kliniczkę albo salon rehabilitacji. Duży: 120 łóżkowy szpital, 14.000 m2 powierzchni medycznej w Krakowie na osiedlu Piaski. W miejscu, gdzie przewidywano go jeszcze w czasach PRL. www.swrafal.pl powstał nakładem 150 mln PLN bez najmniejszego wsparcia ze strony państwa.

Jako posiadacz szpitala będę bił nieustające pokłony Pani Minister Ewie Kopacz, ponieważ wyłącznie jej podejście zapewniło tej placówce możliwość uczciwego konkurowania z innymi, wyłącznie państwowymi jednostkami. Co było powodem niechęci? Otóż w Polandzie nowe szpitale wcale nie są potrzebne. Ba, wiele z istniejących należałoby zamknąć, ale istnieją, ponieważ leży to w interesie rozmaitych politycznych środowisk. Z dostępem do świadczeń medycznych ma to bardzo niewiele wspólnego. Co więcej, każdy szpital publiczny stara się chwalić tym, jak dużo zarabia. Od zawsze mnie to dziwi. Od publicznej placówki nie powinno się bowiem oczekiwać zysków! Jeśli je ma, powinna oferować więcej świadczeń dla chorych. W praktyce zyski zasilą fundusze wynagrodzeń albo budżety zakupu nowych urządzeń medycznych.

Dlaczego w takich okolicznościach zdecydowaliśmy się na budowę szpitala? Dlatego, że prywatnych szpitali sensu stricte w Polandzie praktycznie nie ma. Zakładaliśmy, że prywatny szpital, leczący komercyjnych i publicznych pacjentów, będzie atrakcyjną ofertą na rynku. I tak się powoli dzieje. Ale wcześniej stoczyliśmy zażartą walkę z systemem, który traktował nas jako bardzo niebezpieczny ewenement. Sugerowano, że budujemy szpital dla bogatych i podobne wierutne bzdury. Prawda jest natomiast taka, że wielokrotnie te same procedury wyceniane są różnie – tyle, że odwrotnie niż może się wydawać! Za szereg zabiegów więcej płaci NFZ niż komercyjny pacjent. Przykłady? Choćby dyskopatia czy zdecydowana większość procedur ortopedycznych. Bardzo często okazuje się, że w Polandzie nawet zamożne osoby wolą jednak poczekać na operację „na fundusz” wychodząc z założenia, że im się po prostu należy. Podejście słuszne, ale przy wielu schorzeniach dość nieroztropne. Warto wspomnieć, że gross komercyjnych zabiegów kosztuje w przedziale od 2,5 do 5 tysięcy złotych. Otwieram pierwszą lepszą gazetę codzienną. RTVEUROAGD, Sharp 60 cali 5999, Panasonic 42 cale 1999, laptop Samsung 2799. Wszystko na raty. W 2010 roku sektor AGD sprzedał za 3,8 mld PLN. Oczywiście my również oferujemy raty. Ale zdrowie na raty nie wytrzymuje konkurencji z lodówką lub telewizorem.

Problemem polskiego systemu ochrony zdrowia nie jest brak szpitali, tylko brak finansowania świadczeń. Wydaje się zbyt wiele na sprzęt, a za mało na proces leczenia. Dlatego w takim na przykład Krakowie i okolicy , gdzie jeszcze niedawno działały 3 tomografy, dzisiaj działa ich 14. Postęp? Być może, ale większość z tych urządzeń nie ma obłożenia. Jest ich za dużo w stosunku do populacji. Prywatne ubezpieczenia, którymi mami się wyborców to pieśń przyszłości. Skarb Państwa nie jest zainteresowany żadnym wspieraniem takiego systemu w czasach, kiedy dokonał właśnie napadu na nasze prywatne emerytury w OFE. Tak długo, jak długo politycy będą zakładnikami lokalnych uwarunkowań, medycyna w Polandzie się nie zmieni. Głosy tej grupy zawodowej są nie mniej ważne niż relacje po wyborach. Było nie było, taki zawał to w zasadzie męska choroba. I baaaardzo polityczna.

Toteż w każdym programie wyborczym natrafimy na „problematykę zdrowotną” pośród innych ambitnych projektów.  Obawiam się jednak, że w nowym parlamencie nie będzie najmniejszych szans na inne ambicje, niż osobiste ambicje politycznych liderów.

Nie zdziwię się, jeśli wybory wygra PiS z niewielką przewagą nad PO, które utworzy rząd w koalicji z Palikotem i PSL. W zasadzie nie ma większego znaczenia kto te wybory wygra, bo i tak zanosi się na to, że PiSowi przypadnie rola wielkiej opozycji. Dodajmy rola niezwykle wdzięczna, bo w Polandzie partia władzy wyłącznie traci. Obawiam się, że w chwili gdy wkraczamy w najbardziej niepewny czas w gospodarce Europy i świata, będziemy  u siebie mieli najmniej stabilny rząd podatny na szereg wewnętrznych napięć i koniunktur. Z olbrzymim prawdopodobieństwem Donald Tusk znajdzie się w podobnym położeniu do Jarosława Kaczyńskiego z 2005 roku. Jest tylko jedna różnica: wtedy gospodarka rosła. Dzisiaj się kurczy.

Premier Tusk straszy premierem Palikotem. Zupełnie niepotrzebnie, choć nie wie przecież, jaki rachunek skandalista wystawi za udział w koalicji. Pamiętajmy, że w podobnej sytuacji Andrzej Lepper został wice premierem. Premier Tusk będzie nam przewodził w 2012 roku, a już na pewno do jesieni. A co będzie dalej? Tego nie wie nikt. W walce o koryto może dojść do najbardziej egzotycznych przetasowań.

4 komentarze