Czyli o tym, jakie niespodzianki niosły ze sobą wizyty „w terenie”
Zwiedzimy pięterko?
Choć dżentelmen o aparycji szefa sprzedaży sporego koncernu lekko już falował, umiarkowany wychył sugerował, iż ster nadal dzierży mocno. O tym, że eksploracja górnych poziomów była więcej niż możliwa, upewnił przybysza błysk w oczach czarującej tego wieczoru Angeli uwiedzionej plikiem biletów Narodowego Banku Polskiego nonszalancko miętoszonych w nieco (należy to odnotować) gąbczastych dłoniach gościa. I choć trajektoria lotu tych dwóch – bynajmniej nie niebieskich – ciał wydawała się zasadniczo zbieżna, lokalna grawitacja zarezerwowała wdzięki Angeli dla kogoś innego. Choć ona sama nie była tego świadoma, beneficjent najlepszych chwil młodego życia Joanny vel Angeli urodzonej w Baniach Mazurskich w lipcu 1975 roku biesiadował nieopodal w gronie kwiatu miejskiej palestry. Wiedziona równie amorficznym, co niewytłumaczalnym instynktem Angela grawitowała nieuchronnie w kierunku bohatera wieczoru prężącego się dumnie na zarezerwowanych dla specjalnych gości skórzanych kanapkach. Gest, mimika i ton bezbłędnie znamionowały lokalnego notabla, a usłużność współbiesiadników nie pozostawiała cienia wątpliwości co do jego pozycji. Wódka lała się strumieniami, co dobitnie świadczyło o tym, że przybytek braci Orzełków nie stosował dzisiaj zasady, wedle której napoje wyskokowe oferowano kulturalnie i światowo, a zatem wyłącznie w drinkach. Choć powyższe podejście było przyczyną wielu awantur, stosowane reguły miały pewne plusy. Z jednej strony solidnie moderowano tempo, w jakim goście wprawiali się w stan zamroczenia, z drugiej – istotnie poprawiano rentowność gastronomiczną zlokalizowanego przy ulicy Porzeczkowej interesu. Per saldo, ów wymóg należało dopisać po stronie korzyści, tym bardziej, iż nie brakowało legend o źródłach pochodzenia serwowanych tu trunków. Obecność gorzały saute stałym bywalcom mogłaby się wydawać dziwna, gdyby nie rewerencja, z jaką się zwracano do biesiadników. Czujnym obserwatorom, pośród których brylowali tutejsi taksiarze, nie umknęło, że tej nocy na Porzeczkowej zawieszono niepisane, acz powszechnie znane zasady. Wymiar owej błyskotliwej konkluzji był przeraźliwie jasny: dzisiaj bawiło się tu towarzystwo, które mogło więcej niż bracia, którym żadne układy nie dawały dotąd rady. Kaliber tej obserwacji zdawał się zasadniczo mitygować tutejsze obyczaje plemienne. Tej nocy wskazana była czujność i pion. Było widać, słychać i czuć, że uciech zażywa władza.
Intruz, który nagle pojawił się w drzwiach, nie miał najmniejszych szans, aby w porę wychwycić wszystkie ważne dla bezpieczeństwa niuanse. Powyższe uniemożliwiały mu zarówno widoczna pomroczność jasna, jak i wydrukowana na gębie bezczelność repa w delegacji. Status debiutanta zdradzał z punktu i nie trzeba było sokolego wzroku starego bywalca, aby wychwycić sztuczną władczość w głosie, manifestacyjny gest i nieroztropnie wybraną trasę wprost na kanapkę dla klubowiczów. Nachalne obmacywanie personelu dopełniało całości i natychmiast zwróciło uwagę niezwykle wyczulonej na brak taktu tutejszej szefowej. Owa wrażliwość na punkcie szacunku dla warsztatu pracy miała swoje głębokie uzasadnienie. Szefowa merytoryczne kompetencje budowała w placówce, którą dzisiaj zarządzała, przy czym awans zawdzięczała nie tylko nabytym kwalifikacjom, ale również osobistej relacji z jednym z braci Orzełków. Powyższe zapewniało jej status „wojjennoj żieny”, ale nie przeszkadzało od czasu do czasu wyskoczyć na pięterko z jednym czy drugim stałym klientem z dawnych czasów. Co do bezpieczeństwa owych spotkań – opinie były różne i zależały od tego, czy kolportowano je w gronie tutejszych czy przyjezdnych. Przyjezdni malowali obraz wypędzonych w noc nagich ogierów, którym życie oszczędzono tylko dlatego, że Orzełki swój biznes traktowali poważnie, a do renomy lokalu podchodzili śmiertelnie serio. Lokalni sypali jak z rękawa quasi romantycznymi historiami, w których szefowa jawiła się jako dzika zwolenniczka ars amandi, a Orzełek – jako na zabój zakochany amator jej szeroko rozumianych głębi. Osobiście nie byłem zwolennikiem żadnej z wersji, a krótkie spotkanie z Orzełkiem w niewinnej, acz krępującej sytuacji ugruntowało przekonanie, że wieść gminna ma się do prawdy jak jabol do Amarone.
Owa retrospektywa nie naszła mnie przypadkiem. W lokalu celebrowano bowiem sukces, jaki odnieśli Orzełkowie w swoim kolejnym starciu z aparatem sprawiedliwości. Bohater fety dobrotliwie upominał gospodarzy, aby hamowali nieco swoje emocje, ale ogólny wydźwięk połajanki był ściśle marketingowy. Nikt nie miał cienia wątpliwości, że owa doskonała harmonia podlewana zrozumiałym transferem korzyści trwać będzie tak długo, jak długo ramy owej relacji da się utrzymać w odpowiednio rozmytej interpretacji takich czy innych zapisanych w kodeksie paragrafów. Powyższej taktyce, którą wyłożył mi kiedyś czytelnie tutejszy przodownik na froncie zwalczania przestępczości zorganizowanej, należało przyznać sporo racji. W olsztyńskim mikroświecie występek był koncesjonowany, konkurencja zawzięcie tępiona, a pospolita przestępczość praktycznie wyeliminowana. Przypadkowe patologie życia publicznego zamieniono w sukces sprawiedliwości plasującej województwo w górnych strefach umiłowanych w resortach statystyk.
To zapewne „przypadkowe” spotkanie lokalnego światka i półświatka musiało mieć ważne auspicje, gdyż w lokalu stawiły się wszystkie gwiazdy – w tym te, które rzekomo wyjechały do Reichu, te, które już pracować nie muszą oraz które poznały facetów na całe życie. Najwyraźniej bracia Orzełkowie uznali, że satysfakcja ma być gwarantowana, a oferta godna prawdziwych koneserów. Owo zapobiegawcze podejście ograniczało do zera ryzyko, iż któryś z biesiadników nie odnalazłby tej nocy Pani swojego serca. Co do tego, że istnieje pełna wiedza na temat: kto i z kim oraz zapewne: o czym, nie miałem najmniejszych wątpliwości. Bądź co bądź nazwisko gospodarzy do czegoś zobowiązywało.
Intruz, który błyskawicznie skupił na sobie uwagę wszystkich obecnych, radośnie zagaił do narożnikowego towarzystwa, po czym – nie czekając na zaproszenie – dosiadł się do elitarnej biesiadki. Nie robiąc sobie nic z powiewu chłodu, który natychmiast zachęcił do wyjścia z lokalu co bardziej wrażliwych stałych gości, przybysz sięgnął po najbliżej stojącą butelkę wódki i solidnie zaczerpnął z jej obfitości.
– A co to, do kurwy nędzy, jest?! – zaryczał szef wszystkich szefów. – Kto mie tu tego pacana wpuścił?!
– Rysiek jestem – wyjaśnił przybysz, choć jego prawica, zamiast poszybować ku urażonemu VIPowi zabłąkała się w zupełnie innych rejestrach – ale mówią na mnie Rambo – puścił ostentacyjnie oko. – Bo tak se kurwa świetnie radzę w trudnych sytuacjach, he he!
Manifestacyjna pewność siebie wyraźnie zwiodła córy Koryntu, przekonane, iż na taki ostry kurs mógł zdobyć się wyłącznie dobry przyjaciel biesiadników albo naprawdę GRUBY MIŚ. Analiza tego zagadnienia wymagała jednak czasu, a wiosenna noc była raczej krótka, toteż Rysio niebawem został zaatakowany dubeltowo i przez pewien czas mógł się czuć nawet wspaniale.
– Ten Pan w y c h o d z i! – oświadczył bohater wieczoru, dla pewności wskazując Rycha palcem. – Wychodzi i nie wraca! – dodał władczy głos lokalnego notabla.
Świt powoli przeciskał się przez grube kotary, gdy czynności podjęła tutejsza atanda. Człowiek zwany Rysiem tulił się do oficjeli, a dziewczyny na parkiecie kiwały się po solidnej dawce nocnych wrażeń i rozcieńczanej z Royala wódki. Uniesiony pod boki odpłynął w cieniu pogardliwego uśmiechu i pytania, które rozproszyło resztki imprezowego klimatu:
– Nie wróci. Nigdy nie wróci, ale czy to na pewno było warto…?
Jakikolwiek związek z osobami i miejscami jest wyłącznie przypadkowy a opisane wydarzenia są fikcyjne i nie mają związku z jakąkolwiek prawdą historyczną