Czyli o tym, że dziadowsko ubrany polityk zazwyczaj reprezentuje dziadowskie państwo…
„Ależ ja noszę wyłącznie Vistulę!” – wykrzyknął św. pamięci Andrzej Lepper, manifestacyjnie prezentując telewidzom połę marynarki. Był rok 2007, w modnym programie telewizyjnym zarzucano przewodniczącemu nadmierne wydatki na reprezentację z kasy partii. Ten specyficzny news odbił się szerokim echem wśród klientów i partnerów Vistuli budząc podówczas mieszane uczucia. Ale też czasy były wtedy zupełnie inne. Andrzej Lepper opinii publicznej kojarzył się źle, a dziennikarze bombardowali mnie pytaniami: jak się ma bankrutujący polityk do opartej na Brosnanie komunikacji Vistuli jako marki modowej?
O tym, że Pan Przewodniczący jest naszym klientem wiedziałem rzecz jasna doskonale. Było nie było, sam pomagałem mu w wyborze tkanin i dodatków, podobnie jak wielu innym, mniej lub bardziej znanym, parlamentarzystom. Dlaczego to robiłem? Uważałem, że każda okazja jest dobra do tego, by podkreślać, iż nie jesteśmy gorsi niż niezwykle modny wśród polityków Ermenegildo Zegna. Ponadto, co w kategoriach politycznych jest, a raczej powinno być najbardziej istotne, szyjemy nasze wyroby w Polsce. W ówczesnych realiach, wobec masowej emigracji, promowanie produkcji w Polsce zakrawało na działalność misyjną. Podkreślanie, że nasze wyroby pochodzą z Ostrowca Świętokrzyskiego (koszule), Krakowa i Myślenic (garnitury), wywoływało wielkie zdumienie i notoryczne pytania o to, kiedy nasza produkcja opuści granice Polski. Dzięki tej, zdawało by się, nietypowej roli „krawieckiego doradcy”, miałem unikalną szansę przekonywać (często pierwsze osoby w państwie),jak dobre są produkty krajowe i jak ważna jest produkcja w Polsce. Warto podkreślić, iż patriotyzm gospodarczy nie był jeszcze wtedy w modzie. Wokół panowała dość powszechna i pozbawiona perspektywy pogoń za zyskami.
Oświadczenie Leppera było w 2007 roku traktowane przez dziennikarzy jako wpadka zarządzanej przeze mnie marki. Wyjaśniałem w odpowiedzi, że nasze garnitury nosić może każdy, a ani Pan Lepper, ani żaden inny polityk nie jest i nie będzie naszym ambasadorem. Uważam tak do dzisiaj. O ile przedstawiciele państwa powinni nas godnie reprezentować i popierać polski przemysł, o tyle na pewno niewskazane jest, by kogokolwiek reklamowali. Dlatego też w Vistuli nie istniał żaden specjalny program dla polityków, a wszelkiej maści ponadstandardowy serwis nie odbiegał od tego, jaki oferowaliśmy luminarzom biznesu czy najbardziej lojalnym klientom.
Prezesem Vistuli oraz Wólczanki nie jestem już od 5 lat i choć patriotyzm gospodarczy stał się w międzyczasie hasłem na sztandarach, stosunki między biznesem a polityką zmieniły się nie do poznania. Anno Domini 2013 wszelkie relacje na tej płaszczyźnie traktuje się podejrzanie zakładając a priori, że jedynym ich fundamentem jest merkantylny i szkodliwy społecznie interes. W efekcie pęcznieją procedury, rosną pozycje we wszelkiej maści „rejestrach korzyści”, a w owczym pędzie ku transparentności, ginie zasadnicza sprawa: polityk reprezentuje wyborców pośród których są przecież biznesmeni. O tym, jakiej natury relacja ich łączy, decydują morale. Procedury, w taki czy inny sposób, chętni nagną zawsze.
Dla polityka garnitur jest po prostu „ubraniem roboczym”, toteż nie widzę problemu aby kupując je korzystał z publicznych pieniędzy. Domagam się jednak, by w swoim wyborze kierował się przede wszystkim tym, kogo tymi środkami zasila. Dziś jako prezes Próchnika, marki której przyszłość Polski jest szczególnie bliska chciałbym, aby każdy polityk popierał przede wszystkim produkt polski. Doskonałe garnitury dostarczy nie tylko Vistula, ale również Bytom, Próchnik czy zdobywające sobie popularność Lancerto i Lavard. Choć są moimi obecnymi konkurentami, to jednak dostarczają pracę moim rodakom – jak już przegrywać, to lepiej ze swoimi.
Większość dotyczących przyszłości Polski analiz ekonomicznych traktuje o niemalże mitycznym „popycie wewnętrznym”. Tymczasem większość moich współobywateli nie zdaje sobie sprawy, że ta opisowa kategoria dotyczy w znacznej mierze wydatków realizowanych przez gospodarstwa domowe. W efekcie przeciętni wyborcy, w pogoni za optymalizacją domowych budżetów, popierają masowo import wyrobów wytworzonych poza granicami kraju. I choć oszczędność jest cechą niezwykle chwalebną, ma swój przykry skutek uboczny: wypiera z rynku krajowych producentów.
Za szerzenie tej informacji powinni być odpowiedzialni politycy wszystkich szczebli. Polska nie jest i nie będzie krajem usług. Aby się rozwijać łaknie przemysłu jak kania dżdżu. W czasach, gdy za industrializację odpowiada nie państwo, a prywatni przedsiębiorcy, rolą polityków jest budowanie wśród tychże przedsiębiorców świadomości, że nawet jeśli pracodawców i pracobiorców dzielą zyski, to znacznie łatwiej jest z tymi zyskami wyjść za granicę, niż emigrować za pracą. I dlatego polityk powinien posilać się polskim serkiem, nosić polskie ubrania, a objawy stresu łagodzić roztropnie dawkowaną polską wódką. Każdy inny obywatel ma prawo wolnego wyboru, z kolei polityk powinien dawać przykład i swoim budżetem manifestować jedno: pieniądze wyborców trafiają z powrotem do nich.