Czyli o tym, że nad Wisłą nic nigdy nie jest takie, jak być powinno.
Choć czasy, kiedy uczestniczyłem w publicznych manifestacjach minęły bez mała ponad dwie dekady temu, 30 maja 2014 na Powązki Wojskowe po prostu nie można było się nie udać. Nieuniknione zwarcie protagonistów i antagonistów miało swe preludium w czasie mszy, ale zasadniczą kulminację miało osiągnąć w czasie pochówku na stołecznej wojskowej nekropolii. Obie strony historycznej barykady tężały bez typowego dla ulicznych konfliktów wigoru. Powyższe nieprzypadkowo. Głowy zwaśnionych solidarnie przyprószyła siwizna, na piersiach często jaśniały ordery, zwiotczałe sylwetki prostowały odprasowane galowe mundury. Aktywiści obu stron zgromadzeni na bramie wręczali z tą samą natarczywością znicze lub mikroodezwy wykonane własnym sumptem na papierze formatu A4. Doświadczone oko z pewnością wyłowiłoby, jak mawia klasyk, oczywistą oczywistość: grosza poskąpiono obu stronom prawdy o grudniowej nocy, albo też nie znaleźli się sponsorzy, którzy odejście architekta schyłku komunistycznej Polski chcieliby wykorzystać do swoich politycznych celów. Lub precyzyjniej: w tym, a nie innym, miejscu.
Choć głośne epicentrum sprzeciwu i całkowicie nieme centrum towarzyszące ostatniej drodze naturalnie wyznaczało granicę strefy wpływów, na cmentarzu zapanował chaos, a zwaśnieni częstokroć stawali obok siebie gubiąc w tłumie polityczne koordynaty. Dwie Polski wprasowały się w siebie, uzbrojone w ostentacyjnie zacięte usta, z wyższością trzymane kwiaty lub małe transparenty, w cichym tłumie niezdolne do krzykliwych reakcji. Całość związał, jak zwykle oratorsko sprawny, Aleksander Kwaśniewski. Gibki, sprytny i nowoczesny dwukrotny prezydent wszystkich Polaków. Elastyczny symbol z głosem jak dzwon, zapanował nad myślami zwaśnionych rodaków. Weteranom ancien régime’u naoliwił zaciśnięte pięści, „styropian” rozdrażnił malując pasmo boleści, którego nie zakończyła litościwa misericordia. Ten głos po raz pierwszy od wielu lat słyszany ponad głowami tłumu mimowolnie przeniósł mnie w czasie. Przypomniał 1995 rok, kiedy w zakładach Stilon Gorzów byłem światkiem jednego z wieców ówczesnej kampanii wyborczej. W zakładzie, który od zawsze był bastionem oporu dla niegdysiejszej władzy, trwał polityczny wiec. Ku zaskoczeniu zgromadzonych, na hali pojawił się znienacka całkowicie nieoczekiwany gość: Aleksander Kwaśniewski. Tłum zawył i zabuczał, zaszurał nogami i naparł na scenę. Strop wielkiej hali zdawały się rozsadzać gwizdy a w powietrzu zapachniał swąd dziejowej sprawiedliwości. Zanosiło się na licz ale….. czas płynął a tłum falował w rytm melodyjnego głosu, który systematycznie przebijał się przez gwizdy. Kiedy zrezygnowany dopalałem ostatniego papierosa niedoszli egzekutorzy wespół z gorliwymi operatorami taczek skandowali zgodnie : Olek, Olek, Olek!
Pisał o tym Le Bon, pisali i inni. Ale był zaledwie rok 1995, pamiętałem jeszcze doskonale zapach gazu, strach ulicznej walki, smrodek trzewi komisariatów na Widok i Jezuickiej. Mimo, iż jako gówniarz ledwo otarłem się o główny nurt zmian, plecak z bibułą przypomniał mi się na plecach a przed oczami przeleciał krótki film z politycznej roboty w trakcie pierwszej, wolnej wyborczej kampanii. Choć już wtedy dostawała się w cudzysłów dla mnie nadal była moja. Nadal była ważna. Dla mnie. Hala za moimi plecami grillowała kiełbasę wyborczą albo też jak powiedziało by się dzisiaj pewną klasę polityczną umiejętnie grillowano. Miałem o czym myśleć, nie miałem co palić. Wracając do rozgrzanego wiecem wnętrza, na schodach wpadłem na rozgrzanego mityngiem „Kwasa”. W moich oczach, jak rasowy hipnotyzer, odczytał wszystko. „Polityka!” – palnął radośnie i zniknął w korytarzu wiodącym na parking w otoczeniu małej świty. Zakręt historii. Z zadumy wyrwała mnie salwa honorowa.
Na ten sam cmentarz przychodziłem z kolegami, by wspierać urągające systemowi, katyńskie krzyże. Dzisiaj – tłum żegnający Generała zasłaniał kwatery poległych w powstaniu, przypominając mi jednoznacznie niechęć moich harcerskich zwierzchników do upamiętniania daniny krwi, którą złożyły w powstaniu Narodowe Siły Zbrojne. Przypomnieli mi się AK-owscy weterani, którzy w pachnących kadzidłami wnętrzach salek katechetycznych mełli bezgłośnie inwektywy na każde wspomnienie o Starówce i Chrobrym II.
Salwa. I salwa. Żołnierze odmaszerowali, a on już ostatecznie odszedł. Dla Moniki – Tata, dla bliższych – Wojciech, dla reszty narodu – „Jaruzel” lub Generał Jaruzelski. Dla mnie i podobnych do mnie, niegdyś symbol zniewolenia. Dzisiaj tragiczny przykład skomplikowanej historii Polski. Gdy 3 lata temu w MaleMENie napisałem, że „bez Grudnia nie byłoby Czerwca”, straciłem kilku znajomych. Jeden z nich, dla którego codziennym warsztatem jest spisek i intryga, zdefiniował mnie jednoznaczne jako „wroga Polski”. Inny, który wywodzi się z rodziny PRL-owskich notabli, ostentacyjne do dzisiaj nie podaje mi ręki. Kto wie, kto od tamtej pory uważa mnie za… zdrajcę?
Opinie na temat zamachu majowego, choć nie rozpalają emocji szerokiej opinii publicznej, podzielone są od pierwszych godzin 12 maja 1926 roku. Kolejnych rocznic nie koncelebruje nikt, podobnie jak do dziś nigdzie nie ma pomnika, który upamiętniłby bez mała 400 ofiar tej sanacyjnej inicjatywy Marszałka; inicjatywy, która społeczeństwo polskie podzieliła niezwykle skutecznie, a w efekcie utorowała drogę lewicy, która w powojennych latach nie była aż tak bardzo, jak chcą dzisiejsze podręczniki, niechętnie witana. Równie niechętnie się pamięta, a jeszcze mniej ochoczo przypomina, że do robotników w II RP strzelano często, a młode, odrodzone państwo potrafiło krwawo zadbać o swe imponderabilia. Witosom tamtego świata nie odbiera się jednak prawa do dobrych intencji i wadliwego ich realizowania. W mroku dziejów szarzeją ci, którzy w porywie ludzkiej złości nie potrafili się wyrzec przemocy.
Symbolem komunistycznej opresji przez dziesięciolecia pozostawał człowiek, którego sumienie obciąża zamach stanu przeprowadzony pewnej grudniowej nocy. Wojskowy przewrót, który nie był niczym szczególnie dziwnym na mapie politycznej ówczesnej Europy, gdy wojsko władało Grecją, Portugalią, a niewiele brakowało również, aby skutecznie upomniało się o wpływ na Hiszpanię. Choć setce ofiar ustalonych przez komisję Rokity życia nie zwróci nikt, nabrałem przekonania, iż los obdarzył nas satrapą umiarkowanie krwawym, pod którego władzą brutalny mord księdza Popiełuszki zamiast stać się sygnałem do kapturowych rozpraw na poziomie lokalnego aparatu, stał się symbolem moralnego „samobója” strzelonego władzy przez oddanych pretorian reżimu. Jeśli tylko założyć, że morderstwa takie, jak księdza Zycha, były lokalnymi inicjatywami „betonu”, należy postawić pytanie, ile by ich było, gdyby wsparcie dla nieformalnych akcji płynęło z samego olimpu politycznej władzy. Dla jednych Niedzielak, Suchowlolec i Zych to mroczna przestroga dla przeciwników kontraktowych zmian. Dla innych to dowód, że w ówczesnej Polsce z wyroku służb specjalnych można było zginąć.
Choć nigdy nie aprobowałem linii politycznej Gazety Wyborczej, w jednej kwestii muszę przyznać rację weteranom alei Przyjaciół: kontraktowa umowa dała nam wolność drugiej ale równie wartościowej jak pierwsza jakości. Równie, ponieważ jej ceny nie karbują krzyże i zgliszcza nie znaczy pożoga, śmierć i cierpienie. Choć unosi się nad nią cień transakcyjnych kalkulacji, wolę manko w narodowych aktywach niż superatę liczoną we krwi. Mogę napisać „wolę” ponieważ pamiętam fiasko strajków 1988 roku, apatię mas i słabość oporu odczuwaną histeryczną wrażliwością moich 18 lat. Ówczesna atmosfera daleka była od euforii towarzyszącej okresowi „solidarnościowego karnawału” na początku lat 80. U schyłku dekady władza była politycznie mocna. Słabe były tylko, lub aż, owej władzy ekonomiczne podstawy. Ówczesny satrapa i jego główny akolita – szef wojskowych służb, w wyniku transformacji nie przyoblekli się w szaty biznesmenów okresu prosperity. Wycofali się do swych domów przyznanych im wcześniej decyzjami wasalnych urzędów, założyli kapcie zamiast butów z ostrogami oligarchów rodzącego się powoli systemu wolnorynkowego.
Nie mogli? Nie chcieli? Od imperatywu napchania kieszeni uwalnia zazwyczaj tylko jedno: nadrzędna sprawa – patetyczniej zwana dobrem Polski. Różnie można je oceniać. Różnie interpretować. Tyle, że nieliczni pośród nas podejmowali rzeczywiste decyzje w tej materii. A pośród nich generał Jaruzelski.
Dla mnie odszedł Polak, który miał swoją wizję mojego kraju. Wizję nie mniej dla mnie odległą niż piłsudczykowska z maja 1926 roku. Tyle, że ja w zaciszu domowego ogniska mogę mieć różne wizje. Sternicy wielkich politycznych zmian swoje wcielali w życie. To czy były dobre, czy złe, ocenia historia.
Historia którą jak wiadomo piszą zwycięzcy.