Czyli o Franiu, Japońcu, giełdzie ciągle jeszcze coś wartych papierów oraz o tym co się z tym wszystkim będzie działo. A że to wywód długi będzie w częściach.
Ubiegły tydzień w prasie biznesowej, i nie tylko, wypełnił się lamentami na temat bijącego rekordy franka i obawami o kondycję światowej gospodarki ogniskowanej w krwawych kolorach światowych indeksów. Co ciekawe przy tej okazji nikt się nie zastanawia nad tym, jaka cześć gospodarek na owych giełdach się znajduje, ani też nad tym, jak się mają inni niż frankowi kredytobiorcy hipoteczni. Zadawanie pytań nie jest domeną obecnej prasy, która newsem dysponuje czasem krócej niż godzinę, bo rozedrgany świat domaga się ciągle kolejnych informacji. To ostatnie jest dla mnie jednym z podstawowych czynników napędzających obecne wahania: dzisiaj można bardzo aktywnie grać na giełdzie prowadząc miejski autobus. Unikalny historycznie multidostęp do rynków siłą rzeczy wpływa na ich stabilność. O ile za celowe działania (w tym bandycko spekulacyjne) odpowiadają finansowi giganci, o tyle tąpnięcia związane z paniką generują zazwyczaj drobni inwestorzy, których tak wielu, jak teraz, nie było po prostu nigdy. To oczywiście powoduje, że systematycznie spłyca się poziom niezbędnej do inwestowania wiedzy.
Mój przyjaciel zaproponował kiedyś, aby raporty giełdowe sprowadzić do prostych piktogramów: 🙂 wiadomo, o co chodzi; 🙁 – również. Tu… 😐 – no to już, inwestorze, musisz się zastanowić, bo może być tak: :), ale może też być tak: :(. I analizę giełdową mamy z głowy. Tu moja osobista uwaga na temat analiz: zajmują się nimi zazwyczaj ludzie, którzy dopiero co skończyli studia. I tak być musi, ponieważ analitykiem, co może wydawać się dziwne, nikt z reguły nie chce zostać. Czemu? Zamiast odpowiedzi proszę sobie wybrać pierwszego lepszego anala i sprawdzić przewidywalność jego prognoz. Wypada to zazwyczaj niezwykle mizernie. Oczywiście są wyjątki, ale te wyjątki szybko same zaczynają się zajmować inwestowaniem, bo giełda uczy, że:
- Jeśli masz wiedzę, najpierw wykorzystaj ją sam;
- Jeśli masz się wiedzą podzielić, nie rób tego za darmo;
- Jeśli nie zajmujesz się tym zawodowo, NIGDY nie zalecaj kupowania albo sprzedawania papierów, ani sam nie kieruj się czyimkolwiek wskazaniem.
Rynek giełdowy to przede wszystkim emocje, a nie fundamenty. Jedna z podstawowych teorii głosi: kupuj pogłoski, sprzedawaj fakty. Dla tego właśnie, ku rozczarowaniu wielu inwestorów, kurs spółki czy waluty nie rośnie od momentu kiedy cele, które mu/jej przedkładano zostały zrealizowane. Często się zdarza, że jest dokładnie odwrotnie. Wybór w warunkach niepewności to najtrudniejsze zadanie i dotyczy nie tylko GPW, ale szeregu ważnych życiowych kwestii. Co ciekawe, jest niewiele dziedzin życia, w których tak łatwo ulegamy autorytetom, jak właśnie w obszarze finansów. Ciągle nie mogę zapomnieć jak w jednym z banków, w których mam rachunek, lokalnym guru oszczędzających została pani, bodajże, Marysia. Wciskała swoim klientom wszystko, co polecili jej szefowie sprzedaży, chociaż trzeba przyznać, że pokładała niezmąconą wiarę w to, co jej mówiono. Raz zapragnąłem się wypowiedzieć w „temacie”, ponieważ pani Marysia jechała po takiej bandzie, że nie mogłem się powstrzymać, a emerytka, z którą rozmawiała szykowała się właśnie do zainwestowania życiowego dorobku wspartego podżyrowanym kredycikiem. Efekt zerowy. Emerytka zrobiła mi wykład o przerywaniu profesjonalistom, a profesjonalistka Marysia zwróciła uwagę, że jej tu do zupy pluję, a ona do mnie z sercem na dłoni. Pouczające.
Podobni do pani Marysi animatorzy inwestycyjni już wieszczą, że rynek się uspokoił, a co oddał w cenach, da się teraz zarobić. Moim zdaniem to bardzo błędne założenie. Rynek przeżył szok, ale ten szok był bardzo dochodowy dla tych, którzy obstawiali taką opcję. Mieli do tego powody. Zakładałem podobny scenariusz. Choćby tykająca bomba związana z przegłosowaniem zwiększenia amerykańskiego długu mogła stać się katalizatorem tąpnięcia na rynkach, choć te posypały się już po tej informacji, a nie przed nią co de facto oznacza, że stało się właśnie to, co obstawiał rynek, czyli Ameryka wyżebrała sobie kolejną dawkę życia na kredyt, ale przy okazji stało się jasne, że to już podzwonne dla finansowego hegemona.
Dodajmy, niezwykle potrzebnego hegemona, który począwszy od wybuchu II Wojny Światowej stał się jednym wielkim integratorem świata finansów czy też raczej finansów świata. Zasady ekonomicznego bytu państw określone w Bretton Woods wytrzymały spore konflikty lokalne, kilka poważnych społeczno-ekonomicznych zadym z zimną wojną z ZSRR na czele. Warto sobie przypomnieć, że kapitalistyczne banki i państwa finansowały również kraje soviet bloku, o czym lubi się zapominać. Finansowały je w myśl zasady stworzonej w USA i latami sprawdzającej się doskonale: zadłuż się u nas i kup od nas produkty. Tyle, że ów wyśmienity mechanizm popsuł się w trakcie wojny wietnamskiej – jedynej dużej inwestycji bez natychmiastowego zwrotu w ówczesnej historii USA. Zamiast interesu powstało zadłużenie, które ojczyzna wolności spłaciła w najbardziej toporny sposób: drukując papierowe pieniądze bez pokrycia dzięki uwolnieniu dolara z okowów złotego parytetu.
Richard Nixon, który dla mnie jest jednym z największych prezydentów USA zrozumiał, że jedyny sposób wyjścia z tarapatów, to znaleźć sposób na taniego dostawcę amerykańskiego dobrobytu. To dzięki jego polityce rozpoczęto budowę Chin jako zaplecza przemysłowego Ameryki. Mechanizm był prosty: nowy dług służy wspieraniu inwestycji w Chinach, a Chiny kupują ów dług jako swoją długoterminową inwestycję. I właśnie dlatego Chiny są dzisiaj największym wierzycielem USA a światowej gospodarce najlepiej by zrobiła… fuzja tych dwóch krajów – jakby się to ładnie ekonomicznie ujęło, a w praktyce – podbój jednego przez drugi. Byłoby oczywiście milej, gdyby USA podbiły Chiny, ale na to szans niestety nie ma. Niestety, bo stabilności świata zrobiłoby to lepiej niż obecne sejmikowanie, ale USA na taką imprezę po prostu nie stać. Byłoby inaczej, gdyby nie porażka w Iraku planowana jako świetna surowcowa inwestycja.
Kiedy sztabowcy zasiadali do akcji Irak, w odległej Brazylii prezydentem został niejaki Luiz Inacia Lula da Silva, czyli po prostu Lula. Pan prezydent – robotnik i działacz związkowy, obejmował stery w jednym z najbardziej zadłużonych krajów świata, gdzie na dodatek pojawiła się stagflacja. Wygrał, ponieważ powszechnie uważano, że Brazylii już nic nie jest w stanie zaszkodzić więc może oszołom coś pomoże. Okazuje się dzisiaj, że Brazylia jako jeden z niewielu krajów zadłużenie spłaciła i bryluje na salonach jako kraj o rekordowym wzroście. Ba, darowała nawet własne należności niektórym krajom, choćby Mozambikowi (450 mln USD). Ów „brazylijski cud” był możliwy dzięki dwóm czynnikom: roztropnej polityce pobudzania rynku wewnętrznego i odkryciom surowców. Dzisiejsza Brazylia ma 75% energii ze źródeł odnawialnych, a zasoby ropy szacuje się na tyle wysoko, że Brazylijczycy powołali fundusz emerytalny na wzór norweski, który ma im zapewnić przyszłe emerytury. Ramsfeld wiedział co robi, atakując Irak. Planowano szybkie opanowanie kraju, demokratyczne przemiany i finansowanie tych przemian za pomocą długu zaciągniętego w USA i spłacanego w taniej ropie, względnie w koncesjach wydobywczych. Dzisiaj nie byłoby gigantycznego nabitego wojną długu, a rajd surowcowy budżetowi USA pomógłby nie mniej niż Brazylii. Ale stało się inaczej.