Czyli o tym, że na śliskim nie każdy sobie radzi, a wszystkie giełdowe wałki wymyślono bardzo dawno temu.
Kiedy jesienią 1910 na sekretne zaproszenie Senatora Nelsona Aldricha zbierano się na Jeckyll Island, nikt z uczestników spotkania nie zdawał sobie pewnie sprawy, że bierze udział w budowaniu systemu, który na niemalże za 100 lat stanie się absolutnym i niepodważalnym standardem finansowego świata. O ile nikt nigdy nie zweryfikuje wszelkich mitów, które narosły wokół powołanego wtedy tworu, to w zasadzie każdy roztropny konsument wiadomości finansowych musi sobie zadać elementarny trud, którego celem jest ustalenie własnej wersji prawdy. Wersji – bo współczesny świat choć przesycony informacją niemalże do ostatka, nadal skutecznie chroni informację wszędzie tam, gdzie od publiczności chroni ją bariera prawna. I myliłby się ten, kto pomyśli w tym miejscu o armii czy służbach specjalnych. Jednym z bardziej nieprzeniknionych organizmów, mimo iż funkcjonuje w pełnym świetle całego świata jest… System Rezerwy Federalnej w USA.
To nie kolejny demaskatorski cel motywuje mnie do napisania niniejszego tekstu. Pretekstem jest post jednego z czytelników, który słusznie zauważył, że pewnie niezwykle istotne dla współczesnego świata zagadnienie nie było, nie jest i prawdopodobnie nigdy nie będzie publicznie wyjaśniane. Aby jednak przejść do meritum, należy zrobić mały krok wstecz, by wyjaśnić dokładnie, co stało się wiosną 1910 roku.
XX wiek dla światowych giełd zaczął się bardzo podobnie do XXI. Dow Jones osiągnął swój rekordowy poziom 103 punktów w styczniu 1906 i… złapał lekką zadyszkę. Na wygrzanym rynku zadyszka to pierwszy sygnał kłopotów. Trzęsienie ziemi, które w kwietniu 1906 nawiedziło San Francisco stało się symbolem nowej ery. Ceny zaczynały topnieć. Ówczesny rynek akcji nie odbiegał zbytnio od kasyna, a przeciętni zjadacze chleba, których nie było stać na otwieranie rachunków w biurach maklerskich handlowali akcjami u… bukmacherów. Buki, jak to buki, nie wysilali się nawet, aby kupować akcje, sprzedawali ich fantomy sprowadzając inwestowanie do gry o wynik takiej samej, jak w każdej innej sportowej rywalizacji. Nabywcy para-akcji obstawiali po prostu ich dzienny rezultat, nie przejmując się kupowaniem samego papieru. Na szeroko opisywanym w amerykańskiej prasie krawężniku królował day trading, a produktem, który wypromowali bukmacherzy była… krótka sprzedaż.
Przez kolejne miesiące roku kursy leciały w dół nie nadążając za pikującymi nastrojami inwestorów. Rynek odbił się wprawdzie we wrześniu 1906, ale znawcy tematu spodziewali się, że to tylko korekta przed kolejną zwałką. Ulica o wszystko obwiniała trusty i wielkich właścicieli spółek, którzy mieli działać na szkodę wszelkiej maści drobnych posiadaczy. O tym, że owo przekonanie miało swoje uzasadnienie, przekonali się posiadacze akcji United Copper Company. UCC – jeden z ówczesnych blue chipów, był ulubionym aktywem wszelkiej maści małych graczy. Akcje spółki stanowiły powszechnie akceptowane zabezpieczenie, toteż mnożyły się na nich shorty, lewary i wszelkie inne możliwe i niemożliwe do zastosowania instrumenty. Największy pakiet spółki należał do rodziny Heintze. Właściciele, którzy rozwodnili się w hossie po bardzo wysokiej cenie, dostrzegli szansę: zwiększyć udział kapitałowy przy znacznie niższej wycenie. Plan wydawał się dziecinnie łatwy. Rodzina Heintze, w przekonaniu autora operacji Ottona, posiadała większość znajdujących się w obrocie akcji. Celem ataku byli mniejszościowi spekulanci obstawiający kolejne spadki. Ewidentnie grali na krótko. Zabijał ich ostry wzrost kursu.
Heintzowie działali wspólnie z królem nowojorskich spekulantów Charlesem Morse – autorem wielu manipulacji giełdowych. Wspólnie z nim kontrolowali kilka banków. Mimo to ich plan nie spodobał się największym bankierom. Operacja, którą planowali wymagała ogromnych nakładów, a zysk zależał od tego co i kto będzie trzymał w swojej talii. Otto Heintz był pewien, że kontroluje większość istotnych pakietów. Jego determinacja zwyciężyła i autorzy manipulacji przystąpili do dzieła, opierając się na maksymalnym finansowaniu z instytucji, które kontrolowali.
W poniedziałek 14 października 1906 Otto Heintz rozpoczął agresywny wykup akcji własnej firmy. Kurs poszybował z 39 do 52 dolarów. Choć do akcji użyto wielkich pieniędzy, akcje własne Heintzów spuchły prawie dwa razy. Banki odetchnęły z ulgą. We wtorek 15 października wszystkich posiadaczy szortów wezwano do wydania posiadanych przez nich akcji. Rynek przeżył szok, a cena skoczyła do 60 dolarów. I kiedy tylko wydawało się, że plan działa, nagle nie wiadomo skąd pojawiła się wielka podaż tanich akcji UCC. Jeszcze tego samego dnia kurs spadł do 30, a w środę do 10 dolarów. W czwartek Heintzowie byli już bankrutami. Wraz z nimi wszystkie instytucje finansowe, które finansowały ich operację.
Ów incydent uruchomił reakcję łańcuchową nazwaną później paniką bankową 1907 roku. To, co się działo dalej jako żywo przypomina wydarzenia z roku 2008, tyle że bohaterami wydarzeń były zupełnie inne banki. Analogia jest jednak jeszcze jedna: wybawca. W 2008 był nim FED; w 1906 sędziwy J.P. Morgan – bankier, który dla jednych jest wielkim obrońcą systemu bankowego, dla innych cynicznym graczem, który całą operację przygotował i uruchomił tylko po to, aby dokonać konsolidacji rynkowej, o której nie chciała słyszeć ówczesna administracja.
Choć osobiście uważam, że wśród bankierów nie ma altruistów, to ważniejsze jest co innego. Departament Skarbu USA został skutecznie zarażony jedną ważną myślą: system bankowy musi być centralnie sterowany. Teoretycznie to kwestia oczywista. Ale tylko teoretycznie, bo w USA z koncepcją banku centralnego zawzięcie walczono, a historia tej wojny to wzlot i upadek First a następnie Second Bank of United States. Zgodnie z ideą ojców założycieli emitentem dolarów miał być wyłącznie Kongres USA. Skąd taka niechęć ojców założycieli do banku emisyjnego? Jefferson zabiegał w Paryżu o wsparcie finansowe rewolucyjnej Francji dla sprawy amerykańskiej niepodległości i nauczył się przy tej okazji sporo o problemach związanych z emitowaniem pieniędzy, a także o efektach ich niekontrolowanej emisji (opisywany już bank Johna Law). Takie same poglądy wyznawał Madison – główny edytor konstytucji. Founding Fathers wiedzieli doskonale, że system bankowy to jedynie pierwsza pochodna związków bankierskich, które finansowały europejskich władców od stuleci. Finansowały, ale i trzymały za twarz – oczywiście w takt cyklicznych pogromów.
Kiedy w listopadzie 1910 Nelson Aldrich zapraszał bankierów do klubu na Jeckyll Island było już jasne, że polityczny grunt pod powstanie banku centralnego został właściwie przygotowany. Panika z 1907 roku opanowana wyłącznie dzięki wsparciu J.P. Morgana zdawała się być żywym dowodem, że centralizacja systemu bankowego jest bezwarunkowo potrzebna, a naruszenie konstytucyjnych pryncypiów USA – nieuchronne.
Choć nigdy nie poznamy personaliów wszystkich uczestników owego pamiętnego spotkania, wiadomo dokładnie czego chciał i co na nim promował jeden z najbardziej prominentnych uczestników. Paul Warburg – dziedzic znanej europejskiej fortuny bankierskiej przybył do USA na początku XX wieku i dołączył do banku inwestycyjnego Kuhn, Loeb & Co – w owych czasach niezwykle potężnej instytucji, która ustępowała wyłącznie potędze J.P. Morgana. Tuż przed apogeum paniki w 1907 roku New York Times opublikował jego memorandum „Defects and needs of our banking system”, nawołujące wprost do powołania centralnej instytucji finansowej. Swoistym kuriozum, który najlepiej świadczy o internacjonalistycznej naturze pieniędzy jest fakt, że Warburg gorliwie zabiegający o sanację narodowych finansów USA, sam… obywatelstwo amerykańskie uzyskał dopiero w 1911 roku!
Tak czy inaczej, uchwalony niebawem Aldrich Bill stał się forpocztą zmian, dzięki którym możliwe stało się powołanie Systemu Rezerwy Federalnej USA. Autorem tej błyskotliwej nazwy, która skutecznie unika jakichkolwiek konotacji z prywatnym albo (co gorsza) centralnym bankiem, jest właśnie Paul Warburg. Kim był polityczny mecenas planowanych zmian? Poza tradycyjną dla amerykańskich elit przynależnością do loży masońskiej, Nelsona Aldricha nie łączyło zbyt wiele z ojcami założycielami. Angażował się w serie budzących kontrowersje operacji kapitałowych, specjalizował się w ultra twardym lobbingu, a inwestując w Kongo ochoczo wspierał belgijskiego króla Leopolda II – zapalonego fana niewolnictwa i katorżniczej pracy w ich wspólnych kopalniach. Aby ocenić obiektywność ocen przewodniczącego Narodowej Komisji Monetarnej warto jeszcze dodać, że wybrańcem serca jego córki został John D. Rockefeller Jr.
W Wigilię Bożego Narodzenia 1913 roku prezydent Wilson podpisał ustawę, dzięki której wyłącznym emitentem pieniędzy stał się System Rezerwy Federalnej, czyli de facto bank centralny USA. Od tej pory wszelkie istotne operacje amerykańskiego budżetu państwa musiały być prowadzone za pośrednictwem prywatnej instytucji. W tym miejscu, jak łatwo sobie wyobrazić, rozpoczyna się szereg niekończących sporów. O ile powszechnie wiadomo, że system tworzy 12 prywatnych banków, które na powierzonych im obszarach zrzeszają mniejsze i wspólnie emitują pieniądze, to po dziś dzień nie ustalono DO KOGO owych 12 banków federalnych należy :). Kompromitowani przez oficjalnych publicystów amatorscy badacze donoszą o różnych, raz mniej raz bardziej egzotycznych szczęśliwych posiadaczach amerykańskiej drukarni pieniędzy. I w całej sprawie nie byłoby nic dziwnego, gdyby nie fakt, że w żadnych dostępnych dokumentach FED czy Departamentu Skarbu nie podaje się tej istotnej (było nie było) informacji. Powód? Banki Rezerwy Federalnej są po pierwsze prywatne, po drugie nienotowane i jako takie nie podlegają kontroli SEC, czyli odpowiednikowi naszego KNFJ Ciekawe prawda? Oczywiście wszędzie można znaleźć informacje o tym, że kontrola federalna nad systemem jest tak ścisła, że aż prywatne banki państwowe (bo tak należałoby w tym miejscu tłumaczyć określenie „federalne”) należałoby uznać za znacjonalizowane.
I tak oczywiście można by przyjąć, że FED powstał pro publico, bono a szefów i pozostałych gubernatorów FED wybiera się w publicznym i wolnym konkursie. Ustalanie czy tak jest, czy nie wykracza zdecydowanie poza możliwości tego bloga. Z drugiej strony w jego możliwościach mieści się próba odpowiedzi na, wydawałoby się, proste pytanie, po co FED powstał w takiej, a nie innej postaci?
Powód był prosty, a pomysł genialny. Pozwalał na rozwiązanie wszelkich problemów z emisją pieniądza i to w zasadzie za jednym zamachem! Jak pamiętamy każdy rząd ma zawsze problem z bazą emisyjną. Aby pieniądze nie zamieniły się w kawałki papieru, czymś muszą być zabezpieczone, albo przynajmniej muszą w to wierzyć obywatele. Rewolucyjna Francja opierała pieniądz na znacjonalizowanych majątkach kościelnych, a taki na przykład Bank of England na przychodach podatkowych z gruntów rolnych.
FED dał możliwość emitowania pieniędzy w oparciu o dług Departamentu Skarbu. Tym samym w praktyce amerykański dolar znalazł pokrycie jedynie w umowie społecznej i niczym więcej, bo z wymienialnością na złoto poradzono sobie prędko.
Konstrukcja, w której całe to przedsięwzięcie nabiera dodatkowej legitymacji, to właśnie mariaż publiczno-prywatny, nawiasem mówiąc socjotechniczny majstersztyk. Ów dług, pod którego zabezpieczenie FED emituje dolary, to obligacje skarbowe USA. Tym samym FED otrzymuje nie tylko wynagrodzenie za emitowanie dolarów, ale również odsetki od deponowanych pod zabezpieczenie emisji pieniędzy obligacji. Ale w tym miejscu pojawia się drobna niespodzianka: gross zysków FED wraca do Departamentu Skarbu, czyli za zabezpieczenie pod emitowane dolary płaci w zasadzie sam sobie. Oczywiście bankom federalnym zostaje jakieś 5% zysków tej instytucji i, choć co rok są to setki milionów dolarów, i tak mieszczą się w budżecie na waciki. Gdzie są prawdziwe konfitury? Tam, gdzie zwykle: w spiżarni. Udział w systemie FED zapewnia najważniejszą kwestię świata finansów: dostęp do olbrzymich zasobów pieniężnych. W efekcie prawdziwe pieniądze zarabia się nie na samym FED, ale niejako przy okazji, a sam proces nie ma końca, bo – jak każdy łatwo stwierdzi, dług państwowy nieustająco narasta, toteż nieustająco narasta emitowanie pieniądza! Prawdziwe perpetuum mobile. Jak to działa?
Przećwiczmy sobie mechanizm produkcji 1.000 USD. Departament Skarbu wysyła do FED 1.000 USD obligacji skarbowych. Pod ich zastaw banki systemowe uruchamiają prasy wedle klucza, którym zawsze steruje najsilniejszy z banków FED, czyli Federal Reserve Bank of New York. I teraz drobna uwaga dla tych, którzy nie studiowali ekonomii. Bank to najdziwniejszy biznes we wszechświecie. Jako jedyny może legalnie prowadzić działalności na zasadzie iluzji, której praktyczne zastosowanie za chwilę prześledzimy.
Wyobraźmy sobie, że owe świeżo wyprodukowane 1.000 USD oddział Nowy Jork przeznaczy na depozycik w wybranym swobodnie banku komercyjnym. Ów bank utworzy rezerwę obowiązkową w wysokości 30 USD ( 3% wkładu dla bezpieczeństwa he he), a resztę kwoty czyli 970 USD zainwestuje, czyli… zamieni na przykład na depozyt w kolejnym banku. Ten otrzymawszy lokatę 970 USD, karnie odpisze rezerwę obowiązkową czyli 29 USD, a kwotę 941 USD… no właśnie! Również zainwestuje. W efekcie inicjalny depozyt zamieni się w rezerwy obowiązkowe od każdej kolejnej lokaty, co w efekcie z 1.000 USD pierwotnego depozytu wygeneruje ponad 30.000 USD bankowych aktywów! Dodajmy, że o ile pierwsze 1.000 USD do swego wyprodukowania wymagało obligacji skarbu USA, to kolejne wyprodukują się już w samych komercyjnych bankach! Bazą emisyjną będzie przecież złożony depozyt, a cały proceder w każdej książce od finansów nazywa się zawsze tak samo: model kreacji pieniądza. Jak widać na powyższym przykładzie – w istocie tak właśnie jest :).
Ale żeby nie było tak słodko, łatwo zauważyć, gdzie się zaczyna problem. Pojawi się wtedy, gdy banki owych wykreowanych pieniędzy nie będą w stanie sobie wzajemnie pozwracać. Taka sytuacja może mieć wiele przyczyn, ale:
Od czasów Johna Law tym, co prędzej czy później zabija papierowy pieniądz jest giełdowa spekulacja.
Każdy z nas pamięta uzasadnienia szoku z 2008 roku. Nieruchomości i instrumenty pochodne. Można to jednak było wyjaśnić prościej. W przykładzie powyżej 1.000 USD FED zamieniło się ponad 30.000 USD. Wyobraźmy sobie, że zamiast wzajemnych lokat te środki były wzajemnie inwestowane, czyli bank B zainwestował w fundusz nieruchomościowy banku C (większe zwroty), bank C w D i tak dalej. W efekcie fundusze puchną, a więc ceny nieruchomości rosną. Każda hossa ma jednak pewien wyraźny limit, ponieważ:
Zawsze na końcu procesu jest statystyczny Kowalski i jego zakupy. Jeśli ograniczy mu się możliwości kupowania lub zwątpi w bezpieczeństwo systemu, zaczyna się kryzys.
Banki mogą skapitalizować wielkie fundusze, które wybudują miasta nawet na pustyni, ale na koniec dnia ktoś w nich musi chcieć zamieszkać. Dopiero wtedy powstanie wokół miejski biznes, który będzie chciał wynajmować biura i powierzchnie handlowe. Tymczasem paradoksem wszelkiej maści kryzysów jest to, że prędzej środków zaczyna brakować kupującym niż finansującym inwestycyjne projekty. Przyczyna owego paradoksu jest prosta. Instytucje tworzące rynek prędzej czy później zdają sobie sprawę z tego, że rynek jest już zbyt rozgrzany i zaczynają go schładzać zawsze w taki sam sposób: ograniczając dostęp do pieniędzy. Tyle, że najpierw Kowalskim, a dopiero później zależnym od siebie rynkowym graczom.
Kryzys roku 2008 rozpoczął się dokładnie tak samo jak panika w 1907. Aktywa, czyli zainwestowane w akcje środki banków zaczęły dramatycznie spadać, tym samym ich wypłacalność stawała pod znakiem zapytania. Jak pamiętamy FED, dokładnie tak samo jak JP Morgan w 1907, ruszył na ratunek chwiejącego się systemu bankowego. Ale wszystkich nie uratował. Ben Bernanke głównodowodzący FED tłumaczył to tak:
„Rozumiałem, jak niebezpieczny jest upadek Lehmana, ale ten bank padł ofiarą współczesnego runu. Nikt nie chciał mu nic pożyczyć, a my nie znaleźliśmy podstawy, aby pożyczyć mu cokolwiek”
Ciekawe stwierdzenie. Szczególnie dzisiaj, kiedy maszyny drukarskie idą pełną parą. Jak się dzisiaj okazuje, aktywa pozostałe po Lehmanie nie wynoszą 0. Warto zauważyć, że w zasadzie wszechmocna instytucja jaką jest FED, nie wyciągnęła Lehmana z opresji. O ile nie wiadomo dlaczego się tak stało, można by znaleźć w historii pewne analogie. Otto Heinze – nieszczęsny spekulant akcjami United Copper, wiedział co może oznaczać jego upadek. Dlatego zwrócił się o pomoc do ówczesnej wszechpotęgi – J.P. Morgana. Bez skutku. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że odmowa uruchomiła proces upadku banków, który zahamował później… ten sam J.P. Morgan!
W 2008 roku cały świat zaczął emocjonować się długiem. Cały zadrżał w posadach w nabożnym przerażeniu. Zdumieni obywatele różnych krajów dowiedzieli się, że ich państwo bankrutuje, zaraz zbankrutuje albo może zbankrutować. Pierwsze strony gazet wypełniły doniesienia o długu publicznym i przeliczanie go na głowę każdego mieszkańca. Oś systemu – jedyne zwycięskie supermocarstwo, okazało się kolosem na glinianych nogach i to w zasadzie wydanym na łaskę swego azjatyckiego głównego wierzyciela.
Ale kto komu, co i za co był winien nie wyjaśniano ani wtedy, ani dzisiaj. I tym właśnie zajmiemy się w kolejnym odcinku :).