Czyli o tym, że gospodarce przydaje się obca wojna
– Nazwisko?
– Bauer. A Pana?
– Oppenheim.
– Dokumenty!
Zwalisty dżentelmen z sumiastym wąsem wbił stropiony wzrok w zielone książeczki dowodów tożsamości. Wysiłek myślowy orał tłuste bruzdy na jego niskim czole, a mózg, nienawykły do pracy na nietypowych algorytmach, parował mocno acz niezauważalnie. Skupiałem wzrok na wielokrotnie malowanych prętach, które oddzielały świat poczekalni od świata cerbera, gdy ten trudził się nad oceną jakości naszych przepustek. Czas płynął, problem puchł, nadszedł czas na przejęcie inicjatywy.
– A może do dyrekcji Pan zadzwoni? – zaproponowałem uprzejmie.
Błąd. Funkcjonariusz prześwidrował mnie wzrokiem sugerującym doświadczenia śledcze z czasów, które dzieliło od współczesnych na oko 40 kilogramów i hektolitry napojów alkoholowych, z którymi krajowy monopol spirytusowy miał raczej niewiele wspólnego.
– Spieszy się Panom gdzieś? – dopytał służbiście, poprawiając czapkę z godłem RP.
– Owszem, jesteśmy umówieni z dyrektorem na 9.00, a jest już 9.10.
– A ja – zauważył ktoś za moimi plecami – jestem tu dowódcą ochrony. I jak mi się Panowie nie spodobacie, to z żadnym dyrektorem się nie zobaczycie.
Autorem tego oświadczenia był osobnik, którego do Szydłowca rzuciła zapewne jakaś poważna skaza na zawodowym życiorysie. Trudno orzec, czy ten sprężysty jegomość o aparycji przedwojennego oficera zaliczył tylko wypadek ze skutkiem śmiertelnym po pijaku, czy też podpadł po prostu „po linii i po bazie”, choć musiała być to wtedy poważna podpadziocha. Faktem było, że stał właśnie przed nami w dużych ciemnych okularach, założonych mimo rachitycznej żarówki dyndającej sennie u powały portierni.
– My – włączył się w wymianę zdań kolega Robert – jesteśmy tu służbowo. Kredytujemy ten wasz zakład, a jak go kredytować przestaniemy, to najprawdopodobniej za chwilę upadnie, wiec może jednak zaprowadzi nas pan do Dyrektora.
I byłby to teoretycznie argument rozstrzygający. Byłby zaiste, ponieważ – jak Polska długa i szeroka – zazwyczaj w podobnych sytuacjach się sprawdzał. Tu miało się niebawem okazać, że niekoniecznie.
– A skąd ja mam wiedzieć – zawiesił głos dowódca – że wy to faktycznie wy?!
Pat. Ulgę funkcjonariusza w okienku zdawała się zwielokrotniać skoczna muzyczka dobiegająca ze stojącego pod oknem radia marki Dana. Natychmiast przypomniałem sobie, że w okresie środkowego Jaruzela ja również posiadałem takowy odbiornik, który umilał w sposób zasadniczy noce na żeglarskich obozach. I to jak umilał… Czar wspomnień rozlał mi się po neuroreceptorach.
– Co Pana tak śmieszy?! – najeżył się dowódca. – Dla mnie to pachnie próbą nielegalnego przeniknięcia na teren zakładu zbrojeniowego!
Był luty 1993. Jakieś pół godziny staraliśmy się przebić przez biuro przepustek Zakładów Elektroniczych Profel, będących oddziałem zamiejscowym Centrum Naukowo-Produkcyjnego „UNITRA RADWAR”. Trzeba zaznaczyć, że branża zbrojeniowa nie miała się w owym czasie najlepiej. Tradycyjne rynki eksportowe obejmowały szeroko rozumiane kraje demokracji ludowej, a te od czasów upadku ZSSR albo się usamodzielniły, albo tez ich dalsze wspieranie wojskową myślą techniczną stało się nieco passé. Powyższe szczególnie odbijało się na grupie RADWAR, która niegdyś odnotowała zasadnicze sukcesy na odcinku budowy osłony radarowej… Libii.
Towarzysz Kadafi dla współczesnych jest satrapą obalonym w trakcie rewolucji z 2011 roku. W praktyce ocena tej – bez wątpienia historycznej – postaci nastręcza zasadniczych problemów, szczególnie jeśli oceniający weźmie pod uwagę… ropę naftową i uzyskiwane dzięki niej wpływy. Towarzysz major niezwłocznie po dokonaniu bezkrwawego przewrotu (1 września 1969) przeprowadził nacjonalizację przemysłu, wydalił z kraju niemal całą społeczność włoską (kilkanaście tysięcy osób), a na dodatek wyrzucił z Libii amerykańskie i brytyjskie bazy wojskowe. Wielki przywódca rewolucji wyrażał przekonanie, iż dochody z ropy i gazu powinny cieszyć libijski dumny lud, toteż zagarnąwszy dochody z handlu owymi, przystąpił do kompleksowej modernizacji kraju. Walka z analfabetyzmem, darmowa opieka medyczna, darmowe studia i praca w rosnącym sektorze publicznym zapewniała Kadafiemu realne poparcie, a dochód narodowy na głowę mieszkańca w 1979 roku przekroczył 8 tys. USD i był wyższy niż we Włoszech i Wielkiej Brytanii. Owa prosperity trwałaby zapewne do dzisiaj, gdyby nie wielkie ambicje umiłowanego przywódcy. Wódz przekształcił bowiem republikę libijską w autorski system rządzenia, co w praktyce sprowadzało się do monarchii zapakowanej w ludowo-rewolucyjne imponderabilia. Zasadniczym grzechem Kadafiego była jednak aktywna wojna z Zachodem, realizowana za pomocą ochoczego wspierania organizacji terrorystycznych – począwszy od IRA, skończywszy na rewolucyjnym froncie południowego Sudanu. Pasmo libijskich sukcesów zahamowała zmiana na fotelu prezydenta USA. Państwo oficjalnie popierające terroryzm, a na dodatek sojusznik ZSSR, idealnie nadawało się na obszar wykuwania nowej amerykańskiej twardości. W sierpniu 1981 flota USA przeprowadziła ćwiczenia naruszając wody terytorialne Libii. Libijskie samoloty, które pojawiły się w okolicy, ostrzelano, a dwa z nich strącono. Kadafi był wściekły, świat – zadowolony. Jawny promotor terroru otrzymał ważną lekcję. Warto dodać, że systemy radarowe libijskich Su okazały się bezradne wobec amerykańskich rakiet. Powyższa konkluzja szła jednak znacznie dalej, a pułkownik Kadafi uświadomił sobie, że myśl techniczną do radzieckiej broni trzeba jednak pozyskiwać gdzie indziej niż w Moskwie. Tu niezwykle pomocne okazały się rozliczne przyjaźnie, nawiązane przy okazji szkolenia terrorystów palestyńskich w… Polsce. W efekcie Libijczycy wylądowali w RADWARZE, otwierając nową kartę w dziedzinie tradycyjnej przyjaźni polsko-libijskiej. W 1993 nie było już po niej śladu, a nie pomógł jej również zgrzyt związany z rajdem lotniczym nad Libią z kwietnia 1986.
– Zbrojeniowy to ten zakład pewnie długo już nie będzie – zauważył filozoficznie Robert, a nerwowe ruchy wąsacza w kantorku dowodziły, że podobne konkluzje przychodzą do głowy nawet tutejszej ochronie. – My – podkreślił dobitnie – jesteśmy tu właśnie po to, aby w takiej transformacji pomóc i przestawić zakład na tory cywilne.
Gdyby frustracja mogła się skraplać, okazałoby się zapewne, że stoimy na skraju wodospadu. Lokalny Wodzu, jeszcze przed chwilą sprężysty i oficjalny, oklapł i zapadł się w sobie, po czym obrócił się na pięcie i… odszedł.
– Zdzichu bardzo to przeżywa – wyjaśnił usłużnie wąsacz. – On, wiecie Panowie, w terenie kiedyś działał! Takie odcinki zabezpieczał, że ho ho! – Wąsy uniosły mu się nieco na samo wspomnienie sukcesów dowódcy, omawianych pewnie wielokrotnie podczas nudnej służby. Ręka mimowolnie powędrowała do paczki papierosów, która nie nosiła choćby cienia śladu państwowej banderoli. Zmierzyliśmy się wzrokiem.
– Drugie piętro, pokój 205. Czekają już na was.
Ruszyliśmy przed siebie w takt kojących pojękiwań emitowanych przez wyrób Fabryki Mebli Giętych w Radomsku, na którym to wąsaty funkcjonariusz kolebał się systematycznie, zaciągając dymem. Pod zamkniętymi powiekami migał mu pewnie las i młode dłonie zaciśnięte na pepeszy, dzięki której pracowicie utrwalał w Świętokrzyskiem zdobycze socjalizmu.
W sekretariacie, jakich widziałem dziesiątki pomiędzy Odrą a Bugiem, sekretarka z trwałą „na aniołka” bez słowa wskazała ręką na obleczone pikowanym skajem drzwi do gabinetu z napisem Dyrektor. Za nimi, w kłębach papierosowego dymu, czaił się konferencyjny stół, zgodnie z PRLowska tradycją zespolony z biurkiem głównodowodzącego. Sina zawiesina wewnątrz korespondowała wyśmienicie z deszczem, który z uporem godnym lepszej sprawy atakował pozatykane tu i ówdzie watą okna. Tutejsi menedżerowie w silnej grupie zasiadali tradycyjnie plecami do okna, oczywiście w wielkich przyciemnianych okularach. Produkcja specjalna. Mały kamuflaż przypominał zapewne stare dobre czasy w resorcie.
Dyskusja przy stole nie kleiła się wcale. Czas mierzyły pety garnące się tłumnie do wielkich porcelanowych popielniczek, nawykłych zapewne bardziej do większego tempa spraw i znacznie gorętszych dyskusji. Zasady mają jednak to do siebie, że wymagają zazwyczaj pieniędzy, aby mogły być właściwie stosowane. Ich dotkliwy brak skutecznie doginał kręgosłupy dumnych menedżerów, którzy jeszcze wczoraj byli tu i tam na robotach takich, że samo wspomnienie rozjaśniało ich twarze niczym błysk flesza. Przeszłość odchodziła jednak coraz dalej od dni wypełnionych beznadziejnym zabieganiem o zlecenia i marszami po produkcyjnych halach, które powolnie zapadały w sen. Spłoszone spojrzenia upewniały, że cały zakład lotem błyskawicy obiegła hiobowa wieść: „przyjechała Bundeswehra!” W oczach zespołów, leniwie kręcących się przy rozbebeszonych cielskach T55AM, czaiła się z trudem ukrywana niechęć. Widzieli doskonale, że SKO – 1 nie zapewni im już żadnej bezpiecznej perspektywy.
Do sali konferencyjnej powróciliśmy już po wzajemnym rozpoznaniu. Uchwyciwszy przyczółki taktyczne zajęliśmy pozycje wypadkowe naprzeciw rubieży obsadzonej przez siłę żywą przeciwnika. Wypadało zaraz przejść do natarcia flankowanego ogniem artyleryjskim, ale wszelkie plany ataku i obrony pokrzyżował… dyrektor zakładu. Zdjął okulary i zapakował je z troską do eleganckiego czarnego etui. Kiedy zniknęły w małym sarkofagu wspomnień, spojrzał nam głęboko w oczy i zapytał:
– Panowie, co z nami będzie?
Zapadła krępująca cisza. Na to pytanie nie było dobrej odpowiedzi.