Czyli o tym jak się ma Kredyt Bank do Fozz, garnitur Bytomia do czeskiej obrabiarki i jak to się wszystko ma do polskiej bankowości.
Siedziba Powszechnego Banku Kredytowego piętrzyła się dumnie nad rondem de Gaulle’a i zajmowała budynek znany wszystkim warszawiakom jako „Dom Partii”. Jeszcze niedawno na głównym frontonie wisiał tu transparent „Od socjalistycznej odnowy nie ma odwrotu”, a towarzysze z politbiura zmagali się w walce z pękającą w szwach ludową rzeczywistością. Zaczynałem pracę w budynku, który symbolizował wszystko to, co w poprzednim ustroju mi się nie podobało. To tutaj planowano gospodarcze zwroty minionych dekad. Teraz umieściła się tu GPW – serce rynku kapitałowego. Chichot historii zdawał się nieść po korytarzach.
Inna sprawa, że ów gmach jeśli nie otwierał, to przynajmniej plasował się w ścisłej czołówce warszawskich prestiżowych budowli. Zarząd banku dysponował wspaniałymi gabinetami zlokalizowanymi na imponującym pierwszym piętrze. W owych czasach trudno było w Warszawie o bardziej spektakularne wnętrza, co – jak kto woli – świadczy o moim marnym guście albo jakości socrealistycznej architektury. Uroki dawnej siedziby Komitetu Centralnego PZPR dostrzegło wiele instytucji finansowych, co najlepiej oddawało miejsce budynku w biurowym rankingu ówczesnej Warszawy. Nic dziwnego, projekt trójki architektów (Kłyszewskiego, Mokrzyńskiego i Wierzbickiego) do dzisiaj broni się dostojeństwem, którego podówczas trudno było się doszukać w większości znacznie nowszych budowli. Cóż, władza doskonale wie, że szata jednak zdobi :).
Lokalizacja PBK w tym a nie innym miejscu mówiła jednak coś jeszcze. Władze banku były na najbliższej z możliwych orbit wokół centralnej planety ówczesnej polskiej bankowości. Marian Krzak – ojciec założyciel postpeerelowskiej bankowości, jest postacią, o której nie przeczytamy zbyt wiele. A szkoda, bo to on właśnie dzierżył ster ministerstwa finansów w okresie przygotowania, egzekucji i zniesienia stanu wojennego. Dzięki mediom i polityce wiemy dużo o kopalni Wujek, aresztowaniach i internatach, ale o kulisach ogłaszanego w tym okresie bankructwa PRL wiemy stosunkowo niewiele. Jak łatwo sobie wyobrazić, taki krok – i to na różnych szczeblach musiał być przygotowany i „menedżowany” wkrótce po jego podjęciu. Niezbędne było zapewne również kontynuowanie nieoficjalnych roboczych kontaktów z prywatnymi i publicznymi instytucjami finansowymi – ówczesnymi wierzycielami PRL. Najlepiej do tego typu kontaktów nadawał się Wiedeń. Ambasador Krzak opuścił ten trudny odcinek dopiero w 1988 roku po to, aby w NBP zająć się… wydzieleniem zeń banków komercyjnych. W tym samym 1988 roku z prestiżowej placówki PeKaO S.A. w Paryżu wróciła szefowa tamtejszego dealingu Ewa Kawecka. Wylądowała w fotelu Dyrektora Departamentu Operacji Zagranicznych PKO BP. Ów departament na przełomie lat 80-tych miał niezwykle kluczowe znaczenie dla całej polskiej transformacji. Nie ma się zatem co dziwić, że Państwowy Bank Kredytowy S.A., który już pod kierownictwem Kaweckiej staje się Powszechnym Bankiem Kredytowym S.A., mógł sobie pozwolić na tak spektakularną siedzibę. Osób o prominentnych powiązaniach nie brakowało również w radzie nadzorczej – tym samym na bankowych korytarzach roiło się od rozmaitych duchów. Nic dziwnego, to w PBK S.A. krzyżowały się interesy RDS Bankier Szczawińskiego, AWALO Olawy, Telegrafu i wielu innych interesujących aktywów tego banku, pośród których największe wrażenie robił zawsze Kredyt Bank S.A. Instytucja, która bez PBK ani nie mogłaby powstać, ani tym bardziej istnieć. W odróżnieniu od samego FOZZ, który był już wtedy przeszłością, niektóre jego „odpryski” radziły sobie jeszcze wtedy zdumiewająco dobrze.
Powyższe działo się jednak w zaciszu najważniejszych gabinetów. Dzień codzienny gmachu CBF taktowały śniadanka i obiadki w odziedziczonej po ancient regime’u stołówce. To tutaj, wzorem politycznych działaczy, kadry polskich finansów spożywały na śniadanie tatarek okraszony cebulką i ogóreczkiem. Choć ceny nie odbiegały tu zasadniczo od rynkowych, to budżet bankowca zdecydowanie poprawiał już abonamencik obiadowy. Powyższe wprowadzało też pewne zmiany na panującym w podziemiach klimacie. Śniadanka dostępne były dla każdego śmiertelnika, obiadki wyłącznie dla posiadaczy abonamentów. Egzekutorem tej zasady był funkcjonariusz służby ochrony zasiadający na stołeczku przy wejściu. Dziwnym zbiegiem okoliczności funkcjonariusze straży CBF wzbudzali pewien respekt, a jak przynajmniej dwukrotnie udało mi się zauważyć, prawdziwy lęk niektórych gości :).
Wspomniane rozróżnienie implikowało klimat, jak i dobór konsumentów. O ile na śniadania obficie spływał tworzący się „rynek kapitałowy”, to na obiadki masowo stawiała się urzędnicza maszyneria, pośród której demokratycznie pojawiały się czasem najwyższe szarże, zdobywając tym samym naturalne uznanie współpracowników. Siłą rzeczy śniadanko i obiadek cechowała też zupełnie inna atmosfera. W bufecie gromadzili się „gracze” lub jak kto woli arcyciekawy tłumek entuzjastów początkującej GPW. I choć może się to dzisiaj wydawać nieprawdopodobne, w owym gronie często pojawiali się… pracownicy w zasadzie wszystkich biur maklerskich, które w budynku Giełdy musiały mieć przecież swoją filię. Były to czasy, kiedy kolory bardzo pomagały w podejmowaniu decyzji :).
Dla mnie najważniejszy był jednak mój Departament Trudnych Kredytów. Misyjność tej organizacji natychmiast mi się udzieliła. W chwili gdy dołączyłem do zespołu materializował się wreszcie długo wypatrywany instrument: Bankowe Postępowanie Ugodowe, wzorowane na „Chapter 11” amerykańskiego prawa upadłościowego. Zamiast kostycznego postępowania układowego bank otrzymywał do ręki nie byle jaki instrument: postępowanie oddłużające, w którym odgrywał istotniejszą rolę niż sąd. Szykował się przełom w restrukturyzacji.
Oczywiście ja, jako 22-latek, mogłem sobie co najwyżej zrestrukturyzować zawartość własnego biurka. Trafiłem jednak w oczekiwania Krzyśka Czerkasa – vice Dyrektora Departamentu. Napisałem pod DOS-owym lotusem prosty programik i rozpocząłem agregowanie danych finansowych nadzorowanych przez departament przedsiębiorstw. Z czasem dodałem mały model prognostyczny. Liczyły się wskaźniczki, projekcje na owe czasy bajka. Koleżanki i koledzy byli bardzo zadowoleni. A ja przez przypadek dokonałem swojej pierwszej restrukturyzacji :). Ciągłe klepanie sprawozdań wyostrzyło mi uwagę i dzięki temu zorientowałem się, że jedno z „naszych” przedsiębiorstw może mieć papiery wartościowe wynoszące ponad dwukrotność naszego „niespłacalnego” kredytu. Na wyjazd w teren zdołałem namówić jedną z departamentowych prawniczek. Na miejscu: victoria! Polam Pułtusk wyposażony na kombinatowe pożegnanie w pulę akcji Elektrimu miał ich aż nadto, aby nie tylko spłacić nasz kredyt, ale wymiernie poprawić swoją sytuację finansową. Panowie z dyrekcji… nie wiedzieli o istnieniu GPW. W tamtych czasach nie była to wcale specjalnie popularna instytucja i znana na pewno mniej niż giełda w Słomczynie :). Kredycik w Polamie był mały, ale stał się dla mnie przepustką do merytorycznego zespołu.
Pebek w latach 1993-95 to była dla mnie prawdziwa szkoła życia. To tam mogłem zobaczyć, że bank jest w stanie skonwertować dług na akcje i sprzedać je z zyskiem (POLAM Wilkasy, a przede wszystkim PZZ Płońsk, gdzie skonwertowano nie tylko dług, ale również skapitalizowane odsetki); że nie jest w stanie pomóc przedsiębiorstwom, które nie miały ekonomicznego sensu (ZPC URSUS, ZR GIZYCKO); że potrafi pomóc tym, którzy mają na siebie pomysł (ZT ELEMIS, LAMINA, POLCOLOR Piaseczno); oraz że nigdy nie zdoła sprzeciwić się wielkim organizacjom związkowym (FSO ŻERAŃ, URSUS).
Był to jedyny okres, kiedy wiek nie miał najmniejszego znaczenia; na pytanie o cash flow główne księgowe otwierały oczy w bezbrzeżnym zdumieniu. Dużo czasu spędzałem wtedy „w terenie” i przekonałem się na własnej skórze, że bez zrozumienia zakładu, który ma się restrukturyzować, nic nie może się udać. A sytuacje zdarzały się rozmaite.
Pewnego razu, odziany w świeżo nabyty garnitur marki Bytom, idę na wydział w przekonaniu, że solidną agitacją, podpartą kilkoma „kurwami”, zmobilizuję wreszcie facetów do jakiejś sensownej pracy. Powtarzające się problemy z jakością skutecznie rujnowały wszelkie założenia budżetowe, a bez nich nie mogłem przedstawić prognoz uzasadniających wszczęcie ugody. Na wejściu powitał mnie mur niechęci. Wszechobecny zapach chłodziwa mieszał się z tytoniowym dymem, tworząc jedyną w swoim rodzaju zawiesinę, której nie zapomni nikt, kto bywał na wydziałach mechanicznych. Niemyte od lat szyby skutecznie zagradzały dostęp światła dziennego, a roślinki, wśród których prym wiodły paprotki, wypełniały szczelnie wszelkie dostępne parapety. Ten osobliwy półmroczek rozpraszały jedynie lampki operatorów miłosiernie pochylone nad dziesiątkami mozolnie frezowanych elementów. Kierownik ćmił peta robociarskim sposobem, a z prawej i lewej dołączał do niego „aktyw”. Tłumek gęstniał, nikt nic nie mówił. W smudze światła widziałem wyraźnie znaną mi doskonale z technikum czeską „gitarę”. Bez wahania podszedłem i, choć od ostatniej takiej sztuki minęło już kilka lat, wymieniłem narzędzie skrawające z naruszeniem wszelkich zasad BHP. Rzygnęło chłodziwo, garnitur trafił szlag. Gdy się odwróciłem kierownik bez słowa podał mi rękę. To od niego dowiedziałem się, że czasem, gdy przed fajrantem cylindry trafiają do obróbki, chłopaki zacinają je i wyrzucają jako odpad. W ten sposób produkcja siłowników nigdy by się nie opłaciła. Dlaczego tak robili? Spieszyli się na autobus zakładowy. Po tej wizycie udało się przesunąć odjazd i problemy się skończyły. Dlaczego nikt nie dowiedział się tego wcześniej? Pewnie nikt nie pytał, ani też nie widział potrzeby, aby maszerować do zwykłych roboli. Ówczesne opracowania powstawały rękami konsultantów, którzy niejednokrotnie zakładu produkcyjnego zupełnie nie rozumieli. Ja – jako uczeń technikum, nauczyłem się o nim wszystkiego, co najgorsze. Jak się obijać, jak kraść i tego, co jest uniwersalną dewizą każdej produkcji: ”kierownik wydziału nie przypilnuje, wydział kierownika przypilnuje zawsze.”
Nie brakowało również sytuacji rodem z komedii Barei. Pewnego razu wybieramy się z wizytą do zakładów PROFEL. Zbrojeniówka – więc wejściu na teren towarzyszy sporo ceregieli. Na halach montaż systemu pancerza aktywnego na PT-91 „Twardy”. W sali konferencyjnej wita nas zarząd w „małym kamuflażu”, czyli wszyscy panowie siedzą w olbrzymich ciemnych okularach. Za oknem zgniły listopadowy dzień. Wewnątrz co najmniej głęboka nieszczerość. Na zakładzie plotka: Bundeswehra przyjechała!
Jakże by inaczej. Po zakładzie szwendali się cywile. Bauer i Oppenheim :).