Czyli o tym, że najważniejsze w procesie historycznym są kadry.
Rok 1934 rozpoczął się w Warszawie pod wyraźnym znakiem zbliżenia z Berlinem. Niemiecki kanclerz ostentacyjne zabiegał o dobre relacje, a materialnym dowodem jego intencji było podpisanie 26 stycznia deklaracji o wzajemnym unikaniu przemocy. Owa sympatia miała proste uzasadnienie: echa wojny prewencyjnej mocno wybrzmiały na salonach Europy, a gambit Marszałka mógł się zamienić w realne zagrożenie. O polskiej determinacji świadczyły dobrze dobrane formy nacisku, jak choćby incydent z Wichrem w Gdańsku czy wielka defilada z okazji rocznicy bitwy pod Wiedniem (Kraków,
6 października 1933).
Choć historycy nadal spierają się o to, czy wojna prewencyjna była bluffem czy też realnym planem Marszałka, pozostaje bezspornym faktem, że jej groźba wpłynęła zasadniczo na unormowanie polskich relacji z Niemcami. Warto wspomnieć, że owo unormowanie dotyczyło również kwestii gospodarczych. Pod naciskiem Hitlera zakończono trwającą od 1925 roku wojnę celną i utemperowano wojownicze nastawienie władz Gdańska. Sceptycy twierdzą, że ugodowość Berlina podyktowana była jedynie słabością militarną: Reichswehra była nadal zbyt słaba, aby odeprzeć atak ze wschodu, a armia poborowa (Wehrmacht) miała dopiero powstać. Warto jednak pamiętać, że Niemcy nie mieli żadnych złudzeń co do niskiej pozycji Polski w politycznych rankingach ówczesnej Europy. Berlin wiedział, że akcja militarna Warszawy spotka się z szybkim potępieniem nie tylko akolitów Niemiec, ale również dawnych sojuszników Polski, którzy (np. Francja) poddali się obecnie zupełnie innym politycznym nastrojom.
W dość powszechnym przekonaniu „polska gęś” dławiła się swoim pruskim dziedzictwem. Wydobycie węgla spadło o połowę w stosunku do wyników realizowanych przed wojną, co przełożyło się na porównywalny spadek produkcji stali i jej pochodnych. Powyższe skutkowało zmianą nastrojów i wyraźnym powrótem do proniemieckich sentymentów. Co gorsza, polska armia, mimo swej znaczącej liczebności, błyskawicznie starzała się pod kątem technologicznym. Choć niektórzy badacze wskazują na Piłsudskiego jako głównego hamulcowego modernizacji wojska, bliższe prawdy jest zapewne twierdzenie, iż Marszałek nie widział realnych możliwości dotrzymania kroku wschodnim i zachodnim przeciwnikom. Jak wyznał kiedyś w rozmowie z pułkownikiem Globiszem:
„Marzeniem Niemiec jest doprowadzić do kooperacji z Rosją, jak za czasów Bismarcka. Dojście do takiej kooperacji byłoby naszą zgubą. Do tego dopuścić nie można. Mimo ogromnych różnic w systemach i kulturze Rosji i Niemiec, trzeba stale pilnować tej sprawy. Na świecie powstały już dziwniejsze sojusze. Jak przeciwdziałać? Zależnie od danej koniunktury: bądź nastraszaniem słabszego, bądź kolejnym odprężaniem stosunków. Gra będzie trudna przy paraliżu woli i krótkowzroczności Zachodu oraz nieudania się moich planów federacyjnych”.
Warto zauważyć, że kryzys gospodarczy dodatkowo ograniczył możliwości inwestycyjne armii polskiej, a co za tym idzie – wymiernie redukował możliwość wywierania presji na sąsiadów. W takim wypadku pole manewru ograniczało się już jedynie do odprężenia, a w konsekwencji do wyraźnego zbliżenia z Berlinem lub Moskwą.
Choć to drugie było niemal całkowicie niemożliwe z szeregu powodów, to pomysł zbliżenia z Berlinem nie spotykał się z entuzjastycznym przyjęciem ani w Polsce, ani poza jej granicami. Taki zwrot wyraźnie modyfikował układ sił i solidnie oddziaływał na istniejące sojusze w Europie. Co gorsza, wymiernie wzmacniał Berlin, który od niedawna mógł również liczyć na Mussoliniego. Niechęć polskich politycznych elit do zbliżenia z Niemcami miała swoje oczywiste polityczno-emocjonalne podłoże. Zaplecze Marszałka wywodziło się w większości z grona dawnych poddanych rosyjskich, pełnych uprzedzeń zwłaszcza wobec kolegów z dawnych dziedzin pruskich. Nowe państwo integrowało się mozolnie, czego doskonałym przykładem były żmudne prace Komisji Kodyfikacyjnej powołanej jeszcze w 1919 roku do opracowania jednolitych przepisów prawnych dla nowego państwa. W łonie komisji ścierali się zawzięcie przedstawiciele trzech zaborczych spuścizn prawnych, a rezultatem ich pracy było uchwalenie kodeksu cywilnego w 1934 (po 15 latach prac!) i kodeksu spółek handlowych (1936), który stanowił niemal w całości przeniesienie wzorców niemieckich. Należy rzecz jasna odnotować, iż przedstawiciele dziedzin postpruskich odznaczali się wyraźnym sceptycyzmem w zakresie ocen jakości młodego polskiego państwa i jego osiągnięć, co miało swój oczywisty wpływ na postrzeganie postaw proniemieckich.
Jedynym z niewielu w otoczeniu Piłsudskiego, którzy doskonale rozumieli korzyści wynikające z opcji niemieckiej, był Bronisław Pieracki. Choć należał do ścisłego grona pułkowników, nie cieszył się ich sympatią i niemal od zawsze traktowany był jako autsajder. Ponadto od zawsze wykorzystywany do specjalnych poruczeń, w powszechnej opinii realizował najbardziej skryte posunięcia Marszałka, a przez to niebezpiecznie poszerzał zakres realnej władzy – co przy umiejętności utrzymywania dobrych kontaktów z legionową bazą, pachniało z daleka konsekwentnym budowaniem własnej pozycji politycznej. Niechęć zamieniła się w wyraźną wrogość wraz powołaniem na stanowisko vice premiera i ministra spraw wewnętrznych w czerwcu 1931 roku. Co ciekawe, człowiek, którego przezywano Bronito Pieratini, był jednocześnie legalistą i stawiał na zbliżenie ze środowiskiem mniejszości w Polsce.
W roku 1934 dla niemieckiego i żydowskiego kapitału był już osobą pierwszego kontaktu, a jego polityka wobec środowisk ukraińskich (twarda wobec terroru, ugodowa wobec rozbudowy życia ukraińskiego w Polsce) dawała pierwsze pozytywne efekty. Na firmamencie obozu władzy wyrastała nowa, ważna gwiazda wyposażona w solidne zaplecze polityczno-gospodarcze. Choć wiosna przyniosła kolejne etapy rozprawy z prawicą, Pieracki realizował plan „wyskubania” tych środowisk, które wpisywały się w jego optykę silnego państwa i w tej roli widział prowadzony przez Mosdorfa ONR. Kto wie, jak ułożyłyby się dalsze relacje Warszawy i Berlina, gdyby nie trzy kule, które dosięgły ministra 15 czerwca 1934 o godzinie 15.30. Mimo iż do zamachu doszło w ruchliwym i strzeżonym punkcie miasta (Pieracki wchodził do klubu vis a vis ambasady japońskiej, która dysponowała ochroną), zabójcy nie tylko nie ujęto, ale podjęto za nim niezwykle nieudolny pościg. Szofer ministra, który był tuż obok miejsca zbrodni, zamiast ruszyć w pogoń, namiętnie i długo zawracał na wąskiej uliczce Foksal. Podobnie niemrawo zareagowała ochrona ambasady, a szczytem wszystkiego okazały się problemy związane z uzyskaniem rysopisu sprawcy, którego do końca procesu nie udało się uzgodnić. Całe śledztwo posuwało się bardzo opieszale dopóki „na warsztacie” nie pojawił się trop ukraiński. Dalej poszło już gładko – tym bardziej, iż OUN wydał na ministra wyrok śmierci i prowadził jego obserwację. Powyższe miała również potwierdzać bomba, która zawiodła zamachowca na miejscu ataku i dlatego musiał użyć broni. Bomba, dodajmy, którą bezsprzecznie wykonał sympatyk OUN z Krakowa. Nie wyjaśniono jednak nigdy po co zamachowiec w ogóle zamierzał rzucać bombę, skoro i tak posiadał (jak się okazało skuteczny) rewolwer. Wątpliwości było znacznie więcej, ale sprawę przekuto w rozprawę ze środowiskiem nacjonalistów ukraińskich w Polsce.
Kto faktycznie stał za zamachem? Pośród rozlicznych teorii współcześnie pojawiła się i taka, wedle której za spust pociągnął mąż uwiedzionej przez ministra żony. Skąd jednak miałby bombę? Czy podrzucono ją zatem, aby uwiarygodnić ukraińskie ślady? Na te i inne pytania już nikt nie odpowie. Faktem jest, że 15 czerwca 1934 odszedł z tego świata człowiek, który szalenie uwierał tych, którzy niebawem mieli uchwycić władzę w Polsce, a którym swego czasu zakomunikował Józef Piłsudski: „Panowie, ja widzę rzeczywistość taką, jaka ona jest. Wśród was kogoś takiego nie ma. Jeśli taki ktoś nie znajdzie się, Polski za 10 lat może nie być”.
I być może się znalazł, ale za krótko pożył.