Czyli o tym, że każdy konflikt etniczny ma swoją cenę, swoich ideologów i jasne ekonomiczne przyczyny.
W bieżącym numerze tygodnika „Przegląd” znajdziemy artykuł przypominający rzeź polskiej ludności zamieszkującej Wołyń. Autor zadaje pytanie, dlaczego nikt – wliczając w to znanego z aktywności na froncie walki o pamięć śp. Lecha Kaczyńskiego – nie poświęca temu problemowi należytej uwagi, a ofiarom pogromów nie oddaje czci. Pytanie ciekawe, bo w kraju miłującym celebrowanie „ofiary”, niemi świadkowie tych zajść powinni być upamiętnieni. Ale nie są. Dzieje się tak najpewniej dlatego, że masowe mordy mają zazwyczaj prostą ekonomiczną sprężynę, a prędzej czy później stają się udziałem obu stron.
Stosunki polsko-ukraińskie to temat trudny. Kto wie czy nie bardziej skomplikowany niż analogicznie toksyczne stosunki polsko-litewskie. Te drugie są bardziej zajadłe i aktualne do dzisiaj ponieważ dotyczyły głównie konfliktu z inteligencją, te pierwsze – z chłopstwem. Konflikt polsko-ukraiński zaczyna się u schyłku I Wojny Światowej i trwa w zasadzie przez cały okres II RP gdzie kolejne pacyfikacje ukraińskich wiosek czy zamach na ministra spraw wewnętrznych Pierackiego to ponure wyznaczniki skali napięcia. Myliłby się ten kto sądzi, że polityka polska wobec Ukraińców w latach 1917-1939 roku to proces budowania ideologicznej jedności. Wprost przeciwnie. W Europie nacjonalizmów nie było miejsca na tolerowanie ambitnych, a jednocześnie pozbawionych szerokich elit, narodów. Nie stawiam oczywiście tezy, że polityka polska rozpoczęła, lub choćby usprawiedliwiła, późniejsze rzezie.
Uważam jednak, że agresywny polonizm i towarzysząca mu brutalna polityka kształtowała postawy, które można było później łatwo wykorzystać. Przy okazji sumując wołyńskie ofiary warto zadać sobie pytanie, dlaczego dopiero w 1943 roku podjęto decyzję o formowaniu oddziałów partyzanckich, których celem byłaby ochrona polskiego żywiołu? Warto przy okazji zdać sobie sprawę, jak politycznie wahliwe musiało być w tym względzie kierownictwo AK. Czemu? Spontanicznie powstające samoobronny korzystały albo z opieki, albo z dozbrojenia ze strony Niemców. Kalkulowano, że współpraca z Niemcami na większą skalę może dać doskonały argument propagandzie Kremla i w efekcie doprowadzić do skutecznego odebrania Ziem Wschodnich. Zakłada się w tym miejscu, że ci wszyscy mieszkańcy Krzemieńców, Horochów czy Buczaczy za Polskę i Polskość chcieli oddać życie.
Czyżby? Czy aby na pewno niepiśmienny chłop skonfrontowany z alternatywą śmierci przez zarąbanie albo ukrainizacją takiego wyboru by nie dokonał? Pomijam tu oczywiście dodatkowe a ważne tło, czyli kryterium narodowościowe ustalane głównie przez kościół. Co ciekawe, na tym terenie istniał pewien specyficzny proceder. W przypadku małżeństw mieszanych swoistą dwubiegunowość celowo pielęgnowano wychowując córki w wierze matki, a synów – w wierze ojca. OUN-owskim czy polskim nacjonalistom takie podejście podobać się nie mogło. Ukraińskie rzezie miały na celu fizyczne usunięcie ekonomicznej konkurencji zarówno polskiej, jak i żydowskiej. UPA z jednakową zajadłością tępiła jednych i drugich, dając się również we znaki zamieszkującym te tereny Słowakom. Wymordowana rodzina to dodatkowy kawał pola, krowa czy koń dla ukraińskich gospodarzy. I ten czynnik ekonomiczny w operowaniu siekierą i bagnetem doskonale zapewne pomagał. Skąd zatem ostrożność polskich środowisk w zestawieniu z ewidentną „ofiarą wołyńską”? Po pierwsze zaniechania rządu londyńskiego, po drugie kontrrepresje samoobrony polskiej, a następnie 27 wołyńskiej dywizji AK, która, jak to się zgrabnie opisuje, wygnała żywioł ukraiński z terenu swojej koncentracji celem zniwelowania wsparcia taktycznego dla oddziałów UPA, czy wreszcie działania NSZ na Lubelszczyźnie, a w końcu również sama Akcja Wisła.
Stosunki polsko-ukraińskie to przykra lekcja wzajemnych zaniechań i krzywd. Z tej perspektywy pomniki w Hucie Pieniackiej pod Lwowem (gdzie wymordowano Polaków) i Pawłokomie pod Rzeszowem (gdzie wymordowano Ukraińców) niczego nie zmienią i niczemu już nie pomogą. Nikt przecież nie przyzna otwarcie, że filozofia czystek etnicznych odpowiadała obydwu stronom. Taka konkluzja jest politycznie niewygodna. W pamięci ofiar są przecież nie ci, którzy z premedytacją zarąbywali sąsiadów, ale również ci, którzy uratowawszy się z opresji albo na wieść o niej, ruszali z odsieczą z jednym zamiarem: wyrównać śmiercią śmierć. Oczywiście możemy wierzyć, że nasi rodacy w ramach retorsji urządzali pogadanki, ale to dość naiwne założenie. I jeśli nawet w tym ogólnym rachunku wymordowaliśmy mniej Ukraińców, to czy przegrana w tej mrocznej konkurencji na pewno powinna martwić?
O polskim stosunku do ukraińskiego problemu najlepiej świadczy Akcja Wisła, czyli przeprowadzone w 1947 r. planowe przesiedlenie ludności ukraińskiej na ziemie odzyskane. Eugeniusz Misiło, Ukrainiec, a jednocześnie historyk i polski obywatel, Akcję Wisła nazywa po imieniu: deportacją. I ma rację ponieważ taki właśnie cel przyświecał i sztabowi, który ją planował i politycznym czynnikom, które ją akceptowały. I uwaga: owej akcji nie szykowali komunistyczni czynownicy. W jej ramach dokonało się doskonałe porozumienie II RP i PRL. Całą akcję przygotował sztab pod dowództwem przedwojennego generała Stefana Mossora, który nawiasem mówiąc był jednym z jej głównych inspiratorów, a następnie dowódcą grupy operacyjnej, którą powołano do jej przeprowadzenia.
I tu moja jak najbardziej prywatna opinia na temat stosunków polsko-ukraińskich. W 1992, kiedy akcja Wisła była jeszcze tematem tabu, pisałem o niej pracę. Celem było wskazanie efektów gospodarczych tej akcji i to zarówno poprzez, jak i w wyniku przesiedleń. Pisałem ją dzięki materiałom i wskazówkom cytowanego już Eugeniusza Misiło.
Współpraca układała się doskonale, uzyskałem dostęp do wielu materiałów a w efekcie powstała praca, której być może do dzisiaj nikt nie podjął, ponieważ ekonomiczną stroną mordów jakoś nikt się zajmować nie chce. Ale niestety, mojej pracy Pan Eugeniusz nie zaopiniował. Pracę konsultowałem kilkakrotnie wypowiadając się zawsze w duchu niesprawiedliwości, makabrycznych skutków dla ukraińskiego społeczeństwa i wymiernych ekonomicznych strat, które poniosło. Stosunki były sympatyczne na tyle, że pewnego dnia zostałem zaproszony na szersze spotkanie dotyczące interesujących mnie problemów, na którym… rozmawiano po ukraińsku. I tu po raz pierwszy ujawniłem się jako wróg czyli Polak. Ale ponieważ treść pracy była ideologicznie prawidłowa kontaktowaliśmy się dalej, chociaż życzliwość Pana Eugeniusza uległa zrozumiałej skądinąd erozji. Aż ulotniła się całkowicie, kiedy przyszło do mojej konkluzji. A zawarłem w niej dwie tezy: że deportacja była z ówczesnego punktu widzenia uzasadniona – to raz, oraz to, że gdyby jej nie dokonano groziłaby oderwaniem części terytorium polskiego.
I w tym momencie wybuchła bomba. Zostałem jednoznacznie zakwalifikowany jako polski szowinista, a współpraca jak łatwo sobie wyobrazić, natychmiast się zakończyła. Ktoś zauważy, że w Polandzie żyje mniejszość litewska i do żadnych niepokojów nie doszło. Owszem, nie doszło, ale z kilku powodów: po pierwsze – rodzaj namiętności jest tu zupełnie inny, po drugie – w okolicach granicy po stronie polskiej jest niewielu Litwinów, za to po stronie litewskiej znacznie więcej Polaków i tym samym wszelkiej maści zamieszania byłyby po prostu politycznie nieroztropne. Na pograniczu ukraińskim byłoby zupełnie inaczej. Obie strony granicy zamieszkiwałaby zwarta i jednoznacznie antypolska społeczność. Dlaczego uważam, że antypolska? Każdy z czytelników, który wychował się na wsi lub choćby na niej bywał wie dobrze, że pamięć w ludziach trwa długo, a przedawnieniu nie ulega nic. Widomo zatem dokładnie kto, komu, co i dlaczego. Trudno zatem przyjąć, że w 1989 roku sąsiedzi nie pamiętaliby kto, kiedy i kogo zabił, szczególnie, gdyby im jeszcze zasugerować, że takie wspominanie jest jak najbardziej oczekiwane przez takie czy inne władze.
Proponuję przypomnieć sobie Vukovar – kliniczny przypadek reanimacji doskonale pamiętanych przez oba narody, choć historycznych, masakr. Dodajmy, że ówczesna polityka europejska popierała zbrojne rewolty, ponieważ były one zazwyczaj na rękę zwycięskiemu USA. Sam pamiętam doskonale z jaką dumą oglądałem jeszcze w 1988 roku zdjęcia z zamieszek w Nagornym Karabachu, nie angażując się zbytnio w analizę dlaczego, kto i kogo tam bije. Ot, uzasadniona rewolta ciemiężonych przez sowiecki reżim. Ponadto nie jestem pewien, czy lobby ukraińskie w Niemczech i USA nie jest przypadkiem silniejsze, a już na pewno lepiej zorganizowane, niż polskie. Uważałem i uważam, że do większych czy mniejszych niepokojów by doszło i jestem bardziej niż pewien, że zideologizowani młodzieńcy po obu stronach barykady na pewno by się w ten konflikt zaangażowali. A może inaczej, wypowiem się za swoje ówczesne środowisko: na sygnał do walki o polskość odpowiedziałbym na pewno. Praktyka zaobserwowana później w niedalekich nam państwach pozwala mi niestety być pewnym, że w ramach owej polskości, umacniania lub zaprowadzania, zabiłbym i polecił zabić wielu niewinnych ludzi. Bo kryteria etnicznych czystek były, są i będą takie same: ziemia za krew.
Oburzenie? Przytoczę prosty motywator dla mało walecznych, który stosowano powszechnie w byłej Jugosławii. Drogi czytelniku, wychodzisz do jakiejś pracy jaką jeszcze masz. Twoje dziecko jeszcze chodzi do szkoły. Po powrocie do domu dowiadujesz się, że ta szkoła została napadnięta, a dzieci bestialsko zamordowane. Przez czetników albo ustaszy albo jakichkolwiek innych wrogów. Czytelniku obdarzony potomstwem, które kochasz, zadaj sobie pytanie: ile w takiej sytuacji znajdziesz w sobie woli wybaczenia, a ile zwierzęcej żądzy zemsty. Znam takich, którzy się nie oparli i sam na pewno bym się nie oparł. Czasem kiedy w tle powiewają flagi patrzę na swoje dzieci i przypomina mi się wtedy niechęć mojej babki do opowiadania o wojnie. Miała o czym opowiadać, bo była to odważna, odznaczana kobieta, która wiele przeszła. Machała ręką i mówiła, że to nieważne, a modlić się trzeba o to, aby nigdy nic takiego więcej nie miało miejsca i lepiej znać język wroga niż przyjaciela. Powtarzała też wiele innych, bynajmniej nie rewindykacyjnych poglądów wobec ówczesnej rzeczywistości, choć PRL zdeklasował ją w sposób bolesny. Jej przyjaciółka, wielkiej odwagi łączniczka Góry Doliny dowódcy batalionu Stołpeckiego, powiedziała mi kiedyś: z krwią na rękach już nikt nigdy szlachetny nie będzie, bez względu na to, za co walczył. Jej opowieści o życiu codziennym zgrupowania AK w Puszczy Kampinoskiej w czasie Powstania Warszawskiego skutecznie temperowały mój podlaski, genetyczny nacjonalizm.
Dlatego uczmy się języków i módlmy do każdego Boga, aby topiąc bagnety w ciałach ofiar, nie umierać razem z nimi. Bo żyć tak jak wcześniej już przecież nie będziemy mogli.