Czyli o tym, że koncesjonowany obrót narkotykami jest lepszy niż kontrabanda, mniejszości wyznaniowe mają swoje specjały a fetysz konsumpcji ma się dobrze.
Jak donosiły kiedyś media, władze chińskie w celu zwiększenia dochodów skarbu państwa zadecydowały o koncesjonowaniu obrotów importowo-exportowych w kilku kontrolowanych przez państwo przedsiębiorstwach. Co zrozumiałe, krok ten nie spodobał się absolutnie przedstawicielom kręgów gospodarczych Anglii i Francji, którzy przed wprowadzeniem tej decyzji w życie, prowadzili de facto wymianę barterową w sposób oczywisty drenując kieszenie chińskich nabywców.
Brzmi współcześnie prawda? Tyle, że działo się 171 lat temu. Rządząca podówczas Chinami dynastia Quing zdała sobie sprawę jak wymiana barterowa niszczy lokalny potencjał gospodarczy i wprowadziła nakaz płatności za nabywane w Chinach dobra (herbata, jedwab, ryż) wyłącznie srebrem. Tym samym rabunkowa gospodarka (parytet wymiany: ryż – broń palna, ustalała arbitralnie kompania wschodnioindyjska) nie mogła już być kontynuowana. Co więcej, obowiązek opłat srebrem wywoływał ujednolicenie cen! Czemu to ważne? Ponieważ ceny różnych dóbr wyrażone w kruszcu są uniwersalne czyli np. 1 pocisk = 200 kg ryżu = 20 kg herbaty, ponieważ produkty wyrażone cenami wzajemnie się indeksują. W przypadku barteru wszystko zależy od tego kto dysponuje dobrem najbardziej poszukiwanym i tym samym może się okazać, że 1 pocisk = 200 kg ryżu, ale w innej transakcji = 35 kg herbaty. Dlatego właśnie obowiązek uiszczania cen kruszcem tak się kompanii nie podobał. Etyczny świat zachodu znalazł jednak doskonałe rozwiązanie: jako towar na rynku chińskim pojawiło się opium! No i wybuchła bomba. Opium produkowane bardzo tanio w Indiach zyskiwało bardzo wysokie ceny w szybko uzależniających się Chinach. Interes szedł doskonale, a zyski kompanii i jej kupców skutecznie pogarszały bilans wymiany zagranicznej cesarskich Chin. Dlaczego? Ponieważ za towary chińskie płacono jeszcze mniej! Opium stało się rodzajem waluty, której wartość ustalali arbitralnie głównie brytyjscy importerzy. Taka sytuacja nie mogła długo się utrzymać. Eksplozja kontrabandy zaskoczyła wszystkich i przybrała taką skalę, że cesarscy urzędnicy zaatakowali brytyjskie faktorie niszcząc zgromadzone tam zapasy narkotyku. Historia milczy o tym, czy była to samodzielna decyzja cesarstwa. Faktem jest, że niezwłocznie po tym incydencie Anglia przystąpiła do odwetowych działań wojennych. Po szybkim i skutecznym desancie zmusiła cesarstwo do kapitulacji.
Traktat nankiński, który zwieńczył ową wojnę opiumową (która miała przejść do historii jako Pierwsza), przyznawał zachodnim kupcom cały szereg przywilejów, które streścić można prosto: cesarstwo chińskie traciło praktycznie jakikolwiek wpływ na handel na swoim własnym terytorium. Owo obezwładnienie gospodarcze sięgało tak daleko, że jeden z najważniejszych ówczesnych portów (Hong Kong) traktat przyznawał Anglii „po wsze czasy”. Co prawda, już niebawem okazało się, że ta wieczność to 99 lat, ale… jako nabywcy mieszkań na gruntach w dzierżawie wieczystej podobnie wiecznie je przecież traktujemy.
Kiedy z ulgą wkroczyłem w duszny poranek uświadomiłem sobie jak inny jest dzisiejszy Hong Kong od tego, który zobaczyłem po raz pierwszy w 1996 roku. Ówczesne lotnisko zapewniało przybyszom emocje nie mniejsze niż Gibraltar, na zatoce kołysały się dżonki a kolonialny klimat unosił się nad każdym zaułkiem. Co prawda były to już ostatnie chwile brytyjskiego panowania, ale i tak miasto miało klimat doskonale przypominający filmy z Bondem z lat 70-tych. Z nostalgią zrezygnowanych Brytyjczyków, żegnających swój lepszy świat, doskonale kontrastowali operatywni przedstawiciele niemieckiego biznesu skwapliwie zajmujący pozycje oddawane przez Angoli praktycznie bez walki. Można było odnieść wrażenie, że lata obecności w tym regionie poświęcono na zupełnie inne zadania niż budowa mocnego przyczółka gospodarczego za to z lubością oddawano się dominacji.
Choć kolonialny klimat wyparował już dawno, to za każdym razem, kiedy pojawiam się w tym mieście, zdumiewa mnie kolejny postęp specyficznej honkgongizacji. Ta niezwykła aglomeracja zdaje się implementować bardzo specyficzną mieszaninę w ramach budowania swojej konsumpcyjnej tożsamości. Japońscy na zewnątrz i europejscy wewnątrz tracą swój oryginalny ryt kulturowy bez najdrobniejszej wątpliwości. Okazja do obcowania z pokoleniem dwudziestolatków z zamożnych rodzin, które zbudowały swój dobrobyt na „you send sample, we copy and we copy good” udowodniła mi ostatecznie, że takie podejście to celowa ucieczka od tych ekonomicznych pierwocin, które nie są powodem do chluby na amerykańskich zazwyczaj uniwersytetach. Ponieważ Kraj Kwitnącej Wiśni w tutejszych „Żółtych” odnajduje raczej niewolników niż braci, pełnej braku identyfikacji z tamtejszą tożsamością również nie można się dziwić. Z tych mniej więcej powodów powstaje kulturowo-konsumpcyjna mieszanka, która wielu, choć nie wszystkim, koncernom zapewni kokosy na tym gigantycznym rynku. Ale uważny obserwator zauważy, że w popkulturze biały pojawia się dość często. Nieodmiennie w roli mniej lub bardziej ruganego sługi żółtego człowieka. Kompleks?
Zadumałem się rujnując koncentrację nad meritum tej wyprawy. Błąd, bo rozmówcy nie byle jacy a materia niezwykle perspektywiczna. 12 godzin lotu ma jednak swoje prawa, których kofeina łatwo nie zakłóci. Mimo zmęczenia usiłuję śledzić kolejne zestawienia i statystyczne dane, z których wynika niezbicie, że na interesującym nas odcinku jest dobrze a będzie jeszcze lepiej. I choć byłem tu kilka razy, to dopiero teraz dociera do mnie to, co jest prawdziwą sprężyną tych przemian: to konsumpcja, która coraz bardziej odciska swoje piętno na społeczeństwach, które jeszcze niedawno miały tylko pracować i zaradnie walczyć o rynki zbytu. Choć Chińczycy z Hong Kongu znacznie wcześniej niż ich kontynentalni pobratymcy poczuli moc swoich pieniędzy, to dopiero Niagara kupujących z SHENZEN nadała tutejszej konsumpcji właściwą masę krytyczną. Masę, która w przypadku wielkich marek przybiera formę zakupoholizmu o niespotykanych gdzie indziej rozmiarach. Dla przykładu: z zielonego autobusu na zdjęciu poniżej wysiadła grupa niepozornych chińskich biznesmenów i uformowała zgrabną 70-cio osobową kolejkę przed sklepem Cartier. Następnie każdy z panów nabył zegarek plus drobiazg dla kobiety za bagatela 10k EUR. Lub więcej.
W tej scenie nie ma w zasadzie nic dziwnego. W kolejkach stoi się przed wejściem do każdego markowego sklepu i to nie w trakcie przeceny, ale również w trakcie regularnej sprzedaży. Co więcej, oczekujący w kolejce zazwyczaj coś kupują. Chińczycy są praktyczni, gdyby mieli nie kupować po prostu by nie stali. Na wejście do jednego z popularnych domów towarowych trzeba poczekać dobrych kilkanaście minut. Ale już znacznie dłużej panie poczekają w kolejce do toalety. Kiedy grymasiłem jako 12 do pisuaru, mój lokalny partner zareagował wyrzutem. Byłem zaledwie 12! Istotnie, dwie godziny później w weekendowym szczycie zakupowym kolejka kończyła się na głównym hallu co oznaczałoby dla mnie zajęcie co najmniej 36 pozycji!
I kiedy już miałem założyć, że lokalna kultura poddała się całkowicie fetyszowi konsumpcji, a światowe marki zagarnęły praktycznie cały detaliczny rynek, najnormalniej w świecie rozbolała mnie głowa. Mniejsza o to czy od powagi konkluzji czy z braku snu dość, że wyraziłem chęć natychmiastowego zażycia pain killera. Jakież było moje zdziwienie, gdy skierowaliśmy się do lekarza?
Dżentelmen widoczny na zdjęciu jest właśnie w trakcie badania pacjentki. Dodam, że po zbadaniu pulsu na prawym i lewym przegubie domagał się jeszcze pokazania języka po czym w skupieniu wpatrywał się w oczy pacjenta. Dalej było już tylko wypisanie recepty i oczekiwanie na medykament przygotowywany na miejscu. Doraźny szykowano w kilkanaście minut. Po poważniejsze mikstury należało się stawić za kilka godzin. Jak się niebawem przekonałem, medyk cieszył się sporą popularnością. W gustownej poczekalni z widokiem na zasoby lecznicze.
Tłoczyli się pogodni na ogół pacjenci często wraz z latoroślami. Połknąłem swoją miksturę i… dość upierdliwy ból głowy zdumiewająco szybko przeminął. Well, są koncerny, które raczej potęgi tutaj nie zbudują. Producentom leków OTC póki co musi wystarczyć USA i Europa gdzie starzejące się społeczeństwa ustanawiają kolejne rekordy lekomanii. Na wynos otrzymałem kolejną miksturę. Miała złagodzić skutki jet lagu. Zażyłem przed wyjściem na kolację. Nagły przypływ optymizmu przypomniał mi działanie nieco innych substancji, tym chętniej udałem się na podbój tak optymistycznie rozpoczętego wieczoru. Wsparcie jako żywo się przydało, ponieważ celem wieczoru była najsłynniejsza w Hong Kongu knajpa, w której serwuje się… gęsi. Oto one:
Zaprezentowane z marszu konsumentom nieprzygotowanym mogą się wydawać nieco kulturowo obce. Nadwiślańskie pochodzenie wyposażyło mnie w bliższą znajomość z drobiem po skalpowaniu toteż zanurzyłem się w konsumpcję bez lęku i obaw. Ba, z obrazem pani Zdzisi z bazarku pod Halą Mirowską, która w nieustającej ofercie miała właśnie drób. Zadumałem się nieco nad tym skądinąd ciekawym wspomnieniem, bo przypomniałem sobie równocześnie wyszynk pana Mieczysława oferujący rosół i inne specjały niemalże vis a vis skalpującej kuraki Zdzisławy. Balansując na śliskiej podłodze kroczyłem do stolika. Kiedy już miałem przyjąć, że brak właściwego kontaktu z podłożem to także jeden z efektów zażytego specyfiku, w gwar konsumpcji wdarł się charkotliwy ryk. Mimo solidnego fikołka, pan o aparycji niemieckiego bahnszutza powstał ze śmiechem z podłogi i ponownie zajął swoje miejsce przy suto zastawionym stoliku. Jakby widząc mój pytający wzrok, funkcyjny na mojej sali nie znoszącym sprzeciwu gestem wskazał, abym podążył za nim. Zbadawszy czy bateria w telefonie pozwoli mi utrzymać kontakt ze światem bardziej realnym niż ten wokół mnie ruszyłem w czeluści. A tam…
Wyleniały samuraj w efektownych gumowcach koloru ecru metodycznie preparował gąski. Owa unikalna technologia, dzięki której wzmiankowane dosłownie roztapiały się na podniebieniu, polegała zasadniczo na tym, że w widocznych na zdjęciu kadziach gąski gotowano w całości! No no, kadzie pokrywał na oko dwustuletni osad sadzy, jeśli substancje smakowe w ich wnętrzu kumulowano równie długo… ten tok myślenia wytrącał mnie nieco z pogodnego nastroju toteż wycofałem się zgrabnym slalomem do swojego stoliczka upewniony, że swing to efekt stuletniego oleju na podłodze a nie zioła czy innych opiatów w krwi obiegu. Kiedy w stanie kulinarnego orgazmu opuszczałem gościnne podwoje:
Uprzejmie zagadnięty przez gospodarza dowiedziałem się, iż przybytek ten prowadzą unikalni, ale występujących w Chinach chrześcijanie! W kulminacji gestu, który towarzyszył tej informacji zmaterializował się na zdjęciu dobrotliwie uśmiechnięty Panzer Kardinall Ratzinger vel Benedykt XVI. Hmm, nastrój mi niestety przysiadł, ponieważ jego świątobliwość nieodmiennie kojarzy mi się z Thomasem de Torquemadą praojcem Świętego Oficjum. Ale że dzień zaczęty w deszczowych Helsinkach powoli dobiegał końca udałem się na zasłużony odpoczynek.
Oddając się w ramiona Morfeusza, podziwiałem na ekranie popisy pięciu bardzo popularnych w tych rejonach młodzieńców, którzy w refrenie zapewniali ochoczo, że już nie kochają i kochać nie będą. Powyższe komunikowali uprzejmie w języku dawnych kolonialistów, tym samym zawartość zwrotki nie miała już znaczenia.
I takie są właśnie współczesne Chiny – pomyślałem, zasypiając. Azjatyckie na zewnątrz, europejskie wewnątrz. Jakie są naprawdę tego nie wie nikt. Nawet oni sami.