Czyli o tym, że nadciąga cyfrowy feudalizm.
Choć od debiutu genialnej książki Janusza Zajdla upłynęło zaledwie 40 lat, jej główne tezy wpisane pierwotnie w odległą przyszłość, choć nie zmaterializowały się we współczesnym społeczeństwie, to można w zasadzie założyć, że stanie się to w najbliższej przyszłości. Warto przy okazji zauważyć, że totalitarny świat, który nad wyraz często portretowali twórcy SF, w większości przypadków był efektem naturalnej ewolucji a nie rewolucji lub wojny. Nieco trywializując można by zauważyć, że demokracja tym łacniej mutuje w dyktaturę, im gorliwiej zabiega o zdrowie i życie ludzkie. Wszelkie analogie do obecnej pandemii mogą być rzecz jasna przypadkowe, ale…. kuszą.
Jakkolwiek na to patrzeć grawitacja Republiki rzymskiej w kierunku monarchii miała te same auspicje; zresztą analogii można by znaleźć nieco więcej a ciekawego materiału do snucia porównań dostarczyli Eric Posner i Glenn Weyl. Ich książka „Radykalne rynki” zawiera szereg kontrowersyjnych propozycji, choć niektóre z nich nie są bynajmniej nowe. Autorzy postulują „retencję głosów”, czyli możliwość akumulacji praw wyborczych po to, aby użyć ich punktowo w głosowaniu, które uważamy dla siebie za najważniejsze. W uproszczeniu: rezygnując z prawa do wyboru posła, senatora lub prezydenta uzyskujemy trzy ekstra głosy, których możemy użyć np. w referendum lub kolejnym procesie wyborczym. Gdyby ten system już działał, każdy kto powstrzymałby się od oddania dwóch głosów w ostatnich wyborach prezydenckich, mógłby oddać trzy… w trakcie kolejnych wyborów parlamentarnych. Ba! Mógłby sobie poczekać i nabić konto dzięki powstrzymywaniu się od głosu i finalnie mieć ich kilkanaście. Pomysł jak pomysł tyle, że tym pięknym opakowaniu kryje się proceder dość stary i nawet częściowo skodyfikowany… w Imperium Romanum. Jako że prawa wyborcze posiadali wyłącznie obywatele miasta Rzym, dość prędko okazało się, że są pośród nich równi i równiejsi, a co za tym idzie biedni i bogatsi. Skutki były oczywiste i mimo rozmaitych zabiegów handel prawem wyborczym kwitł w najlepsze, tym bardziej, że był społecznie akceptowany. Retencja prawa do głosu to nic innego jak budowa wyborczego kapitału, który (w społeczeństwie głosującym cyfrowo) błyskawicznie stałby się przedmiotem dyskonta i wyceny rynkowej. Że to nielegalne? Cóż, w nowych realiach pojawiłby się na pewno jakiś Sneer, który zamieniłby nabite wyborcze konto na ekwiwalentne korzyści ekonomiczne. Oczywiście za drobną prowizją.
Autorzy nowatorskich koncepcji mają ich pod dostatkiem, wpisując się zresztą doskonale w modny ostatnio „internet of things”. Wedle ich koncepcji nasze aktywo jest w naszym władaniu tak długo, jak długo wyceniamy je wyżej niż… inni na nie chętni. Wyceniamy jak? Poprzez dobrowolnie deklarowane podatki, które nie są wtedy niczym innym jak odwrotnym yeldem. Owa błyskotliwa koncepcja ma jednak pewne luki i tu ponowie warto odwołać się do starożytności: drobni rolnicy, by utrzymać swoje pola (płacili podatek w parciu o zbiory), musieli je wcześniej obsiać. Aby to uczynić musieli, zakupić odpowiednią ilość ziarna i tu pojawiał się problem. Przy słabych zbiorach nie było ich na nie stać. Komasujących grunty agrariuszy – i owszem. W efekcie wolni obywatele zamieniali się w najemnych pracowników a pechowcy w niewolników agrarnej oligarchii. Taki proces dopuszczają zresztą sami autorzy, posługując się przykładami deweloperskich inwestycji borykających się z abstrakcyjnymi wycenami oczekiwanymi przez krnąbrnych właścicieli działek. Jan Kowalski, wyceniający dom poprzez kapitalizację dobrowolnego podatku, niemal zawsze polegnie w starciu z zainteresowanym owym domem wielkim kapitałem. W efekcie większość propozycji zawartych w „Radykalnych rynkach” to w istocie zgrabnie opakowane masowe wywłaszczenie tych, co jeszcze mają przez tych, którzy mają od nich więcej.
Huxley, Strugaccy, Dick, Zajdel nie wróżą cywilizacji zbyt dobrze a osiągniecia takich ludzi jak Posner i Weyl dowodzą, że mają świętą rację. Co ciekawe dla autorów bestsellera wzorem do naśladowania jest historia powstania USA, czyli struktury społeczno-politycznej, w której kilku niechętnych sobie facetów stworzyło sztuczny, ale efektywny model państwa. Efektywny – ponieważ od zarania wykluczał realną demokrację, a najpoważniejszy kryzys wewnętrzny (secesję Południa) przełamał za pomocą brutalnej wojny. Autorzy nie wyjaśniają jednak jak to możliwe, że to właśnie w USA doszło do rzezi i to w wykonaniu żołnierzy, którzy niekoniecznie uważali się za Amerykanów. Wojny wypowiedzianej wyłącznie z powodów ekonomicznych, choć pięknie udrapowanej w misję uwolnienia czarnych. Tych samych czarnych, którzy do dziś czują się obywatelami drugiej kategorii a jeszcze w latach 60-tych XX wieku (czyli 100 lat po tej wojnie) byli nimi de jure.
Chcąc brutalnie strywializować „Radykalne rynki”, można by rzec, że po raz kolejny, miłujący wolność zachód zrodził ideę, która z wolnością ma tyle samo wspólnego co mądrość… z mądrością ludową. Dlatego nawet, gdy „uwalniają” jednostkę tyranizowaną przez operatorów big data, dając jej prawo do dochodów za własne dane, jednocześnie nakładają na nią szereg istotnych obowiązków. Otóż owej opłaty za własne dane możemy się spodziewać wyłącznie wtedy, gdy tworzymy wartość (opisując zdjęcia, komentując merytorycznie, oznaczając, itp.), a to w sensie praktycznym już niemal egzystencjalny obowiązek. Prekariat jutra nie będzie pracował w biurach i fabrykach, może się przecież składać z „biologicznych” optymalizatorów algorytmów. To właśnie takich obywateli Argolandu, Janusz Zajdel wynagradza czerwonymi punktami, za które można kupić tylko wtoroj sort konsumpcyjnych produktów i dowodzi przy okazji jak złudne jest przekonanie, że na segregacji intelektualnej da się wybudować zdrową wspólnotę.
Skąd jednak te wszystkie futurystyczne pomysły? Wprawdzie dzięki technologicznym innowacjom, ropy i gazu nieprędko nam zabraknie, ale znacznie poważniejszym problemem może się okazać… brak wody. Wedle danych https://www.worldometers.info/pl/ populacja zamieszkująca Ziemię liczy sobie 7,8 miliarda. Zaledwie 20 lat temu była 2 miliardy mniejsza a w 1973 roku dobijała zaledwie do 4 miliardów. To zaiste imponujący przyrost, choć w społeczeństwach sytych zapewniony nie przez wysoką dzietność, tylko imponujące wydłużenie życia. Jakkolwiek na to jednak patrzeć, geometryczny wzrost populacji musi martwić i doprawdy trudno się dziwić dlaczego wszelkie doniesienia o ewentualnych zamiarach depopulacyjnych traktowane są jako teorie spiskowe. Tymczasem chińska polityka jednego dziecka pozostaje znanym demograficzno-politycznym faktem, choć badacze spierają się dzisiaj o sens tego przedsięwzięcia. Warto jednak pamiętać, że bez niego populacja chińska byłaby o 200 do 300 milionów większa. To niemało, zwłaszcza, że UE zamieszkuje dzisiaj 446 milionów obywateli. Owa nadwyżka, gdyby tylko tu dotarła, nakryłaby nas czapkami.
Ale Posner i Weyl mają propozycję również w obszarze imigracji. Otóż każdy obywatel sytego kraju miałby prawo osobiście zaimportować jednego emigranta i przez ściśle określony czas czerpać profity z jego pracy. No cóż… Południe USA wyrosło na niewolnictwie, zatem być może dlatego stanowiące tegoż pierwszą pochodną, mogą się zrodzić w głowie tamtejszych naukowców. Tymczasem nie ma najmniejszych wątpliwości jakimi patologiami mógłby obrosnąć taki proceder, zwłaszcza, że taki emigrant miałby siłą rzeczy ograniczoną zdolność do czynności prawnych. Zamysł, który ma pokonać niechęć sytych społeczeństw do przybyszy, stanowi w praktyce parszywą moralnie próbę przekupstwa społeczeństwa, które w zamian za nowy strumień dochodów zaakceptuje migrację o dużej skali.
Russeau mawiał: gdyby nie było Boga, należałoby go wymyślić. Developerzy najnowocześniejszych aplikacji (oferowanych, rzecz jasna, jako SaaS) lubią cynicznie stwierdzać, że gdyby nie było wirusa, trzeba by go stworzyć. Tym samym nie ma znaczenia czy obecna pandemia jest przypadkowa, czy wywołana sztucznie: służy przyspieszeniu wprowadzenia nowego modelu państwa, w którym historyczne przywileje obywatelskie zostaną mocno naruszone. Te naruszone być muszą, ponieważ jakości życia dla mas nie da się obronić z oczywistych powodów ekonomicznych. Ponieważ jednak wszelkie plany ograniczenia populacji stanowią niezwykle wrażliwy obszar polityczny, muszą być utrzymywane w sekrecie, ponieważ w przeciwnym wypadku nie mogły by być zaplanowane a następnie wprowadzone w życie. Oczywiście można łatwo przyjąć, że takie myślenie to rodzaj psychozy, ale warto przy okazji zadać pytanie: czy aby planowanie nie jest jednym z podstawowych elementów współczesnej cywilizacji? Czy UE nie oddaje się mu z dziką namiętnością wszędzie tam, gdzie uznaje to za stosowne? Odpowiedzi na te pytania są oczywiste. Wypada zatem stwierdzić, iż przyjęcie do wiadomości faktu, iż ktoś gdzieś szlifuje zaawansowaną inżynierię społeczną jest trudne do zaakceptowania wyłącznie z powodu zasad moralnych.
Te przez stulecia kształtowała wrażliwość chrześcijańska i wiara w Boga. Choć brzmi to fatalnie, za cywilizacyjny postęp nie byli odpowiedzialni wyznawcy Allacha czy Buddy i nie ma nawet znaczenia to, że niektórzy z niosący zmianę z Chrystusem na ustach byli dewiantami na miarę Cortesa. Główne prawdy wiary przez stulecia wytyczały chybotliwej naturze ludzkiej ramy postępowania, choć osobliwe jest to, że świat przyspieszał; tym bardziej, im bardziej historyczne ograniczenia się utleniały. Z owym zjawiskiem usiłował sobie poradzić Emmanuel Mounier a jego „Chrześcijaństwo i pojęcie postępu” to książka, którą powinien sobie przyswoić każdy, kto z wypiekami na twarzy przebrnął przez „Mieć czy być” i „Ecce homo”. Zanik wiary w Boga skutecznie katalizowany przez perfidię i nikczemność kościoła, to warunek konieczny dla ostatecznej społecznej przemiany. Jej fundamentem najwyraźniej musi się stać nowy stosunek dominacji człowieka nad człowiekiem, którego na bazie wygasającej idei chrześcijańskiej po prostu nie da się uzasadnić.