Czyli o tym, że nadciąga jesienna melancholia, depresja to z całą pewnością najlepszy produkt firm farmaceutycznych a twardzi mogą się okazać zdumiewająco krusi.
Diablo szybki „Diablo” Włodarczyk wytrzymał niejeden prawy prosty, podobnie jak niezliczoną ilość sierpowych, podbródkowych i innych. Choć jego bokserska statystyka wystawia najlepsze świadectwo fizycznej odporności, to z psychiczną, jak od niedawna wiadomo, nie jest już najlepiej. Dla ekspertów nic dziwnego, dla publiczności wstrząs. Twardziel łyka psychotropy wybierając śmierć. Odratowany tłumaczy się niejasno i najwyraźniej z własną słabością zmierzyć mu się trudniej niż z doborowym pięściarzem. To nic dziwnego panie Krzysztofie. Z własnym cieniem walczy się bowiem najtrudniej. Mrok pochłania łatwo, nie poddaje się nigdy i nokautuje znienacka.
Depresja, to powszechnie rozpoznane preludium prowadzące do nikczemnej, choć opiewanej w literaturze samobójczej śmierci. To wstydliwe żniwo bezlitośnie weryfikuje statystyki jakości życia, tworząc swoisty ranking „samobójczych” państw. Przy okazji warto zauważyć, że o ile problemem społecznym, na którym trąbi się u nas na każdym kroku są ofiary wypadków drogowych, to już znacznie mniej uwagi poświęca się pospolitemu i znacznie mniej medialnemu samobójstwu. Każdy z nas słyszał nie raz, że rocznie na polskich drogach ginie małe miasteczko. Praktycznie nikt nie wie, że podobna populacja odbiera sobie życie sama.
W 2010 na polskich drogach zginęło 3,902 osoby. Na mostach, w kuchniach, lasach i jeziorach 4,087. Miast od 5 do 10k mieszkańców jest w Polsce dokładnie 188. Rocznie z tych dwu powodów znika jedno z nich. Na przykład taka Warka.
Problem taki sam, ale produkt medialno-polityczny znacznie gorszy. O kogo się tu upominać w kraju, w którym nadal samobójców chowa się pod murami cmentarza, a i to bardzo niechętnie. Mimo olbrzymich nakładów, licznych urzędów ds. budowy takich czy innych dróg, kamer i coraz lepiej wyposażonych funkcjonariuszy, ludzie na drogach giną w tempie takim samym, jak Ci których śmierci nikt nie usiłuje zapobiec. Bo jak tu na samobójcach budować kapitał polityczny? Do czego mobilizować elektorat? Do większej empatii? Tolerancji? Mniejszej znieczulicy? Trudno w zasadzie powiedzieć do czego, podobnie jak trudno powiedzieć dlaczego decydujemy się na śmierć.
Dostępna statystyka niektórych może zaskoczyć. Okazuje się bowiem, że o ile nastolatki najczęściej myślą o śmierci i statystycznie najczęściej podejmują samobójcze próby, to najrzadziej w ich rezultacie umierają. W efekcie gros udanych samobójstw to osoby dojrzałe i uwaga – częściej mężczyźni niż kobiet! Ba, nie ma chyba na świecie kraju, w którym oni i one targali by się na swoje życie choćby w stosunku 1:1. Jeśli na chwilę zostawimy w spokoju globalne liczby, a skoncentrujemy się na procentach okaże się, że liderem w ponurej statystyce jest …. Litwa.
U naszego północno-wschodniego sąsiada samobójstwo skutecznie popełnia jedna kobieta na pięciu mężczyzn. Czemu to ciekawe? Bo w takiej na przykład Japonii, w tym samym ujęciu odchodzi już tylko jedna pani na 3 panów. We Francji i Szwajcarii, które pod względem statystycznym wyprzedzają Polandę, jedna damska ofiara to już tylko dwie i pół męskiej śmierci. A u nas? Podobna relacja jak na Litwie czyli 1:5. Generalnie w dawnym soviet bloku faceci rozstają się ze światem statystycznie częściej niż gdzie indziej. Swoją drogą to ciekawe tym bardziej, że w typowych regionach „macho” statystyka nie jest aż tak niekorzystana.
W Polanie w 2010 roku na ogólną liczbę 4.087 samobójstw, panowie to 3,517 przypadków a panie zaledwie 570. W 2007 samobójstw było znacznie mniej bo 3.530 ( panowie 2.924 panie 606 ), co jest za pewne odzwierciedleniem obiektywnie dobrej w tym roku sytuacji gospodarczej. Niemniej dekadę wcześniej, w trakcie podobnego lokalnego szczytu koniunktury zanotowano rekord dwudziestolecia: 5.614 samobójstw ze stosunkiem 1:5 – oczywiście na rzecz panów!
Aż korci, aby się dowiedzieć jak i czemu odchodzimy z tego świata. Statystyka i tu służy nieocenioną pomocą. W roku 2010 hitem były…. Powieszenia, co w zasadzie najprościej wyjaśniłoby ponurą namiętność do odchodzenia tą metodą, dostrzegalną u bohaterów afery Olewnika, Andrzeja Leppera, czy innych bohaterów politycznych afer. Aż dziwne, że żaden z komentatorów nie odwołał się do tej brutalnej statystyki. Nie ma bowiem polityki w prostej wymowie cyfr. Nie ma spisku. Ot ulubiona nad Wisłą metoda. Taki cynik jak Jerzy Urban urokowi takiego dowodu na pewno by się nie oparł. Na drugim miejscu, ale z dużo gorszym wynikiem, plasuje się skok z wysokości, który to jako metodę wybrało 323 samobójców w tym 224 panów. Na miejscu trzecim „uszkodzenie układu krwionośnego”, pod którym to eufemizmem kryje się pospolite podcięcie żył. Tak, czytelnik się nie zdziwi, tę metodę preferują panie. Na 154 przypadki, 112 w wydaniu męskim zatem stosunek 1:3. Pośród ustalonych powodów numerem jeden są nieporozumienia rodzinne, które w 2010 roku kosztowały życie 679 ofiar. Choć jako wynik bezwzględny na drugim miejscu plasują się warunki ekonomiczne (348), to w zasadzie ex equo z przewlekłą chorobą i zawodem miłosnym, który nie jest bynajmniej motywem wyłącznie nastolatków. Kiedy już o nastolatkach mowa, warto zauważyć, że co prawda w 2010 roku odebrało sobie życie 169 osób w wieku od 10 do 19, to rekordzistami w tym względzie byli Polacy i Polki z przedziału wiekowego 50 do 59, których to odeszło 1062! Generalnie statystycznie najczęściej samobójstwa w 2010 roku popełniali rodacy z przedziału 40 do 60.
Serwery są pełne danych, przekrojów i zestawień. Dowiemy się, że samobójstwo nie jest domeną osób z wyższym wykształceniem. Zaskakujące prawda? Też mnie to dziwiło, ale zrozumiałem ten fenomen w 1986 roku, kiedy to dzięki uprzejmości ciotki – ordynatorki odwiedzałem szpital psychiatryczny w Tworkach. Niezwykłe pouczające. Z miłości do psychiatrii wyleczyłem się raz na zawsze, a szpitalne szaleństwo miało się nijak do tego z Witkacego, czy z „W mroku gwiazd” Micińskiego. Eksperyment, któremu poddała mnie ciocia w trakcie pierwszej wizyty pozostanie mi w pamięci na całe życie, a pewnego dnia powinienem go opisać. Oddział kobiecy, na którym podówczas bywałem, był pełen weteranek nieudanych prób samobójczych. Motyw w większości przypadków ten sam: alienacja z grupy towarzyskiej. Zwykłe proste zagubienie się w codziennym rytuale rozmów o serialach, dzieciach i kłopotach z chłopami. Dla inteligenta dół. Dla włókniarki z Żyrardowa nieuzasadniona i niezrozumiała utrata przynależności do grupy.
Co ciekawe, mimo upływu lat, statystyka potwierdza większą zdolność do znoszenia depresji wśród tych, którzy są do niej edukacyjnie przygotowani. Okazuje się, że pielęgnacja depresji tak wdzięcznie sprzedawanej w literaturze i sztuce ma walny wkład w znoszenie własnych i często dojmująco realnych demonów i fobii. Nic tylko Kempińskiego drukować w odcinkach. Albo lepiej – codziennie publikować na pomponiku lub pudelku! Lęki, psychopatologie i psychozy dawkowane paralelnie do wieści z olimpu Polandy byłyby nieocenioną pomocą dla tych wszystkich, którzy mogą nieopatrznie uwierzyć, że nagła niechęć do życia jakie mieliśmy, mamy i mieć będziemy to ich własny, odosobniony i co gorsza – nieuzasadniony przypadek.
Nie, nie, ta lepka, mokra, beznadziejność istnienia, która znienacka wkrada się szybą między nas i świat dookoła to nie choroba. To zbawienne antidotum. Umierając w myślach nie poddamy się tchnieniu śmierci naprawdę.
Oczywiście do czasu.