Czyli o tym, że najlepsze interesy robi się w obronie wolności.
Czyli o tym, że najlepsze interesy robi się w obronie wolności.
Czyli o tym, że pazerność gubi, niekontrolowana konsolidacja prowadzi do monopolu, a pani Czesia ma swoje powody, aby sprzedawać serek drożej niż Tesco.
Znane jest słynne powiedzenie Władimira Ilicza „kapitaliści sprzedadzą nam wszystko, nawet sznur, na którym ich potem powiesimy”. Genialna konkluzja towarzysza Lenina wykracza jednak daleko poza bojowe realia wielikoj oktriabskoj i referuje wprost to ciemnej natury ludzkiej. Skądinąd owe zdanie to specyficzna fuzja politycznego wyrobienia wodza rewolucji i jej genialnego ideologa – Marksa, który w swoim „Kapitale” zawarł najbardziej przenikliwą i nadal aktualną wiwisekcję kapitalizmu. Owo zadanie obrazuje naturę ludzką. Pogoń za zyskiem nie jest wyłączną domeną przedsiębiorstw czy menedżerów. Dotyczy istot ludzkich jako takich i przekłada się na równie samobójcze zachowania.
Od jakiegoś czasu zarówno codzienna, jak i biznesowa prasa z radością informuje o ekspansji sieci spożywczych. Dowiadujemy się o kolejnych zamiarach otwarć, nieraz tak ambitnych, że wymagają uruchamiania nowych sklepów niemalże codziennie. Media donoszą utrudzonej Polandzie, że ten wielki wyścig napędzany miliardami inwestycji służy wyłącznie dobru konsumenta, a jedynym celem agresywnie rosnących sieci jest dostarczenie na rynek jak najniższych cen, które wszyscy kochamy. Tej piramidalnej bzdurze nie towarzyszy nawet odrobina namysłu. Frontowi agitatorzy, których odnajdziemy nawet w ostrożnym zazwyczaj dzienniku wieszczą, że w ciągu najbliższych lat zamkną się tysiące sklepów z drożyzną, a zastąpią je masowo powstające dyskonty, które tak pokochała Polanda. Ostre dziennikarskie pióra podają ważne liczby: Pani Zdzisia, Stasia lub inna Czesia drenuje nasze kieszenie nieuzasadnioną, niemalże 30% marżą podczas, gdy miłujący nas i nasze dochody Lidl czy inna Biedronka nie ustaje w wysiłkach, aby dostarczyć nam towar tani albo od taniego tańszy. Cóż… W tym miejscu dwie dygresje: zawsze, kiedy w stanie lekkiego upojenia alkoholowego udaję się do pobliskiego memu miejscu wypoczynku sklepu Wisienka, trzeźwieję nieco na widok ceny na wieczku skiśniętego zazwyczaj serka Piątnica. Choć marża, którą z niejakim trudem w trakcie owych wizyt kalkuluję, z całą pewnością zbliża się do 50%, to mimo wszystko wydaje mi się uzasadniona wobec oczywistych trudności z dotarciem do alternatywnego punktu spożywczej redystrybucji. Można oczywiście powiedzieć, że to wyłącznie kaprys letnika, ale sięgnijmy do danych. Otóż wynika z nich, że przeciętny paragon w Biedronce czy Lidlu to ca 50 PLN, a średni promień oddziaływania tego sklepu to ok. 7 km. Tym samym każdy, kto wybierze się na wyprawę do sklepu pokona 14 km w obie strony, a podróż owa, przy średnim spalaniu 10l/100 km to, licząc wyłącznie paliwo, ca 5 PLN – tym samym atrakcyjność naszego dyskontu już się nieco obniżyła. Można oczywiście powiedzieć, że z nawiązką niweluje ją wybór towarów. Oczywiście, że można. Pytanie, jak długo ta oferta będzie faktycznie konkurencyjna.
Giganci walczą o rynek, który w 2014 roku ma przekroczyć 300 mld PLN. Grubo. Ale też w walce nie strzela się kapiszonami. Biedronka w 2015 roku chce mieć 3.000 sklepów. Aby do tego dojść (dzisiaj ma 1.700) wyda ponad 1,5 mln euro. Warto się zatem zastanowić nad ekonomiczną stroną tego przedsięwzięcia. Nie wiem oczywiście ile zamierza wtedy mieć punktów Żabka, może się jednak okazać, że nadal będzie liderem i zamiast dzisiejszych 2500, będzie dysponować siecią 4500 placówek, wydając znacznie mniej, ponieważ, jak wiadomo, jest franczyzą. Tak czy inaczej, może się okazać, że CAŁY rynek dystrybucji żywności to: Żabka, Biedronka, Tesco, Carrefour, Kaufland, Lidl, Netto i może ktoś inny. Spodziewam się, że do 2014 przestanie istnieć jakikolwiek niezależny system dystrybucji spożywki. A wtedy, drodzy czytelnicy, przekonamy się po co to wszystko było. Rynek wejdzie w fazę konsolidacji, w ramach której dokonają się przejęcia i połączenia pewnych sieci. Oczywiście regulatorzy będą temu przeciwdziałać, ale jakoś się nie spodziewam, aby miało im się udać. Za duża kasa i za duże ryzyko, że na rynku pojawi się taki na przykład Wall Mart, który jest w tej chwili największym na globie dystrybutorem żywności i nie tylko. Komentatorzy branżowi wieszczą rychły upadek wszelkiej maści hipermarketom i delikatesom podając przykład Almy oraz Piotra i Pawła, które walcząc o klienta zeszły z cenami do oferty konkurentów. Do tego grona dodałbym jeszcze Bomi, ale kłopoty tych sieci wynikają nie tyle z cenowego natarcia, co z niskiej atrakcyjności wobec konkurentów. O ile Alma zawsze podkreślała swój prestiż wystrojem, to Bomi czy Piotra i Pawła można by bez trudu pomylić z lepszym sklepem konkurentów, którzy zaatakowali szerokością wyboru asortymentu. Każdy producent dowolnie luksusowego produktu pochyli się nad ofertą wejścia do licznej dyskontowej sieci. Koncept delikatesowy nie może być formatem zbliżony do masowego, bo nie ma wtedy zbyt wiele do zaoferowania, a ci którzy go lubią, nie są w stanie go utrzymać. Upadku hipermarketów bym się nie spodziewał, ponieważ działają jako swego rodzaju centrum usług i rozrywki a mniejsze sieci mimo widocznych wysiłków na 1000 a tym bardziej 250m2 nie dostarczą takiej samej oferty jak na 45.000 m2.
Nasza, jak kto woli, pazerność albo ekonomiczna roztropność pozwoliła powstać systemowi, który za chwilę złapie za szyję dzisiejszych beneficjentów. Jak? Sieci budując półkę budują również własne produkty, obniżając tym samym koszty własnego zakupu a jednocześnie przekształcając dostawców w zleceniobiorców, którzy po prostu tracąc produkt własny wtórnie uzależniają się od sieci. Dzisiaj ten proces pozwala napędzać wojnę cenową a w efekcie korzysta Kowalski. Dzisiaj ponieważ w 10.000 mieście funkcjonuje dzisiaj średnio jeden dyskont i kilkanaście sklepów. W ciągu 3 lat okaże się, że w takim organizmie mamy 3 dyskonty i 0 sklepów niezależnych. Na półkach przetrwają tylko te produkty, które są cenionymi przez konsumentów markami, inne otrzymają nowe etykiety wpierające własne sieci i może się okazać, że w ogóle utracą zdolność produkowania na rynek niezależny. Ale to w sumie i tak mały problem, bo sieci stawiają też na własny transport skutecznie wycinający z rynku niezależny. Cóż, jak się leasinguje 100 ciężarówek oferta będzie lepsza niż na 2, a i paliw da się przecież kupować, a jakże, z dyskontem. W 2004 roku średnie miesięczne wydatki gospodarstwa domowego na żywność wynosiły 656 PLN, co stanowiło ok. 40% średniego budżetu. Dzisiaj wynoszą prawie 900 PLN a udział w średnim dochodzie spadł do 22%. Proces ten jest znany od dawna i opisany w Prawie Engla. Mierzy przy okazji skalę zmiany w tracie ostatnich 7 lat. Zmiany, którą zawdzięczamy nikomu innemu jak UE i pompowanym z niej funduszom. Koncentracja dostępu do żywości skutecznie zniweczy ten cywilizacyjny wysiłek. Dlaczego cywilizacyjny? W 2002 roku mozarella cenionej włoskiej firmy Galbani dostępna była w zasadzie wyłącznie w delikatesach Mini Europa. Inna sprawa, że nie był to jeszcze towar specjalnie popularny a cena niezmienne szokowała ekspatów wkładających ją do koszyka. Dzisiaj Galbani reklamuje się w TV i spodziewam się, że Polanda awansowała już do rynków o największej dynamice wzrostu.
Bezspornym faktem jest to, że stół finansowany średnią krajową w ciągu ostatnich 7 lat niezwykle się urozmaicił i owej rozmaitości nie odda. W zasadzie nie musi. Po prostu za ową rozmaitość znacznie więcej zapłaci. Ile? O tym zadecydują spotkania budżetowe w gabinetach zarządów monopolistycznych sieci. A te plany są już zapewne opracowane, bo sieci łącznie na rozwój w trakcie najbliższych lat wydadzą ponad 4 mld EUR. Jakoś to będą musieli odrobić. A sposób będzie oczywisty: podniosą ceny. Ktoś powie: zaczną się znowu otwierać sklepy. Czyżby? A gdzie kupią towar? A czym go przywiozą? Lepszej inwestycji niż dystrybucja żywności lub jej produkcja w najbliższych latach po prostu nie będzie, bo jak dowodzi praktyka historyczna, limitu dla ceny chleba po prostu nie ma.