Czyli o tym, że co było, czasem znowu jest
Choć lubi się wskazywać rozmaite daty, których znaczenie dla historii Polski miało się okazać fundamentalne, rzadko kiedy (jeśli w ogóle) wspomina się o wydarzeniach z 24 czerwca 1990. Tymczasem to właśnie tego dnia na posiedzeniu Obywatelskiego Komitetu Parlamentarnego doszło do poważnego starcia pomiędzy głównymi siłami ówczesnej politycznej galaktyki. O co poszło? O to samo co zwykle, czyli o władzę. Aby to zrozumieć, potrzebna jest mała dygresja.
W wyniku porozumień zawartych z władzą PRL uzyskano zgodę na wybory do Sejmu, który przeszedł do historii pod obelżywą nazwą „kontraktowego”. Epitet był, rzecz jasna, w pełni uzasadniony. Władza ustaliła bowiem, że opozycja może obsadzić jedynie 35% (161 mandatów) w 460 mandatowym parlamencie. W Senacie, który przy tej okazji reaktywowano, parytet nie został wprowadzony, ale też izba wyższa nie miała podówczas żadnych liczących się kompetencji. Uczestnicy wydarzeń pamiętają jednak, że sukces opozycji nie wydawał się wtedy całkiem oczywisty – tym bardziej, że przeciwnicy systemu nie byli bynajmniej jednolici. Dlatego też przy okrągłym stole znaleźli się wyłącznie ci, których obecność pozwalała władzy zawrzeć stosowne porozumienia. Powyższe uzgodniono tym łatwiej, że przeciwnicy rozmów z władzą (Konfederacja Polski Niepodległej, Solidarność Walcząca czy Polska Partia Niepodległościowa) oficjalnie nawoływały do konfrontacji zamiast jakichkolwiek prób porozumienia. W efekcie do wyborów stanęła ta cześć opozycji, którą niemal dosłownie wskazał Polakom Lech Wałęsa, ściskając kandydatom na posłów i senatorów dłonie na szeroko kolportowanych plakatach. Aby zapewnić zwycięstwo przy Okrągłym Stole, wyrażono zgodę na ponowne wydawanie „Tygodnika Solidarność”, a co najważniejsze – na utworzenie zupełnie nowego tytułu, który miał być osobistym instrumentem w rękach przewodniczącego NSZZ Solidarność Lecha Wałęsy. Nowy periodyk powstał pod nazwą „Gazety Wyborczej”, a jego pierwsze wydania przygotowywała weteranka podziemnej prasy, naczelna konspiracyjnego „Tygodnika Mazowsze” Helena Łuczywo. Naczelna, której rodzicami byli prominentni działacze komunistyczni (Ferdynand Chaber udzielał się w przedwojennej KPP, a po wojnie twardo walczył na odcinku cenzury) wybitnie nie pasowała Lechowi Wałęsie, podobnie jak linia polityczna reprezentowana wcześniej przez podziemny tytuł. Ale komfortu nie zapewniał przewodniczącemu również „Tysol” dowodzony przez doświadczonego polityka, którym był Tadeusz Mazowiecki. Kandydata na fotel naczelnego gazety, która później stała się „Wyborczą” miał wyłonić Komitet Obywatelski przy Lechu Wałęsie. Kandydatów nie brakowało, a wśród nich pojawił się również… Antoni Macierewicz. Ostateczny wybór ukierunkowało osobiste wskazanie Lecha Wałęsy. Naczelnym został Adam Michnik i pokierował pracami gazety, która (co warto nadmienić) powstawała jako oficjalny tytuł wyborczego komitetu obywatelskiego przy przewodniczącym NSZZ. Tyle że nie powstała w próżni. Choć była prywatną spółką (AGORA Sp. z o.o. miała trzech założycieli: Zbigniewa Bujaka, Andrzeja Wajdę i Aleksandra Paszyńskiego), to faktyczne rozpoczęcie działalności, a przede wszystkim nadziały ściśle reglamentowanego papieru, wymagały zgody (a zapewne i pewnego poparcia) ze strony władzy. Precyzyjniej: faktycznym monopolistą na ówczesnym rynku wydawniczym był koncern RSW (Robotnicza Spółdzielnia Wydawnicza) Prasa Książka Ruch. Co więcej, RSW było w wyłącznym władaniu Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, czyli mogłoby się okazać, iż do udanego startu Gazety Wyborczej przyczyniła się jej… polityczna przeciwniczka.
Czerwiec 1989 przyniósł zwycięstwo. Szybko pojawiły się jednak pytania… komu? Tadeusz Mazowiecki, który skutecznie poradził sobie z misją utworzenia pierwszego rządu, opuścił Tygodnik Solidarność, a fotel naczelnego przejął Jarosław Kaczyński. Cele związku i „jego” rządu rozchodziły się coraz wyraźniej. Zmianę atmosfery doskonale wyczuł Adam Michnik, a GW okopała się na pozycjach obronnych wraz z coraz silniej atakowanym rządem. Choć „Wyborcza” ustanawiała kolejne rekordy czytelnictwa, jesienią eksplodowała inflacja i nowy tytuł nie przetrwałby zimy, gdyby nie kredyt zabezpieczony na starych maszynach drukarskich dostarczonych do Polski przez redakcję francuskiego „Le Monde”. Relacje na linii GW – związek psuły się coraz bardziej, a wiosna 1990 przyniosła już otwarty konflikt. Przyczyna była prosta. Lech Wałęsa, medialny żyrant transformacji systemu, znalazł się na bocznym torze. Nie kontrolował rządu, a jednocześnie stracił wpływ na GW, która skutecznie umocniła się jako prywatna spółka (w maju 1990 grono założycieli poszerzyło się o 16 redaktorów gazety), a co najważniejsze – z rąk wymknęła się cała reklamowana na plakatach wyborczych frakcja parlamentarna, której w Sejmie ( OKP ) przewodził coraz bardziej wspierający rząd Bronisław Geremek. Albo precyzyjniej: niewiele brakowało, aby się faktycznie wymknęła. Aby się tak nie stało, pozbawiany wpływów przewodniczący NSZZ Solidarność ruszył do natarcia pod hasłem „Wojny na górze”. Atmosfera sprzyjała. Ulica wierzyła, że będzie lepiej, aby bolesne żniwo zbierał „plan Balcerowicza”. Oczekiwano krwawych rozliczeń komuchów, tymczasem „solidarnościowy” rząd lansował teorię „grubej kreski”. Pierwszym demokratycznym Ministrem Spraw Wewnętrznych został Krzysztof Kozłowski – człowiek ze środowiska Tygodnika Powszechnego, wiele lat później opisany jako zwolennik elastycznej transformacji i milczący świadek palenia dokumentów Służby Bezpieczeństwa. W czerwcu 1990 stało się jasne, że dawni partnerzy stanęli po dwóch stronach politycznej barykady. Wałęsa podjął próbę odwołania Adama Michnika. Ale „Wyborczą” wydawała faktycznie… prywatna spółka i władza przewodniczącego już tam nie sięgała. Rozpoczęła się regularna wojna. 6 września 1990 AGORA wydała ostatni numer Gazety Wyborczej opatrzony powszechnie znanym Polakom logiem i hasłem „Nie ma wolności bez Solidarności”.
Ale rozpadała się nie tylko dawna opozycja. Rozkład dotknął również PZPR i jej dawnych akolitów z ZSL i SD. Pierwszą ofiarą przyspieszonych politycznych przemian stał się kontraktowy prezydent Wojciech Jaruzelski. Generał zorientował się szybko, że działa w politycznej próżni i nie utrudniał skrócenia kadencji. W wyborach, które zwołano na grudzień 1990, pośród czasem egzotycznych kandydatów stanęli naprzeciw siebie Lech Wałęsa i Tadeusz Mazowiecki. I choć ten pierwszy zebrał najwięcej głosów w pierwszej turze, to na miejscu drugim zameldował się Stanisław Tymiński. Człowiek znikąd pokonał urzędującego premiera, a wynik znokautował establishment polityczny. Dawną opozycję zjednoczył wspólny wróg. Druga tura stała się widownią powszechnego ataku na Stanisława Tymińskiego. Na finale Wałęsę poparł nawet urażony do żywego Mazowiecki. Lęk przed nieznanym zjednoczył antagonistów. Tymiński poległ, ale triumf Wałęsy nie ucieszył jego dawnych partnerów. Co gorsza – zmieniła się również atmosfera w związku. Jeszcze ciepły fotel przewodniczącego zajął ambitny działacz Marian Krzaklewski. Związek ruszał własną drogą tym bardziej, że bracia Kaczyńscy odeszli do Belwederu wraz z prezydentem. Ale plan gry był już ułożony. Kolejnym celem była walka z kontraktowym sejmem. Wybory zwołane na jesień 1991 nie przyniosły spodziewanych rozstrzygnięć, ale skutecznie wyprodukowały podziały, które istnieją po dzień dzisiejszy. Logikę ówczesnego podziału określili Jarosław Kaczyński i Adam Michnik. Chybotliwe zwycięstwo Unii Demokratycznej (która zmutowała później w Platformę Obywatelską) i Porozumienia Centrum (które dzisiaj istnieje jako PiS) nie doprowadziło do rozstrzygnięcia 24 lata temu i najprawdopodobniej nie doprowadzi również współcześnie.
Choć w grudniu 1990 wszystkim się wydawało, że rezultat wyborów parlamentarnych jest oczywisty, jesień 1991 pokazała wyraźnie, jak potrafią zawodzić polityczne kalkulacje. W parlamencie znalazło się 29 komitetów wyborczych, przy czym dwa największe (Unia Demokratyczna – 62 mandaty i Sojusz Lewicy Demokratycznej – 60 mandatów) nie były w stanie w żadnej konfiguracji zawrzeć koalicji. Efektem był chwiejny prawicowy rząd mniejszościowy. Prawicowy gabinet Jana Olszewskiego powołany 23 grudnia 1991 miał poparcie zaledwie 4 partii, które nie kontrolowały więcej niż 30% mandatów w parlamencie.
Choć powszechnie się uważa, że pogrążyła go noc teczek, ważniejszym powodem był permanentny konflikt z każdym ugrupowaniem politycznym w Sejmie. Niemniej istotne znaczenie miał narastający spór pomiędzy urzędującym premierem i… Jarosławem Kaczyńskim, prezesem najsilniejszej koalicyjnej partii. Kłótnie i swary, a następnie upadek gabinetu w czerwcu 1992 rozpoczęły rozkład, którego efektem były kolejne przedterminowe wybory. W efekcie zamętu jesienią 1993 spektakularnie powróciły do władzy formacje reprezentujące aktywa ancien regime’u. SLD (171 mandatów) i PSL (132) utworzyły miażdżącą większość w sejmie.
Grudzień 1990 (wybory prezydenckie) i październik 1991 (parlamentarne) dzieliło zaledwie kilka miesięcy. Tyle że plany wyborcze wielkich matadorów pokrzyżowali mniejsi działacze. I działo się to w czasach, gdy ideologiczne spory ulica naprawdę uważała za ważne, a państwowe firmy nie kusiły jeszcze blaskiem wygodnych i dobrze płatnych posad. W bankach i ministerstwach pracowało się dla idei i raz z większym, a raz mniejszym przekonaniem, że wszystko co się tam dzieje, służy państwu. To, że były to często rożne wizje Polski, to już zupełnie inna sprawa.
Ale kto wie, czy nie czeka nas niebawem powtórka? Jeśli okaże się, że PO i PiS uzyskają po ok. 30% mandatów (przy symbolicznej przewadze PiS) , Kukiz – 15%, Petru – 10% a SLD i PSL – po 5%, zapachnie znowu mniejszościowym rządem. Czy tak się stanie i co z tego wyniknie – pokaże najbliższa przyszłość. Tak czy inaczej – nadciąga zmiana, której nie widać na razie wyraźnie w komunikacji żadnej partii politycznej. Ale niebawem się to zmieni, o co zadba między innymi Robert Biedroń nieustający w wysiłkach, by udowodnić mieszkańcom Słupska, że urzędnik państwowy może być normalny. Kto wie, czy oczywista zwłaszcza w prawicowych środowiskach potrzeba posiadania dziecka nie złagodzi (lub już nie złagodziła) faktycznego stosunku do in vitro. Petru i Kukiz, choć w polityce są nowi, czytają te same nuty. Tymczasem może się okazać, iż wyborca liczy teraz na coś więcej. Być może tej jesieni się to jeszcze ostatecznie nie wyjaśni, ale w kolejnych (być może przedterminowych) wyborach? O ile geja-narodowca trudno sobie wyobrazić w marketingu politycznym, to geja-państwowca znacznie łatwiej. Z drugiej strony brunatne koszule się na polskiej prawicy specjalnie nie przyjęły. Ale lekko przeprane, uzupełnione o drobne kolorowe akcenty? Być może dzisiaj trudno to sobie wyobrazić, ale warto pamiętać, że porządne katolickie rodziny podobnie jak inne pragną, a nie zawsze mogą mieć dzieci. Może się zatem okazać, iż da się żarliwie wierzyć, ale jednocześnie akceptować in vitro. Potrzebna jest tylko jakaś trzecia droga.
Tęczowa ksenofobia.