Czyli o tym, że 150 lat temu zakończyła się I wielka wojna kapitalistyczna.
President Lyndon B. Johnson
April 7, 1965
“Over this war and all Asia is another reality: the deepening shadow of communist China. The rulers in Hanoi are urged on by Peking. This is a regime which has destroyed freedom in Tibet, which has attacked India and has been condemned by the United Nations for aggression in Korea. It is a nation which is helping the forces of violence in almost every continent. The contest in Vietnam is part of a wider pattern of aggressive purposes.”
Choć operacja „Rolling Thunder” formalnie rozpoczęła się w marcu, to właściwego wigoru nabrała niemal niezwłocznie po wygłoszeniu tego przemówienia. W ciągu trzech i pół roku amerykańskie samoloty zrzuciły ponad 1,6 mln ton bomb (0,1 mln więcej niż łącznie w trakcie II wojny światowej) na teren Wietnamu północnego oraz wybrane cele w Wietnamie południowym. W efekcie powietrznych rajdów życie straciło ponad 90 tysięcy Wietnamczyków w tym 74 tysiące cywilów. Wszystko, co dało się zbombardować, zostało zbombardowane, polane napalmem lub opryskane preparatem, z którego obecnie namiętnie korzystamy w rolnictwie (roundup). Ówczesny prezydent USA lubił popisywać się mocą swojego lotnictwa, a jego obywatele żyli w przekonaniu, że w ostateczności spór o wartości może przesądzić atomówka. Etyka lokowała się wtedy zdecydowanie na drugim, jeśli nie trzecim planie. Biały Dom nacierał na demona zła, a w tej walce wszelkie chwyty (jak uczy Hollywood) są z natury rzeczy dozwolone. W zasadzie to już chyba nie tyle są, co były. Dzisiaj „inteligentne bomby” rażą wyłącznie złych ludzi, a na głowy uwikłanej w działania ludności cywilnej sypie się co najwyżej pomoc humanitarna. Tak przynajmniej przebieg wydarzeń przedstawią mainstreamowe media. Jak jest naprawdę – dowiemy się z innych źródeł. Tyle że pomimo ich istnienia, nadal oficjalny przekaz taktuje wszechobecna polityczna poprawność.
Jej najświeższym przejawem w USA jest poszerzający się ban na „krzyż południa”, czyli z jednej strony flagę wojsk konfederacji w trakcie wojny secesyjnej, z drugiej – jeden z najbardziej rozpoznawalnych symboli rasistowskich w obecnej popkulturze. Ale trudno zaprzeczyć, że w obecnym medialnym starciu chodzi o coś jeszcze: tożsamość obecnej Ameryki. Tę, która odchodzi w przeszłość, ma symbolizować Dylann Roof, sfrustrowany biały młodzieniec, który pociągnął za spust i pozbawił życia dziewięciu Afroamerykanów. Tę, która nadchodzi, symbolizuje ambitna gubernator Karoliny Południowej. Nikki Haley, która jednym ruchem usunęła południowy symbol z przestrzeni publicznej, nazywała się kiedyś Nimrata Randhawa, a jej rodzice przybyli do USA w 1963 roku z indyskiego Pendżabu. Ale w USA nic nie jest dzisiaj proste: pierwsza Indoamerykanka na fotelu gubernatora jest rosnącą gwiazdą partii republikańskiej, a także chrześcijanką, mimo iż wychowała się w rodzinie Sikhów. Co więcej, wyznaje tracący popularność pogląd, że małżeństwa powinny dotyczyć wyłącznie kobiet i mężczyzn, a powyższe – wraz z szeregiem innych kwestii, które poruszała publicznie – wpisuje się dość dobrze w świadomość, którą bardzo często symbolizuje The Rebel Flag. I tu kolejna niespodzianka. Flaga buntowników nie wisiała na prestiżowym placu przed organami stanu od zawsze. Wciągnięto ją na maszt w 2000 roku, a Haley, obejmując urząd w 2010, nie tylko nie miała nic przeciwko niej, ale jako „zwolenniczka wartości” ją popierała. Jak sama przyznała w wywiadzie, „przejrzała na oczy” dopiero po masakrze w Charleston. Ale w tej szybkiej decyzji jest jeszcze drugie dno. Otóż od chwili, gdy wymieniona flaga pojawiła się na maszcie, Karolina Południowa znalazła się pod ostrzałem dwóch wpływowych organizacji. NCAA i NCAACP wprowadziły bojkot stanu 15 lat temu i choć wprawdzie nie od razu, to w końcu odbiło się to na stanowym budżecie. Haley ma ambitne plany, a w ich realizacji potrzebne będzie wsparcie kolorowej populacji. NCAA już wycofała się z bojkotu, NCAACP ma to uczynić niebawem. W efekcie Południowa Karolina znajdzie się w awangardzie stanów, które z zaangażowaniem budują wielorasowe społeczeństwo.
O tym, jak ważny jest to obecnie problem, w USA świadczą nie tylko wielkie zamieszki, które zdominowały w swoim czasie światowe media (Ferguson 2014 czy Baltimore 2015) ale także dziesiątki mniejszych incydentów, które skutecznie spędzają sen z powiek lokalnym władzom. Jak by nie było, globalna moda na wirtualnie organizowane społeczne protesty nie omija również kolebki wszelkich demokratycznych wartości. W efekcie nie brak głosów, iż nadchodząca przyszłość przyniesie falę zamieszek o skali przypominającej bunt Afroamerykanów z lat 60. Bunt, który w oczach kremlowskich socjotechników rokował jako efektowna powtórka z wojny domowej, nie umknął uwadze białego establishmentu. W efekcie władze federalne opowiedziały się jasno po stronie czarnych obywateli, a wielki program nowego społeczeństwa ogłosił nie kto inny, jak prawicowiec z Teksasu: Lyndon Johnson. Zmiana frontu – mimo wielkich haseł na sztandarach – miała również dodatkowe uzasadnienie. Porażka operacji lotniczych w Wietnamie udowodniła, że do pokonania przeciwnika potrzebna jest odpowiednio liczna armia. 9 Brygada Marines przybyła do bazy w Da Nang w maju, ale do końca roku dowództwo w Sajgonie miało już pod komendą ponad 200 tysięcy żołnierzy i zwiększony pobór okazał się po prostu niezbędny – tym bardziej, że amerykańscy dowódcy systematycznie powtarzali zapotrzebowanie na kolejne bataliony. Wcielenie do armii stało się wspaniałą metodą rozwiazywania problemów z bezrobociem wśród czarnych na Południu tym bardziej, że biali powołania namiętnie unikali. Problem z pozyskiem żołnierzy nabrał szczególnego znaczenia, gdy w lutym 1968 po odparciu ofensywy Tet generał Westmoreland zażądał od Waszyngtonu zwiększenia kontyngentu o niemal 200 tysięcy; w efekcie amerykańskie siły w Vietnamie przekroczyły 500 tysięcy. Frustracja zdemotywowanych żołnierzy rodziła patologie, a jedna z nich stała się gwoździem do trumny dla amerykańskiej polityki. Wszystko za sprawą żołnierzy z kompanii Charlie należącej do 11 brygady US Army. Ich pacyfikacja wioski My Lai przeprowadzona przy zastosowaniu wzorców zaczerpniętych wprost z działań Vietcongu przebiła się do mediów na wiosnę 1969 roku i z miejsca stała się symbolem ruchów antywojennych. Czarni, biali i żółci wyszli na ulice, aby protestować przeciw całkowicie abstrakcyjnej wojnie, której koszty i ofiary dały się już odczuć w Ameryce.
Choć Sajgon upadł w 1975, nadreprezentacja czarnych w U.S.ARMY utrzymywała się dość długo. Jeszcze w 1985 roku Afroamerykanie stanowili 27% armii niosącej demokrację i wolność. Ich dział spadł poniżej 20% dopiero dziesięć lat później (19,7% / 2005) i niemal otarł się o 15% w 2015. Ów spadek nie oznaczał bynajmniej wzrostu populacji białych żołnierzy. Lukę wypełnili Latynosi, których udział wzrósł z 3% w 1985 do niemal 12% obecnie. Co ciekawe, armia USA nie traktuje Latynosów jako mniejszości etnicznej. Do tego worka wpadają Afromamerykanie, Indianie, rdzenni mieszkańcy Alaski, a także Azjaci i Indoamerykanie. Jednakowoż wszyscy razem stanowią niemal połowę amerykańskich sił zbrojnych. Ale to tylko statystyka. Analiza korpusu oficerskiego wykazuje, że ten w 80% jest biały. Innymi słowy, choć żołnierze są w większości kolorowi, to koniec białego zwierzchnictwa nad militarnym organem polityki Waszyngtonu jest tylko kwestią czasu, o czym zaświadcza historia rzymskich legionów.
Wojna w Wietnamie białej Ameryce przyniosła jednak zupełnie inne nieszczęście. Robotnicy i technicy wracający do swoich zajęć nie zdawali sobie sprawy, co de facto zakończyło systemowe starcie. Błyskotliwy ruch Nixona, którego sens zrozumiano kilka dekad później, dał Chinom to, do czego zamierzały dojść one za pomocą budowy militarnej pozycji w Indochinach. Dzięki obietnicom inwestycji Pekin zaniechał wsparcia dla Hanoi, a triumfujący Vietkong dotarł do Sajgonu, ale w dalszych działaniach mógł liczyć już tylko na własne siły. W efekcie Tajlandia pozostała w amerykańskiej strefie wpływów. Chińczycy przestrzegali umowy, a w rozliczeniu konsekwentnie przejmowali amerykański potencjał przemysłowy.
W polskich komentarzach na temat flagi południowców i wydarzeń w Charleston zapomina się, że to właśnie tam, w Karolinie Południowej w zatoce Charleston, rozpoczęła się wojna secesyjna. Wojna, którą dzisiaj przedstawia się jako wielką batalię o zniesienie niewolnictwa, a w praktyce powinna nosić miano Pierwszej Wielkiej Wojny Kapitalistycznej. W wyniku prowadzonych działań ponad 600 tysięcy ludzi oddało życie za swobodny rozwój przemysłu na Północy. Uwolnienie Murzynów stało się tylko marketingowym opakowaniem i w niewielkim stopniu wpłynęło na kondycję czarnej biedoty. Ale doskonale nadawało się do tego, aby marketingować sprzedawane w Europie obligacje. Drukarki pieniędzy w postaci FED wtedy jeszcze nie było, a Północ i Południe musiały konkurować o dawców kapitału w Europie.
Jak wiadomo nic tak nie umila inwestowania, jak wysokie odsetki połączone z poparciem dla słusznej sprawy.